~Indygowy Rumianek niezalogowany
13 października 2020r. o 8:31
C.d.
***********************
Nie wszyscy sąsiedzi okazali się aż tak nieczuli na podejrzane odgłosy dochodzące tego wieczora z garażu Bolesława, jak można było przypuszczać. Jeszcze przed pierwszym wystrzałem, pan Stefan Rybka, 78-letni emerytowany nauczyciel fizyki w liceum, pasjonat historii Bolesławca i jednocześnie lubiany przez Bolesława sąsiad z kamienicy obok i dwóch pięter wyżej, ubrany już w piżamę w tradycyjne paski, wszedł do swojej narożnej kuchni, aby uchylić na noc okna i napić się wody przed snem. Jego mieszkanie z dużymi oknami znajdującymi się od strony południowo-wschodniej i południowej cały dzień narażone było na działanie promieni słonecznych, więc latem nagrzewało się niemiłosiernie. Pomagało jedynie otwieranie okien całego mieszkania w chłodniejszej porze nocnej.
Po otwarciu obu okien w kuchni Pan Rybka nalał niegazowaną Staropolankę do wyjętego z szafki nad zlewem boleckubka, który otrzymał w redakcji miejscowego portalu podczas ostatniego wywiadu, poświęconego historii dawnych zakładów Concordia. Zerknął na tygodniowe pudełko z lekarstwami. Upewnił się, że wszystkie trzy okienka z napisem „Czwartek” były puste, co oznaczało, że łyknął już komplet pigułek na swoje dolegliwości przeznaczonych na ten dzień.
Popijając małymi łykami wodę patrzył przez okna, prawe wychodzące na wspólne podwórko kilku kamienic przy ulicy 1 Maja i średniowieczny kamienny mur miejski, a lewe na Muzeum Ceramiki przy ulicy Kutuzowa. Powyżej dachu muzeum widać było ostatnie piętra wysokiego budynku cukierni Malinka, a po jego prawej stronie w pustej przestrzeni pomiędzy muzeum, a kolejną wysoką kamienicą, Pan Rybka miał doskonały widok na pomnik Kutuzowa. Na podwórku w dole w słabym świetle jedynej działającej lampy na podwórku, zauważył stojącego przed otwartym garażem starego mercedesa należącego do Bolka Wilczyńskiego, jego dawnego ucznia, a obecnie bliskiego i dobrego sąsiada. Chyba dopiero co przyjechał i zaraz będzie wjeżdżał do garażu, pomyślał starszy pan.
Mimo ciekawych widoków z okien, Pan Rybka nie należał do równie wścibskich, co ta Kwiatkowska spod trójki, albo Wiśniewska spod siódemki w kamienicy obok. Namiętne podglądaczki i chyba największe gaduły w mieście. Lepiej im nic nie mówić, bo wszystko rozniosą po mieście i to jeszcze nieźle konfabulując i dodając co nieco od siebie. Mogłyby z powodzeniem prowadzić rubrykę plotkarską albo towarzyską w jakiejś lokalnej gazecie. Co innego Bolek. Jemu mógł opowiadać o wszystkim, a ten zawsze wysłuchał, doradził, ale nigdy nikomu niczego nie powtarzał. Twierdził, że to takie jego stare przyzwyczajenie, jeszcze z czasów czynnej służby wojskowej.
Chłopak od czasu śmierci w krótkim odstępie czasu obydwojga Wilczyńskich, jego dziadków, zamieszkał sam w ich dawnym mieszkaniu, na parterze w kamienicy obok. Pan Rybka dobrze to pamiętał. Dwa pogrzeby w jednym roku. To byli zdaje się jedyni krewni Bolka i dobrzy ludzie, bo zajęli się nim jak trzeba. Na pracowitego i porządnego człowieka go wychowali, a nie rozpuszczonego i roszczeniowego dzieciaka.
Pan Rybka pamiętał też, że chłopak nie był orłem z fizyki, przedmiotu, którego uczył przez wiele lat w bolesławieckim liceum. Jednak dzięki swojej sympatii, rudowłosej dziewczynie o pięknym i takim arystokratycznym imieniu Antonina, prymusce w całej szkole, Bolek jakoś dobrnął do matury, chociaż w czwartej klasie mocno się opuścił i samej matury nie zdał. Pan Rybka pamiętał, że od początku liceum bardzo byli za sobą i ładna z nich była para. Wszędzie włóczyli się razem, chociaż Pan Rybka ostrzegał ich o wszystkich niebezpiecznych miejscach w okolicy.
