Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
REKLAMA Nowe domy!
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
24 lipca 2021r. godz. 19:12, odsłon: 1600, Bolecnauta Pan M./Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 90, czyli nabój w magazynku i łuska w komorze

Część w której Sylwia próbuje ratować swojego ojca i kochanka.
Celowanie z pistoletu
Celowanie z pistoletu (fot. pixabay)
REKLAMA
Villaro zaprasza

Jest już kolejny odcinek naszej bolesławieckiej powieści!

Indeks bohaterów - kto jest kim?

Osiemdziesiąta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Osiemdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Osiemdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Zapraszamy do lektury:


Waldek nie po raz pierwszy z życiu spoglądał w maleńki otwór stanowiący wylot dla pocisków z broni palnej. Ale pierwszy raz mierzyła do niego zdesperowana kobieta. I to taka, którą szowinistyczne męskie świnie siedzące w ogródku piwnym na mieście bez wahania nazwałyby „niezła lufa”. Waldek, nie będący nigdy wielbicielem dramaturgii absurdu Mrożka, użyłby raczej określenia „niezła sztuka”.

Życiowe doświadczenie podpowiadało mu, że rzadko kiedy piękne opakowanie oznaczało wartościowe wnętrze, ale trzeba przyznać, iż zdarzały się od tej reguły wyjątki. Jeden z takich wyjątków miał okazję w swoim życiu spotkać, choć tamta kobieta nie była w ogóle podobna do córki Wiewiórskiego. Ani z wyglądu, ani z intelektu. Aktualnie musiał jakoś skłonić stojącą przed nim, uzbrojoną, napompowaną złością Sylwię do porzucenia swoich zamiarów. Groźbą albo prośbą, zależnie od tego, co lepiej będzie w stanie zrozumieć. Zaczął od drugiej z opcji.

- Sylwia, opuść broń, bo jeszcze się postrzelisz…

- A ty myślisz, że co? – dziewczyna podniosła głos i znów w grożącym geście kilkakrotnie niebezpiecznie pomachała trzymanym pistoletem. – Że jak kobieta, to od razu taka głupia, że nie wie, którą stroną wylatują naboje?

- Ściślej mówiąc, to naboje nie wylatują lufą…

- A nie mówiłam? Będzie mi się tutaj mądrzył, agent od wąchania perfum! – Sylwia nie miała zamiaru dać Waldkowi dojść do głosu, ale tylko po to, aby niefortunnie potwierdzić swoje uprzednie słowa, nieświadomie zaprzeczając ogólnym prawom balistyki. – Wylatują tą stroną, którą trzymam skierowaną w twoją przemądrzałą łepetynę!

Dymitr na moment przymknął oczy, naiwnie pewnie wierząc, że razem z powiekami zwijają się również jego małżowiny uszne. Ale postanowił nie wtrącać się do dyskusji i cały czas stał nieruchomo jak kamień, z rękami skrępowanymi za plecami. Ciężko było się zorientować, jakie myśli przeszły, a raczej przegalopowały przez jego głowę. Wiewiórski zaś swoją siwą głową kręcił, jakby bezgłośnie wrzeszczał do córki „Przestań! Przestań i nie kompromituj się!”. Być może w tej chwili mocno żałował, że dotąd uparcie odmawiał swojej latorośli zaliczenia części teoretycznej szkolenia na temat używania broni palnej oraz praktycznych ćwiczeń na strzelnicy. Bardziej niż pewne było natomiast to, że zastanawiał się, jak to dorodne jabłuszko mogło upaść tak daleko od jabłoni.

- Naboje znajdują się w magazynku pistoletu, skąd trafiają do komory zamka. Ale potem, przy strzale wylatują z niego same pociski – czuł się w obowiązku objaśnić agent Wilczyński, będący prawdopodobnie lepszym ekspertem od budowy i działania gnatów, niż cała pozostała trójka razem wzięta. – Łuska pozostaje w komorze, a potem wyrzucana jest na zewnątrz, robiąc miejsce dla kolejnego naboju. Oczywiście, nie dotyczy to rewolweru, z którego trzeba łuski, że się tak wyrażę, wyłuskać albo wytrzepać z bębenka. Mam rację, panowie?

