Jest już szósta część naszej bolesławieckiej letniej powieści w odcinkach!
Pierwsza część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Kolejny - drugi odcinek możecie zobaczyć - TUTAJ
Trzecia część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czwarta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Szósta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Cieszymy się, że tak chętnie bierzecie udział w zabawie. Jak zwykle serdeczne pozdrowienia kierujemy do tajemniczego pana M. W komentarzu piszecie, że chętnie czytalibyście powieść dwa razy w tygodniu. Dzisiejsza część jest zatem nieco krótsza, ale kolejnej możecie oczekiwać już za kilka dni. To dzięki Waszym pomysłom i zaangażowaniu akcja powieści toczy się w taki sposób. Zapraszamy do czytania!
Następnego dnia pamiętnego lata w 1990 roku, w niedzielę, upał zapowiadał się nieco lżejszy. Dobrze, pomyślała Julia, może jakoś zleci do wieczora. Po powrocie z sumy powyciągała z szaf okulary do nurkowania, wodoszczelną latarkę, kostium i kilka innych rzeczy, które wydały jej się niezbędne na nadchodzący wieczór. Położyła wszystko na wersalce tuż obok sportowej torby typu jamnik. Zdała sobie sprawę, że tak naprawdę są słabo przygotowani na ewentualne dłuższe nurkowanie. Stwierdziła jednak, że nawet jeśli do przepłynięcia pod wodą będzie 10-15 metrów, to dadzą radę tak długo wstrzymać oddech. Wiele razy pokonywała na basenie dystans nawet 20 metrów w zanurzeniu.
Od dziecka umiała bardzo dobrze pływać, ale co do nurkowania, to troszkę powątpiewała w swoje wysokie umiejętności. Bolek nurkował dużo lepiej. Nawet umiał otworzyć oczy pod wodą i nie musiał niczym zatykać nosa, a Julia odwrotnie. Dlatego podczas cotygodniowych zajęć licealnych na jedynym miejskim basenie krytym, należącym do MOSiRu zwykle nurkowała w okularach i z klipsem na nosie.
Basen był fajny, tylko od lat krzyczał o remont. Zbliżał się do osiemdziesiątki, więc porządna renowacja od dawna się pływalni należała. Kiedy Bolesławiec leżał jeszcze w granicach państwa niemieckiego, basen i zlokalizowane przy nim łaźnie nazywano Miejskimi Zakładami Kąpielowymi. Skomplikowana nazwa. Ciekawe jak mówili wtedy ludzie? „Zażywałem kąpieli w Miejskich Zakładach Kąpielowych”? Mimo, że basen nie był nowoczesny, ani nowy, to miał jednak swój przedwojenny klimat. Brakowało tylko, by pływający nosili te śmieszne jednoczęściowe pasiaste albo koronkowe kostiumy z początku XX wieku. I parasolki.
Bardzo ciekawa była poniemiecka architektura basenu, kafelki wyściełające nieckę basenu i ogólnie jego, nie tylko kafelkowy wystrój. Nietypowe były w tym obiekcie też szatnie. Wchodziło się od strony korytarza w ubraniu, a wychodziło od strony basenu już przebranym w strój kąpielowy. I po kąpieli odwrotnie. Nie byłoby to nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że przebieralnie z żadnej strony nie posiadały drzwi, tylko zasłony. Oczywiście, że nieprześwitujące. Przebieralni było niestety za mało i czasem zdarzało się, jak najbardziej przypadkiem, zaglądać chłopcom za parawan. Zwłaszcza kiedy przebierały się dziewczyny. Wołali „Jest tu ktoś?”, ale dopiero po częściowym odsłonięciu parawanu. Po czym szybciutko zasłaniali go, aby przebierająca się nie zobaczyła, kto był tą gapą. Ku radości chłopaków, dziewczyny zawsze musiały przebierać się pierwsze, bo przecież dłużej im schodziło, zwłaszcza z wycieraniem włosów po kąpieli. Aby szło szybciej, bywało, że do przechodniej przebieralni wchodziły po dwie dziewczyny lub po dwóch chłopców. Po pewnym czasie podzielono też szatnie na męskie i damskie. Raczej umownie. Ale chłopcy i tak nadal się mylili.