Zastanawiał się, co dalej działo się z tą dziewczyną po tym, jak nabroili z Bolkiem koło Waldschloss i Antonina klasę maturalną musiała robić leżąc w szpitalu i rehabilitując się potem podczas wielomiesięcznej domowej rekonwalescencji. Po maturze nigdy więcej jej nie spotkał. Pan Rybka znał także ojca Antoniny, Mariana Polańskiego, bo jego także uczył, tyle że dużo wcześniej, jeszcze jako bardzo młody nauczyciel. Znał z widzenia również jej matkę, nauczycielkę i wicedyrektorkę w jednej z bolesławieckich podstawówek. Polańscy zniknęli z Bolesławca nagle, zupełnie jakby wyprowadzili się wtedy gdzieś bardzo daleko.
Bolek, choć już swoje lata miał, był ogromnie uczynny i pracowity. Wcześniej bardzo często wyjeżdżał, bo był jakimś żołnierzem i brał udział w różnych kontynentach na różnych kontyngentach, czy może na odwrót. Chyba z tego powodu Bolek nie miał rodziny, ani nawet jakiejś kobity na stałe. Czasem Bolek wpadał do niego i pomagał w tym i w tamtym. Umiał wiele rzeczy samemu naprawić i na remontach dobrze się znał. Ten najładniejszy teraz garaż na podwórku Bolek też całkiem sam odremontował. Złoty chłopak. Ale taki samotny.
Noc była bardzo ciemna. Cukiernia zmarłego już dość dawno pana Kruka, z którym dobrze i wiele lat się znali, prowadzona teraz przez jego syna, była o tej porze już dawno zamknięta dla klientów, chociaż Pan Rybka przypuszczał, że w środku jacyś cukiernicy na nocnej zmianie zapewne sprawnie nadziewają przeznaczone do sprzedaży na następny dzień pyszne pączki. Stojąca obok cukierni i świeżo odremontowanego kina Orzeł, kolumna pomnika Kutuzowa, od zawsze strzeżona przez cztery czuwające przy nim czarne lwy, była ładnie oświetlona nocą, jak wiele innych zabytków, z których Bolesławiec słynął i którymi mógł się chwalić przybywającym turystom.
W ogóle planty po odrestaurowaniu były w Bolesławcu wreszcie piękne i zadbane. Pan Rybka uwielbiał po nich spacerować, gdyż okalały praktycznie całą zabytkową starówkę. Przechadzając się po mieście, zawsze w kapeluszu i z czarnym parasolem służącym mu czasem za laseczkę, często spotykał po drodze wielu swoich znajomych, a także byłych uczniów, którzy dotąd go serdecznie witali i pozdrawiali, bo pamiętali go jako dobrego, choć wymagającego nauczyciela, ale też i jako niesamowitego gawędziarza.
Pan Rybka zawsze i wszystkim powtarzał, że dwustuletni pomnik Kutuzowa, mimo dużej wartości historycznej, powinien już dawno być usunięty, a i nazwę ulicy powinno się przy okazji zmienić. Jednooki rosyjski marszałek, zasłużony dla Rosji, Austrii i Prus w walkach z armią Napoleona, do przyjaciół Polski na pewno nie należał. Delikatnie mówiąc, to wobec Polaków nie okazywał najmniejszej nawet przychylności, niewątpliwie z powodu sprzyjania francuskiemu cesarzowi, w którym nasi rodacy pokładali owego czasu nadzieję na zrzucenie zaborczego jarzma i trwałe odzyskanie niepodległości. Ale mało kto Pana Rybki słuchał w tej kwestii. Widać dekomunizacja nie sięgała dziewiętnastego stulecia.
Sam pomnik natomiast nie był brzydki. Gdyby był poświęcony jakiejś innej zasłużonej ważnej osobie, to niech by sobie stał, nawet na samym bolesławieckim rynku, jak wcześniej, zanim przeniesiono go na promenadę. Pan Rybka twierdził, że po zmianie ustroju ktoś powinien jednak podjąć decyzję o usunięciu lub na przykład przeniesieniu pomnika do jakiegoś muzeum. Albo, że powinni go Rosjanie sobie zabrać razem z innymi pamiątkami po marszałku wtedy, kiedy prawie trzydzieści lat temu wracali do siebie, wywożąc cały swój sprzęt i wyposażenie, nie żegnani tym razem bukietami kwiatów.