Dymitr odpowiedział Waldkowi jedynie błagalnym spojrzeniem o zaprzestanie nękania dziewczyny. Zamiast niego odezwał się jednak Wiewiórski, próbując załagodzić negatywne wrażenie, jakie wywarła na męskiej części uczestników tej sceny jego córka. Możliwe, że nawet zaczerwienił się ze wstydu za ewidentne braki w jej edukacji.

- Waldek, daj spokój. Nie uważasz, że mamy tu poważniejszy problem do rozwiązania?

Waldek już już próbował rzucić jakąś inteligentną ripostą, lecz Sylwia tego wieczora raczej nie miała zamiaru oddawać werbalnej inicjatywy. Niepokojące było to, że wydawała się do tego strasznie podenerwowana posądzeniem o braki w obyciu ze śmiercionośnym żelastwem. Musiała być tak wypełniona pretensjami i zdenerwowana sytuacją, że aż się jej ręce trzęsły, a to mogło przynieść nieprzewidziane, świszczące po całym pomieszczeniu skutki.

- Tato, nie wtrącaj się. Nie widzisz, że próbuję was ratować?

Waldek uśmiechnął się pod nosem. Jeżeli Sylwia wdała się w ojca, to czeka nas tu niezła komedia pomyłek, familijny dramat i tragedia bufonady w jednym akcie z zaskakującym zwrotem akcji. Rudowłosy podmiot liryczny zamiast współpracować, postanowił nie ograniczać swojej roli do minimum, przejmując inicjatywę i skupiając uwagę wszystkich widzów na swojej osobie.

- Córcia, ale chyba nie masz zamiaru go zagadać na śmierć, co? – siedzący jak indiański wódz Wiewiórski nieco wychylił się do przodu.

- O co ci chodzi? Żartujesz sobie, kiedy za chwilę on was może pozabijać? – nabuzowana Sylwia aż kipiała w środku. Waldek zaczął rozumieć milczenie Dymitra. Widocznie nie chciał i sobie robić przykrości.

- Sylwuś! Wierz mi, że jeżeli on chciałby zastrzelić mnie i tego twojego Dymitra, już byśmy się witali ze Święty Piotrem…

- Raczej z Lucyferem, Taśma – skorygował go Waldek.

- Człowieku małej wiary! Przecież ludzie się zmieniają – z tymi słowami Wiewiórski obrócił głowę i nieco ją odchylił, aby lufa trzymanej przez Waldka beretty nie przesłaniała mu widoku. Kiedy w dochodzącym z zewnątrz, migającym blasku płomieni zobaczył swojego dawnego kompana z szajki, wyraźnie się zdumiał. Aby uwiarygodnić swoją przemianę, prawdopodobnie postanowił zagrać na nutę religijną. – O, Czarna Madonno! Nie wiedziałem, że aż tak bardzo! Bóg mi świadkiem, że na ulicy nigdy bym cię nie poznał, Waldek!

- I vice versa. Cóż, wszyscy się starzejemy – wzruszył ramionami Waldek i przesunął pistolet wycelowany w Dymitra w kierunku Wiewiórskiego. Teraz miał go na dwóch muszkach. – Ale nie zmieniamy pasji i upodobań, prawda?

- Co masz na myśli, przyjacielu? – zaciekawiony Wiewiórski przekręcił nieco ciało i siedział teraz bokiem do Waldka, wciąż jednak utrzymując swoją córkę w zasięgu wzroku.

- Nadal dla mamony zrobiłbyś wszystko…

- A jest w tym coś złego? – Wiewiórski uniósł, a potem zmarszczył brwi.

- Ano jest. Wtedy, kiedy bez wahania łapiesz za sakiewkę ze srebrnikami.