Kiedy mama weszła do pokoju i zobaczyła porozkładane akcesoria do nurkowania, Julia poinformowała ją, że MOSiR w tygodniu otworzy baseny na Spacerowej, a ona z Bolkiem zamierzają się tam wybrać, aby popływać i ponurkować na głębokim basenie. Aby zabrzmiało bardziej wiarygodnie uprzedziła też, że w wakacje zamierzali korzystać z basenów, kiedy tylko pogoda na to pozwoli, bo w klasie maturalnej będą mieli sprawdziany z nurkowania i pływania pod wodą. Mama wyraziła milcząca aprobatę, gdyż sama nie za bardzo lubiła pływać. Mimo to, w te wakacje znów wybierali się na wczasy do Mielna. Tam zakład pracy ojca Julii miał swój ośrodek wypoczynkowy, więc dwa tygodnie na plażach i promenadach Mielna były coroczną i jakże by inaczej, dobrowolną tradycją. Julia już od kilku lat próbowała rodzicom uświadomić, że już nie jest dzieckiem, dla którego babki na piasku i zbieranie muszelek są miesiącami wyczekiwanymi atrakcjami, ale rodzice, jak to rodzice. Ukochanej jedynaczki nigdy nie potrafili spuścić z oka.
Po obiedzie i popołudniowej kawie mama z tatą zaczęli się szykować do wyjścia.
- Idziemy dzisiaj do Nowickich, na imieniny pani Danusi. Mówiłam ci wcześniej, prawda? – zadała retoryczne pytanie mama. „Oczywiście, że mówiłaś” odpowiedziała w myślach Julia. – Wrócimy późno, może nawet po północy. Nie czekaj więc na nas, Juleczko.
„Oczywiście, że nie będę czekać, mamo” - pomyślała Julka. - „Inaczej Bolek by się wpienił”. Mama Julii zawsze musiała mieć wszystko poukładane i przygotowane. Nie było w jej rodzinie miejsca na błędy, niedomówienia albo sytuacje nieprzewidziane. Trochę to było denerwujące, ale ogólnie pomagało w życiu. O ile nie kończyło się, a przeważnie się kończyło, na „A nie mówiłam?”, kiedy cokolwiek poszło jednak nie tak, jak miało pójść. O prawach Murphy’ego nikt wtedy jeszcze nie słyszał. Mama była mistrzynią frazy „A nie mówiłam”. Co innego tata. Ten był mistrzem frazy „Ano, mówiłaś, kochanieńka”, co podnosiło mamie ciśnienie, ale nigdy nie dawała się sprowokować. W ich przypadku idealnie sprawdzało się powiedzenie o głowie rodziny i kręcącej nią szyi, dotyczące panujących w małżeństwie i rodzinie zwyczajów.
Wyszykowani rodzice, ogoleni i napachnieni, wyposażeni w bukiet kwiatów i owinięty w papier okrągły wysokoprocentowy prezent, wyszli kwadrans przed osiemnastą. Mieli dokładnie 14 minut powolnego spaceru do Nowickich, którzy mieszkali na Starzyńskiego, wliczając oczekiwanie na zielone na jedynych po drodze światłach. Pani Danusia z jej rozrywkowym mężem na pewno urządziła nieskromne przyjęcie dla najbliższych znajomych, a znając zwyczaje ojca Julii i męża pani Danusi wspólnie zadbają o to, aby zdegustować wszystkie zaoferowane tego wieczoru napoje, wliczając oranżadę. Powrót po północy gwarantowany. Z fałszowaną przez tatę piosenką „U cioci, na imieninach…” na ustach, śpiewaną do czasu zdjęcia skarpetek przed położeniem się do łóżka.