Starszy pan ponownie popatrzył w dół i zobaczył, że samochód Bolka wciąż stoi przed garażem. Dziwnie długo. Zastanawiał się, dlaczego Bolek po wejściu do garażu nie włączył wewnątrz światła. Czyżby mu się żarówki przepaliły? Jednak w środku panowała jakaś mrugająca, lekka poświata, więc może Bolek wszedł tam z latarką i teraz wymienia te przepalone żarówki. Znając Bolka, na pewno trzymał kilka w zapasie. Pan Rybka już miał odkładać pusty kubek na blat kuchennego stołu, kiedy z powodu głośnego huku cały aż podskoczył. Dobrze, że naczynie było puste, bo stałby teraz w kałuży wody i być może musiał zbierać z podłogi ceramiczne okruchy.
Szybko spojrzał na niebo w poszukiwaniu możliwych fajerwerków, ale ich nie było, więc skierował wzrok przez prawe okno na dół, przytykając wręcz nos do firanki. Może to jakaś młodzież się wygłupia? A może gdzieś wybuchł gaz?. I wtedy przez otwarte okna usłyszał kolejne głośne dochodzące w równych odstępach wybuchy, jakby ktoś rzucał petardami. Wraz z tymi odgłosami wybuchów, czy może strzałów, brzęczały szyby w starych podwójnych oknach skrzyniowych, których jako jedyny w kamienicy, mimo namowy Bolka, Pan Rybka jeszcze nie wymienił.
Głośnym dźwiękom towarzyszyły dziwne rozbłyski w garażu Bolka, ale to nie były raczej ani fajerwerki, ani petardy. Nie przypuszczał, że ten przecież taki porządny chłopak, nie tam jakiś łobuz czy piroman, mógłby w swoim garażu nielegalnie gromadzić jakiekolwiek materiały wybuchowe albo niewybuchy z poligonu, które mogły teraz przypadkowo eksplodować. Nie sądził też, żeby miały to być odgłosy wybuchających świetlówek. Pan Rybka widział kilka dni temu na własne oczy, jak Bolek po pomalowaniu garażu zamontował na ścianach bocznych nowe lampy wyłącznie na zwykłe żarówki z gwintem E27.
Wybuchów Pan Rybka naliczył razem sześć, a potem nastała cisza i rozbłyski u Bolka w garażu również ustały. Nikt nie wychodził z zaciemnionego pomieszczenia, więc Pan Rybka, tknięty złymi przeczuciami postanowił niezwłocznie zadzwonić na numer alarmowy. Bardzo zdenerwowany i zaniepokojony o stan zdrowia Bolka, szybkim krokiem wyszedł z kuchni do pokoju, podniósł ze stołu telefon komórkowy, odblokował go i wstukał numer 997, dzwoniąc prosto na Policję. W nerwach zapomniał, że przecież teraz powinno dzwonić się na inny alarmowy numer 112.
Telefon natychmiast odebrał dyżurny, który po wysłuchaniu rozmówcy właściwie nie musiał mu zadawać żadnych dodatkowych pytań. Pan Rybka nie był osobą nadmiernie gadatliwą, ani łatwo ulegającą emocjom, więc mówił zwięźle i konkretnie, jakby wyjaśniał policjantowi pierwszą zasadę dynamiki Newtona. Podał dyżurnemu tylko tyle szczegółów, ile to konieczne, aby ten po rozłączeniu zaczął bezzwłocznie uruchamiać odpowiednie procedury, jak przy każdym zgłoszeniu o możliwym napadzie z bronią w ręku.
Po rozłączeniu rozmowy Pan Rybka odłożył telefon, a potem z wieszaka w łazience zdjął granatowy szlafrok, włożył go na piżamę i zawiązał pasek na supeł. Na wszelki wypadek, gdyby policjanci mieli jednak dotrzeć na miejsce zbyt późno, postanowił zejść na podwórko i sprawdzić, co takiego mogło wydarzyć się tam na dole. Wyszedł z mieszkania, zamknął drzwi na klucz i schował go do kieszeni szlafroka. Schodził powoli po schodach, trzymając się poręczy, a przez otwarte okna klatki schodowej dobiegały go coraz głośniejsze dźwięki syren wielu nadjeżdżających wozów Policji.
Zwykle nie bywał panikarzem, ani czarnowidzem, ale tym razem miał bardzo wyraźne i bardzo niedobre przeczucie, że w garażu na podwórku musiało wydarzyć się coś naprawdę strasznego.
***********************
C.d.n.
Pozdrawiam,
M.