- Mój ojciec to nie zdrajca, tylko biznesmen, szanowny panie agencie – po długiej, jak dla niej przerwie, wtrąciła się Sylwia. Całkiem niepotrzebnie, w opinii trzech czwartych aktorów tego dramatu w jednym akcie. – Handluje złotem, więc srebrem na pewno też. Prawda, tato?

Waldek nie wytrzymał i parsknął sztucznym śmiechem. Jako jedyny w tym towarzystwie uczynił to na głos.

- Szanowna pani! Twój ojciec od zawsze kierował się interesem, to prawda. Nawet bardzo dobrze pojętym interesem – Waldek próbował patrzeć Sylwii prosto w oczy, choć mrok nie pozwalał stwierdzić, czy z wzajemnością. Dyskretnie, sprytnie i niemal niezauważalnie nadal przesuwał obie ręce tak, że pistolet, którym przed momentem celował w Dymitra, aktualnie był skierowany w głowę Taśmy, a ten, którym uprzednio mierzył do niego samego, był ustawiony w kierunku Sylwii. Działanie skomplikowane i wymagające podzielności uwagi, ale konieczne. – Chociaż tylko i wyłącznie swoim własnym. A ponieważ jest mu doskonale obojętne, kto płaci brzęczącą monetą, nawet mu powieka nie drży, kiedy bierze pieniądze od agentów obcych państw, stając się tym samym zdrajcą własnego kraju.

- Waldek, dobrze wiesz, że nie wnikam w źródła pochodzenia pieniędzy moich klientów. Kiedy szmal jest już u mnie, tu jest jego nowa ojczyzna, rozumiesz? – Wiewiórski mówił dość szybko i nie dbał, czy jego córka nadąża za jego wyjaśnieniami. – I guzik mnie przy tym obchodzi, czym się kto zajmuje, dopóki rachunki mi się zgadzają. Ale nic mi na ten temat nie wiadomo, iżbym miał być oficjalnie opłacany przez obce służby.

- Wierzę ci, Taśma, że możesz nie do końca być świadomy, z kim masz na co dzień do czynienia w swoim szemranym biznesie. Twoje motywacje są jednak dla nas obecnie całkowicie nieistotne, choć oczywiste – kontynuował Waldek. – Zarzuty kryminalne muszą być zatem na razie odstawione na drugi plan. Jesteś nam potrzebny, bo tylko ty, oślizły piskorzu, możesz nas doprowadzić do samej góry tej szpiegowskiej siatki.

- Podoba mi się twoje ichtiologiczne porównanie, Waldek. Wiesz, że piskorz może pływać w wodzie, z małą ilością tlenu, gdzie inne ryby mogą się udusić? Ma podobno węch wielokrotnie lepszy od psa, a do tego po wyjęciu z wody potrafi oddychać powietrzem, skubana bestia. Faktycznie jestem więc trochę do niego podobny – Waldek oczywiście nie znał tych przyrodniczych ciekawostek, a użył nazwy tej ryby tylko dlatego, że Wiewiórski lubował się w wiciu się i wyślizgiwaniu z pułapek. – Ale chyba nie sądzisz, że dobrowolnie zgodzę się z wami współpracować i narazić się tym, jak to ładnie ująłeś, obcym służbom?

- No właśnie! Mój ojciec nigdy nikomu nie będzie służył! – znów w nadgorliwości odezwał się w Sylwii rodzinny instynkt potomka. I ponownie nikt nie wziął pod uwagę jej nieobiektywnej opinii. I ponownie końcówka jej pistoletu narysowała w powietrzu jakiś tajemniczy znak runiczny.

- A ty, kochanie, nie musisz tak wymachiwać tą klamką. Niby mam na sobie kamizelkę, ale ochroni mnie tylko, jeśli ktoś celuje w mój korpus – w ten osobliwy sposób Wiewiórski kolejny raz potwierdził, że nie daje wiary umiejętnościom strzeleckim swojej córki. – Wytłumaczę ci, skarbie, jak to działa. Dopóki ktoś wierzy, że może mnie wykorzystać, krzywdy mi nie zrobi. Przynajmniej takiej dużej krzywdy, prawda panowie?