Julia poczytała książkę, zrobiła i zjadła samotną kolację. Uczesała się, spięła włosy w koński ogon i zaczęła się trochę nudzić. Może trzeba było umówić się z Bolkiem wcześniej? Kolejny raz przejrzała spakowaną już do jamnika zawartość torby, po czym przebrała się stosownie do przewidywanej wieczorem temperatury i do gwarantowanego wieczornego ataku małych, bzyczących krwiopijców. Długie spodnie, bluza od dresu, zapięty jamnik. Wszystko gotowe. Bluza, spodnie, torba. Wszystko gotowe. Klucze, bluza… Chyba jednak wdała się trochę w swoją mamę.
Jak dobrze pójdzie, zdąży wrócić przed rodzicami. Miała nadzieję uniknąć głupiego tłumaczenia i kilku kolejnych cichych dni z mamą. Wzięła klucz od piwnicy, jamnika zarzuciła na ramię, zamknęła drzwi na klucz i zeszła po swój rower. Jak znała Bolka, to na pewno już nerwowo kręcił kółka i dzwonił dzwonkiem na parkingu pod blokiem.
Julia z pewnym wysiłkiem wyprowadziła rower z piwnicy po schodach do góry, wyszła z klatki, zobaczyła Bolka i zwinąwszy język w rurkę zagwizdała na niego bez użycia palców. Bolek tak nie potrafił i gwizdał zawsze z palcami w ustach. Na dworze było jeszcze jasno, bo mieli właśnie najdłuższy dzień roku, który chylił się ku końcowi. Bolek, kręcący jak mały dzieciak ósemki po parkingu i irytująco dzwoniący co chwilę dzwonkiem przy kierownicy, podniósł głowę, zatrzymał rower i zauważywszy Julię w bluzie, długich spodniach i z torbą przerzuconą przez ramię, machnął na nią przyzywająco ręką. Julia wsiadła na siodełko, podjechała do Bolka chodnikiem i rzuciła krótkie przywitanie, jak zwykle gdy tryskała dobrym humorem:
- Cześć, Romeo!
Bolek odwzajemnił się docinkiem o zabarwieniu folklorystyczno-etnograficznym:
- To panienka nie odsypia puszczania wianków ubiegłej nocy świętojańskiej?
- A co? Chciałbyś, żebym znalazła innego kandydata na żonkosia? – pif paf, rozpoczął się festiwal docinków i złośliwości. Rywalizacja z Julką w tej konkurencji była z góry skazana na przegraną, ale starał się nigdy nie tchórzyć. Zwykle trzymał gardę do drugiej rundy. Od trzeciej opuszczał już rękawicę, więc jego szanse drastycznie spadały i wtedy szybko dostawał nokaut. Bywało, że kiedy nie miał nastroju, poddawał się po prostu walkowerem.
- Wygrałaś! – Bolek odpuścił już w drugiej rundzie, bo zależało mu, by nie marnowali czasu tego wieczora. Poprawił swój niewielki plecak na grzbiecie i zakomenderował. – Ruszamy.
Julia, zadowolona z wygranego pojedynku, pojechała jak zwykle pierwsza. A Bolek jak zwykle za nią. Miało to największy sens wieczorem i w nocy, bo rower Julii miał sprawną przednią lampę. Lampa świeciła, bo dynamo było sprawne. Gazela Bolka nie dość, że nie miała w ogóle przedniej lampy, to jeszcze nie miała dynama, nawet zepsutego. Tylną lampę Gazela i owszem posiadała, ale niesprawną. Bolek twierdził, że żaróweczka jest tam tylko przepalona. Ale bez dynama trudno to było jednak empirycznie stwierdzić.