Waldek z milczącym dotąd konsekwentnie Dymitrem popatrzyli po sobie, a potem jednocześnie spojrzeli na Wiewiórskiego. Z zawodowego punktu widzenia nie mogli się z nim nie zgodzić.

- Aha… – rozgadał się Dymitr i odtąd od tego momentu rozwiązał mu się język. – Nie zrobi.

- Czyli co, Dima? – Sylwię powoli opuszczało bojowe nastawienie, ale nadal była trochę zdezorientowana i wahała się, czy może opuścić broń. Lufa pistoletu drżała, jakby dziewczyna wykazywała pierwsze objawy choroby Parkinsona.

- Pierwsza zasada: nie likwidujesz celu, dopóki jest ci potrzebny – Dymitr spokojnie zdradził jej jedną z podstawowych zasad w swoim fachu. Innych na razie nie zamierzał jej objaśniać. Jak choćby tej drugiej, o wiele ważniejszej: nie ufaj nikomu, kto ci wmawia, że ma jakiekolwiek zasady.

- Odłóż wreszcie, moje dziecko, ten pistolet – Wiewiórski uniósł obie dłonie i lekko nimi poruszał w przód i w tył, a następnie w dół w geście powstrzymania kogoś od działania. – Obiecuję ci, że nikt mnie tutaj nie skrzywdzi. Poza tym ani złość, ani ta spluwa nie pasują do twojej ślicznej buzi.

- Wy, faceci to jednak jesteście wszyscy pokręceni – Sylwia wreszcie opuściła lufę na dół, po czym bez zastanowienia wcisnęła pistolet za pasek z tyłu spodni. Nieuzbrojona i nieco uspokojona prezentowała się o wiele lepiej. Uważny obserwator przyrody usłyszałby w tym momencie trzy spadające z zimnych męskich serc kamienie.

- To co teraz? – Sylwia podparła się pod boki w oczekiwaniu na dalsze polecenia.

- Teraz wyciągniesz ponownie pistolet i przestawisz takie coś z boku, żeby broń przypadkiem nie wystrzeliła i nie odstrzeliła ci pośladków – Waldek powiedział wyłącznie to, na co zarówno Wiewiórski, jak i Dymitr chcieli pilnie zwrócić uwagę właścicielce kształtnej pupy, kiedy chowała Waltera bez zmiany pozycji bezpiecznika.

- Aha, no jasne. Zupełnie zapomniałam… – Sylwia wykonała zalecenie, ale powoli, bo najpierw musiała odszukać to coś, co blokowało działanie spustu. Kurczę, Dymitr mi to pokazywał, myślała Sylwia uważnie oglądając broń z dwóch stron. O, chyba to jest to. Ta mała wajcha.

- A potem możesz go włożyć z powrotem w majtki – gdyby te słowa nie padły z ust jej własnego ojca, autor tej wypowiedzi nie zdążyłby mrugnąć, a mógłby już nie żyć. A tak, obyło się póki co, bez ofiar.

Sylwia, nieświadoma popełnianego błędu, przestawiła małą wajchę i ponownie umieściła już odbezpieczoną broń w poprzednim miejscu.

- Przestańcie już się ze mnie wszyscy nabijać, dobra?! Taka nierozgarnięta to chyba nie jestem?!

Wszyscy w hangarze, poza Sylwią oczywiście, w obawie przed dalekosiężnymi konsekwencjami zdecydowanie pokręcili głowami. Dalszą inicjatywę musiał już przejąć Waldek. Kiwnął obydwoma pistoletami naraz, wskazując świeżo ujętemu Wiewiórskiemu drogę marszu i zwrócił się jednocześnie do jego córki:

- Sylwia, odsuń się. Przejdź do Dymitra i nie próbuj więcej kozaczyć. A ty wstawaj, Taśma. Najwyższa pora się stąd zwijać...

W tym momencie do hangaru dotarły charakterystyczne ciche stukoty pierwszych wystrzałów z broni maszynowej. Nikt z obecnych jeszcze nie wiedział, że tam, na zewnątrz, na kilkadziesiąt dramatycznych minut rozpęta się prawdziwa wojna.


Czy Sylwia odstrzeli sobie przez przypadek kawałek nogi niefortunnie odbezpieczoną bronią? Czy szmaragd zostanie odnaleziony? Jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów? Dajcie znać w komentarzu!

Bolecnauta Pan M. pisze i wymyśla, zaskakując i wzruszając czytelników. Każdy może pomóc w tworzeniu powieści, zamieszczając pomysły i sugestie w komentarzu. Bolecnautka Lola przypuszcza:

Może to Mika, mistrzyni kamuflażu,
nagrała Danile tę akcję w garażu?
A kiedy ucichną strzeleckie zawody,
Do Monako ruszy, by zniszczyć dowody…

Jak myślicie?

Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 90, czyli nabój w magazynku i łuska w komorze

~~Zielonkawożółty Buk niezalogowany
24 lipca 2021r. o 22:31
Łuska w komorze ma się tak jak g… w kakaowym oku. Czyli …jest na wylocie…
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
28 lipca 2021r. o 18:50
c.d.
------------------------------------------
Kolana nieco już spokojniejszej Żakliny pełniły rolę poduszki dla głowy wyrwanego z wnętrza płonącej pułapki i jednocześnie objęć śmierci młodego policjanta. Ola kontrolowała funkcje życiowe poszkodowanego i pomagała mu jak mogła, kurczowo trzymać się świata żywych. Oddech Hieronima wydawał się stabilizować, a młoda lekarka mówiła do niego, badając co tylko mogła zbadać, nie mając do dyspozycji jakiegokolwiek sprzętu. Sam aspirant dzielnie, choć nadal płytko oddychał, odruchowo pokasłując cicho i pozbywając się zalegających w płucach resztek dymu.

A przypadkowy sprawca tego nagłego i nieoczekiwanego cudu zmartwychwstania, redaktor Skrętkowski? Ten z trudem zdołał się podnieść po staranowaniu Żakliny, więc jedynie siedział opodal po turecku. Obolały jakby sam był po zderzeniu z galopującym nosorożcem, bez najmniejszego ruchu, ze skrzywioną twarzą i łzami bólu w oczach, wyglądał jak mnich buddyjski pogrążony w medytacji. Niestety, nie milczał jak mnich, ale wciąż jojczał i narzekał.

- Chyba pękł mi drugi obojczyk, Żaklina! Aleś mnie załatwiła! – płaczliwym głosem skierował pretensje do swojej redakcyjnej koleżanki. – Niech to szlag, jak ja teraz będę pisał i fotografował? Uziemiłaś mnie zawodowo na jakiś miesiąc, dziewczyno!

- Panie Gerardzie, to tylko dwie małe kości. Do wesela się zagoi. Prawda, Olka…? – próbowała siebie i jego pocieszyć Żaklina. Ze strachem w oczach patrzyła na dwa trawione przez ogień samochody, co niewątpliwie należało uznać za jej własne dzieło, choć przecież dalece nieumyślne. Przyszło jej do głowy niepokojące pytanie, co się stanie, kiedy ogień ogarnie tę torbę z bronią, którą bez zastanowienia zostawiła we wnętrzu busa, wyciągając z niej jedynie jeden z pistoletów. Czy amunicja zacznie wybuchać, bezładnie rozsiewając dokoła śmiercionośne pociski? Zastanawiała się, czy w związku z tym nie powinni się wszyscy stąd jak najszybciej ewakuować. Powiedzieć im, czy nie powiedzieć?