Zanim niebo zrobiło się całkiem granatowe i pięknie rozgwieżdżone, zdążyli dotrzeć do wyznaczonego dzień wcześniej miejsca przy śluzie na terenie Waldschloss. Gdy zatrzymali rowery i ukryli je w szuwarach, Julia wyjęła latarkę i ją zapaliła. Szybko odnaleźli wbitą w ziemię zieloną butelkę, mimo że w ciemności wszystko wyglądało jakoś inaczej.
- Przebieramy się. - rzuciła Julia. Przekazała latarkę Bolkowi, a ten oświetlił promieniem latarki jej twarz. Julia położyła torbę na ziemi, otworzyła ją, po czym zaczęła wyciągać elementy stroju do nurkowania, układając je obok torby. Popatrzyła z pretensją na Bolka. – Jaśnie hrabia raczy się odwrócić i świecić trochę obok.
- Aaa, no jasne. – Bolek wykonał polecenie. Po krótkiej chwili Julia, ubrana w przylegający strój do nurkowania poklepała go po ramieniu. – Teraz ty. - odebrała Bolkowi latarkę, przyświeciła mu, ale się nie odwróciła. – No, bo chyba slipki zostawisz, co nie?
Bolek, zapewne całkowicie pochłonięty myślą o skarbach, które miał nadzieję znaleźć i stać się dzięki nim bogatym i sławnym Bolesławem, pomylił najpierw nogawki, a potem też rękawy swojego stroju. Zmiana garderoby zajęła mu więc dużo więcej czasu niż Julce, czym przyniósł wstyd rodzajowi męskiemu. Uporawszy się wreszcie z tym arcytrudnym zadaniem, wyjął ze swojego plecaka okulary i swoją wodoszczelną latarkę. Torby z zapakowanymi do nich ubraniami, w których przyjechali, położyli przy rowerach. Wyposażeni w stroje, okulary i latarki wodoszczelne zaczęli powoli i ostrożnie wchodzić pomiędzy trzcinami do wody trzymając się za wolne od latarek ręce. Woda nie była zbyt zimna, bo był to ciepły koniec czerwca, a zbiornik do głębokich nie należał. Na szczęście dla nich komarzyce nie wywęszyły też świeżej krwi, albo były zwyczajnie już opite jak bąki, bo jakoś zbyt zajadle nie atakowały.
- Trochę się boję, Bolek. Może trzeba było jednak za dnia? – rzuciła Julia, nie oczekując jednak żadnej odpowiedzi.
Było trochę za późno na wahanie. Bolesław ścisnął Julię trochę mocniej za rękę, jakby chciał jej dodać otuchy. Sam też już nie był do końca przekonany, czy to dobry pomysł nurkować w nieznanym miejscu nocą przed północą.
Kiedy weszli do wody po pas, Bolesław pociągnął Julię w prawo, w kierunku śluzy. Pod nogami czuli cały czas jakieś wodorosty, ale nie przeszkadzało im to w posuwaniu się po dnie. Zanim znaleźli się pomiędzy krawędziami dawnej śluzy dno wyraźnie się obniżyło, aż wreszcie musieli zacząć poruszać rękami i nogami, by utrzymać głowy na powierzchni. Kiedy już nawet wyższy od Julii Bolek nie mógł dosięgnąć stopami dna, powiedział do niej:
- Teraz powoli nabieramy głęboko powietrza. Trzymaj się mojej ręki, Julka. Raz, dwa i trzy.
Wykonali jednocześnie głęboki wdech i powoli zanurzyli się pod wodę. Woda była trochę mętna, ale dzięki latarkom nie było tak źle z widocznością. Bolek pociągnął Julię do krawędzi śluzy, tej od strony lasu, a ona płynęła tuż obok niego. Już po chwili natrafili pod wodą na betonową konstrukcję, w której nieco niżej widniał otwór na tyle duży, że dorosły człowiek mógł przezeń bez problemu przepłynąć. Bolek puścił rękę Julii i wpłynął do otworu pierwszy. Julia trzymała się tuż za nim, a światło latarki oświetlało go tylko we fragmencie od gołych stóp do ubranych pośladków.