- E, tam. Ja już dawno po ślubie. Ale ty nie wiesz, dziewczyno, co to za kobieta jest – przymknął oczy i pokręcił głową redaktor, zapewne przywołując w myślach realistyczny obraz swojej małżonki. – To się dopiero Honorcia wścieknie, kiedy przez kilka tygodni nie będę mógł skosić trawnika ani poodkurzać w chałupie… Oj, dostanie mi się po du… …rnej głowie…

Zanim redaktor przeszedł do dokładniejszego streszczenia dramatycznej historii swojego związku małżeńskiego, Ola w trosce o dobro pilnie potrzebującego pomocy pacjenta, postanowiła czym prędzej wtrącić swoje lekarskie trzy grosze.

- Panie Gerardzie, choć pewnie mimowolnie, to stał się pan naszym bohaterem. Dzięki pana niezamierzonej interwencji resuscytacja szczęśliwie się powiodła. A pana trawnik, to chyba teraz najmniejsze zmartwienie, nieprawdaż? Ma pan przy sobie telefon?

- Przecież, że mam. Jakże mógłbym nie mieć? Ja, najlepszy redaktor śledczy w mieście, ba, w całym województwie być może, miałbym nie mieć te…

- Niech pan więc dzwoni pilnie na sto dwanaście... – przerwała mu bezpardonowo Ola, kompletnie ignorując jego autopochwały narastające w postępie jakimś tam, czyli wyjątkowo szybko.

- Ale jak? – rozpaczliwy ton głosu redaktora mógłby poruszyć niejedno wrażliwe serce. – Kiedy nie mogę ruszyć ani jedną ręką!

- Kurde, niech pan da mi tę swoją komórkę! Sama zadzwonię!!!

Ola wyciągnęła w kierunku dziennikarza rękę w oczekiwaniu na jego telefon. Szybko się jednak zorientowała, że z powodów zdrowotno-technicznych nie jest on w stanie wykonać nawet tego łatwego polecenia, więc wstała i podeszła do niego. A redaktor Skrętkowski całkiem przytomnie pochylił się do przodu, przekręcił głowę jakby w jakiś niezwykły sposób chciał obejrzeć swoje własne pośladki, a potem poinformował spokojnie i rzeczowo:

- Prawa, tylna kieszeń spodni…

Ola po odblokowaniu telefonu natychmiast wybrała numer alarmowy, oddaliła się na trzy kroki i odwróciła tyłem. Słychać było wyraźnie tylko co któreś jej wypowiedziane do słuchawki słowo. Żaklina nie omieszkała skorzystać z okazji:

- Skąd pan się tu wziął, panie Gerardzie? – spytała, delikatnie głaszcząc ożywionego aspiranta po głowie.

- Odłączyłem się od oddziału – odpowiedź redaktora wprawiła Żaklinę w osłupienie.

- Jakiego oddziału?!! – nie mogła o to nie zapytać, bo Skrętkowski na dwieście procent czekał na jej zainteresowanie.

Swoje przeżycia postanowił opowiedzieć z dramatyzmem i namaszczeniem, wierząc, że jego słuchaczka chłonie każde wypowiedziane słowo. Gestykulować mógł jedynie głową, więc od czasu do czasu oprócz kiwania i kręcenia łypał okiem, czy jego relacja wywołuje zamierzony skutek. Pewnie żałował, że nie są na niego skierowane żadne jupitery i kamery.

- Patrząc z helikoptera na wybuch, od razu się zorientowałem, że ktoś tutaj może pilnie potrzebować pomocy. Jak tylko wyskoczyłem z moimi antyterrorystami ze śmigłowca, postanowiłem, że nie będę angażował się w walkę, bo słabo widzę w ciemności. Pobiegłem tak szybko jak mogłem wzdłuż szpaleru topól, prosto pod hangar. I jak się okazało, miałem nosa…

- Jak zwykle, panie Gerardzie. Jak zwykle…

- Jasne, że jak zwykle! – dziennikarskie ego powiększało się i rosło, puchło i się nadymało. Wkrótce było zeppelinem pośród zwyczajnych balonów. – Nawet się nie zawahałem, kiedy przyszło mi ratować wasze życie, ryzykując swoim własnym.