Po kilku metrach tunel się rozszerzył i Bolesław zaczął płynąć nieco w górę, sądząc pewnie, że za chwilę dotrą do miejsca, w którym będą mogli wynurzyć się na powierzchnię, ale już gdzieś w tajemniczym, zalanym wodą tunelu. Przeczucie nie myliło Bolka, bo po kolejnych kilku metrach udało mu się wynurzyć głowę ponad powierzchnię wody, a po chwili to samo zrobiła Julia. Nie poszło tak źle, bo obydwoje mieli jeszcze zapas powietrza na następne kilka metrów.
Wyciągnęli nad wodę latarki i rozejrzeli się dokoła, nadal machając nogami, bo nie czuli jeszcze twardej powierzchni pod stopami. Sufit znajdował się dość nisko nad nimi, niecały metr nad ciemną powierzchnią wody, a ściany po bokach były pionowe do samego sufitu. Szerokość tunelu ocenili na jakieś półtora metra. Na pewno tunelem nikt dawniej nie pływał. Doszli do wniosku, że służył raczej jako kanał zasilający w wodę. Ale co?
Za sobą widzieli wyraźnie, że sufit obniża się w kierunku, z którego przypłynęli. Przed sobą jak sięgnąć okiem i światłem latarki, sufit tunelu nie podnosił się. Wydawało im się jednak , że po kilkunastu metrach tunel skręca ostro w prawo.
- Trochę śmierdzi stęchlizną, ale na szczęście da się oddychać. – oceniła Julia. – Więc musi gdzieś istnieć dopływ powietrza z zewnątrz.
- Owszem. Ciekawe gdzie? Może kanał dochodzi do podziemi dawnej restauracji? Nie dowiemy się, dopóki nie zbadamy tunelu w dalszej części. – stwierdził Bolek, po czym zaproponował. – Jula, sprawdź prawą ścianę, ja sprawdzę lewą. Może wyczujemy jakiś stopień, na którym można by było stanąć.
Okazało się, że Bolek znowu miał rację. Julka wyczuła prawą stopą pod ścianą stopień, który był na tyle szeroki, że dawał możliwość oparcia stóp. Można zatem było poruszać się po tunelu na nogach, ale niestety tylko w pozycji mocno pochylonej.
- To co robi… AAAA – znienacka wydarła się Julia. – Bolek! Tu coś pływa! Może to trup?! – wpadła w prawdziwą panikę, a Bolek w świetle latarki zauważył jakiś ciemny, wijący się kształt, który tylko śmignął pomiędzy nimi w kierunku śluzy i za chwilę zniknął pod wodą.
- Jula, spokojnie, to tylko wydra! – pocieszył ją Bolek, ukrywając jednak, że sam najadł się przez chwilę strachu. – Ciekawe, czy z kolczykiem? – przypomniał sobie wczorajszą historię z myśliwym.
- Wracajmy, Bolek, boję się tu dłużej zostawać! – wyraźnie płaczliwym tonem poprosiła Julia.
- Nie przesadzaj, Julcia, moim zdaniem oprócz wydr na nic więcej tutaj nie natrafimy. – starał się ją uspokoić Bolesław. Ale nie mógł zignorować jej obaw. Zamiast tego zaproponował. – Dobra, wrócimy, ale najpierw sprawdzimy ten zakręt na końcu tunelu. To niedaleko, więc schyleni damy radę przejść tam na nogach, dobra?
- Dobra, Bolek. – zgodziła się Julia. - Skoro znaleźliśmy ten tajemniczy tunel, to znaczy, że miałeś nosa. Albo farta. Ufam ci, skoro twierdzisz, że jesteśmy tu w miarę bezpieczni. Ruszajmy. Idź pierwszy. Jakby co, to ciebie zmory zjedzą pierwszego. Może jak się najedzą, to mnie zostawią w spokoju – zdobyła się mimo wszystko na żart Julia. Zaśmiali się i atmosfera nieco się rozluźniła.