- O, tak. Z pewnością wszyscy jesteśmy panu winni wdzięczność do końca życia. A zwłaszcza ten oto młody funkcjonariusz, którego przywrócił pan do życia – Żaklina w swojej pracy zawodowej starała się czasem przejmować styl wypowiedzi rozmówcy, co ułatwiało wejście na odpowiedni poziom zrozumienia i współpracy. Ludzie bardziej się otwierają, kiedy wydaje im się, że doskonale ich znasz i podzielasz ich zdanie.

- A co tutaj się właściwie wydarzyło, Żaklina? – zainteresowanie redaktora Skrętkowskiego nie brzmiało jak troska o stan zdrowia całej zastanej trójki. Raczej, jak ciągnięcie za język przed napisaniem pierwszych akapitów nowego sensacyjnego artykułu.

- A, to zwykły wypadek był – zbyła pytanie młoda reporterka, bo akurat ten wątek wolałaby na zawsze pominąć. – Ten o, mniejszy przygrzmocił w tamtego o, większego. No i się zafajczyło, i tyle. Naprawdę, nie ma o czym gadać.

- W pełni profesjonalna relacja, jak na doświadczoną już dziennikarkę, nie powiem. Ale kto prowadził ten mniejszy sa…?

Redaktor nie dokończył pytania, gdyż po wezwaniu służb zdążyła właśnie powrócić do nich Ola. Stanęła nad Żakliną zajętą Hieronimem i spojrzała na nich z góry. Przypomniała jej się rzeźba Michała Anioła, zwana Pietą, widziana kiedyś w Rzymie podczas wakacji z dziadkami. Choć pozycje postaci i ich stan fizyczny nie były do końca zbieżne z tym wspaniałym dziełem sztuki, to jednak uderzyło ją w tej scenie jakieś podobieństwo do włoskiego oryginału. To chyba przez ten wyraz twarzy Żakliny i troskę z jaką obejmowała i gładziła głowę młodego mężczyzny. Nie był to rodzaj matczynej troski, raczej połączenie fascynacji i uwielbienia. Jak długo oni mogli się wcześniej znać? Emocje Żakliny sprawiały, że otoczenie niemal falowało i wirowało. Choć, może to tylko było gorące powietrze od pożaru…? Tkwiąc w tym zamyśleniu, Ola poinformowała towarzyszącą jej dziennikarską dwójkę:

- Będą niestety dopiero za jakieś trzy kwadranse. Musimy się do tego czasu Hirkiem zaopiekować, Żaklina… Trzeba go gdzieś przenieść, bo za chwilę możemy się tutaj usmażyć.

- A co ze mną? Nikt się nie zapyta o moje zdrowie? Moje złamania już się nie liczą? – piskliwie poskarżył się dziennikarz. – Może ktoś mnie chociaż obejrzy? Kto wie, czy nie są to obrażenia zagrażające życiu? Może ja umieram?

- No jasne! – zreflektowała się Ola widząc wytrzeszczone oczy redaktora, chociaż gdy ktoś jest ranny, nie powinien aż tyle gadać. – Trzeba koniecznie zbadać i pana.

Dolegliwości obu pękniętych obojczyków mogły być dla Gerarda Skrętkowskiego piekielnie bolesne i z pewnością takie właśnie były. Ale, aby to ocenić, musiała zadać mu jeszcze odrobinę dodatkowego cierpienia. Niestety jego wcześniejsze podejrzenia okazały się prawdą. Jęczący podczas jej oględzin dziennikarz stał się obecnie kandydatem do całkowitego unieruchomienia górnej połowy ciała. Ale z chodzeniem powinien sobie poradzić, pocieszyła się Ola. Tylko trzeba pomóc mu wstać.

Kiedy redaktor Skrętkowski stanął już na własnych, choć trzęsących się nogach, gdzieś w oddali rozległy się wyraźnie słyszalne dłuższe i krótsze stukające serie. Odruchowo wszyscy lekko obniżyli głowy, bezbłędnie rozpoznając w tych dźwiękach salwy z broni automatycznej. Mimo sporej odległości mogli dojrzeć chaotycznie migające i przemieszczające się światła latarek, rozkołysane czerwone smugi celowników laserowych i włączone raptownie oczy silnych reflektorów w unoszących się do góry dwóch śmigłowcach. Na boku każdego z helikopterów pojawiły się rozbłyski świadczące o tym, że rozpoczął się także ostrzał z powietrza.

- Oho, zaczęło się – domyślił się dziennikarz śledczy. – Moi chłopcy wreszcie się ruszyli i pewnie zaraz pogonią bandytom niezłego kota… Szkoda, że nie mogę tam być. Byłby z tego świetny reportaż!

W tej samej chwili usłyszeli trzy, może cztery wystrzały z broni palnej. Dźwięki rozległy się całkiem blisko, gdzieś od strony płonących samochodów. Zabrzmiały głucho, jakby ktoś przygotowywał porcję popcornu wewnątrz jednego z dogorywających wraków. Żaklina przełknęła ślinę. To na pewno zaczął eksplodować arsenał w pozostawionej tam torbie. Zaraz zrobi się tu niebezpiecznie i już miała się odezwać, proponując natychmiastową ewakuację, kiedy wyręczył ją w tym męski głos.

- O, Jezu. Strzelają do nas! Ratuj się kto może!

Przerażony nie na żarty redaktor, nie bacząc na własny ból, a tym bardziej na wypełniony strachem wzrok obserwujących go dwóch par damskich oczu, ruszył szybko w stronę hangaru w poszukiwaniu bezpieczniejszego schronienia. Przy każdym kroku wydawał z siebie głośny jęk i dosłownie po kilku sekundach zniknął dziewczynom z ich pola widzenia, skrywając się za łuną pożaru. To dobrze, pomyślała Ola, że nie trzeba go tam osobiście taszczyć, można na spokojnie zająć się Hieronimem. Żaklina telepatycznie odczytała zamiary Oli i wrzasnęła:

- Dobra, to dawaj szybko! Ja pod ręce, ty za nogi!

- Poczekaj, tak nie damy rady! – odkrzyknęła Ola. – A poza tym on może mieć uszkodzony kręgosłup. Lepiej narzucę ci go na plecy! Dasz radę?

- W porzo. Mam takiego kopa adrenaliny, że mogłabym z koniem na plecach wystartować w Wielkiej Pardubickiej!

- I pewnie być jeszcze pierwsza dotarła do mety… – mimo napiętej i niebezpiecznej sytuacji podchwyciła żart Ola.

Sprawnie, jak harcerki walczące na obozie o zdobycie sprawności „Strongwoman”, uniosły półprzytomnego policjanta. Objuczona nim Żaklina na lekko ugiętych nogach ruszyła pierwsza, a Ola, rozglądając się niepewnie dokoła, podążyła jej śladem w kierunku, jak im się wydawało, całkowicie bezpiecznej kryjówki. Ich pospiesznej, nieco panicznej ucieczce, towarzyszył dobrze słyszalny dźwięk coraz częściej strzelających ziaren kukurydzy. Biegnąca w tylnej części konwoju Ola miała wrażenie, że raz po raz coś przebija blachy karoserii i świszcze ponad ich głowami. Starała się jednak o tym nie myśleć i konsekwentnie trzymała się tuż za plecami Żakliny, ubezpieczając ją przed zgubieniem cennego ładunku.

Kiedy wbiegały, a raczej wkraczały do ciemnego wnętrza dawnego garażu dla radzieckich samolotów, Ola przypadkiem spojrzała w dół, w kierunku bioder koleżanki. I zanim natknęły się na śmiertelnie niebezpieczną scenę w środku hangaru, zdążyła jeszcze zadać sobie w myślach nie takie znowu głupie, jak się miało okazać, pytanie: „Po co jej, do cholery, było zabierać ze sobą ten pistolet?”.
-------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrowienia
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).