Potem ruszyli zgięci w pół jak dwoje staruszków, poruszając się powoli przy prawej ścianie tunelu wypełnionego wodą. Krok za krokiem. W nieznane. Albo w zapomniane.
***
Julia wróciła myślami do czasu teraźniejszego. Mimo, że do Granicznej pozostał przysłowiowy rzut francuskim beretem z antenką, Bolesław nie przyspieszał. Teraz już był pewny, że Julia nie obraziła się za wcześniejszy przytyk do kobiecego wieku. Mógł więc nadal opóźniać dotarcie do obecnego miejsca zamieszkania Julii, choć z powodu niewielkiego pozostałego dystansu, na pewno nie mógł liczyć na zbyt długą pogawędkę.
- Nie byłam też mężatką. – przyznała wreszcie i już konkretnie Julia, rozumiejąc rozterki Bolesława.
Na Bolesława to jakże obszerne, kolejne wyznanie Julii dotyczące jej stanu cywilnego podziałało jak wielki haust syropu rozluźniającego. Lek rozlał się po jego ciele, aż do ostatniego naczynia włosowatego i ostatniej synapsy układu nerwowego. Opadło z niego nagle całe napięcie, niepewność, a depresyjne rozczarowanie musiało znaleźć innego kandydata na żywiciela.
Powracające uczucie było żywsze i większe niż przypuszczał. Wielkie jak humbak. Dinozaury były większe, ale już ich nie ma, więc nie mogłyby tutaj służyć za przykład żywego i wielkiego uczucia.
Czuł się jak rozbitek, który całe wieki, bez nadziei przemierzał przestworza oceanu na tratwie i trafił wreszcie na suchy ląd, a na nim cudowna, rudowłosa, skąpo odziana kobieta z wieńcem kwiatów na szyi witała go koszem owoców. Albo jakby dwadzieścia lat błąkał się po pustyni i trafił wreszcie na tą samą kobietę, bez wianka na szyi, bez owoców, ale za to z manierką pełną wody.
Postanowił odkręcić to naczynie, wziąć wielki łyk i całkowicie poddać się działaniu jego zawartości. Miał nadzieję, że Julia była tak samo spragniona.
- Bo wiesz… Julka. Po tym wszystkim nie poukładało się nam, tak jak tego chciałem. Nie tak miało wyglądać nasze życie. Straciliśmy, można powiedzieć, połowę naszego… - zaczął się tłumaczyć Bolesław.
- Wiem, Bolek. Ja też ogromnie żałuję, że nie próbowałam cię zatrzymać. – nie dała mu dokończyć Julia.
Jak zwykle chodziło im po głowach dokładnie to samo. I jak zwykle ich wspólne myśli wyrażał raz on, a innym razem ona. Wiele razy za dawnych czasów w podobnych sytuacjach zdarzało się, że po prostu spoglądali sobie w oczy i uśmiechali się bez słowa. Chwilę potem, jak tylko mieli je pod ręką, brali puste karteczki i zapisywali na nich to, o czym właśnie pomyśleli i wymieniali się nimi. Nie zdarzyło się, aby karteczki zawierały co innego. Widać chorowali na uczuciową albo mentalną telepatię. Albo coś bardzo podobnego, być może nieuleczalnego. Coś, na co na pewno dwa razy się w życiu nie choruje. Bolesław prawdopodobnie miał nawrót tej choroby. Czy Julia także?
– Nie mam do ciebie o nic żalu, drogi Bolesławie. Nie zrobiłeś nic złego. Byliśmy młodzi. Nie powiem, że zawsze mądrzy, bo bym skłamała. – krótko i jak zwykle konkretnie wyjaśniła Julia.
- To były inne czasy. – filozoficznie z kolei podszedł do tematu Bolesław. W tym momencie skręcił ze Staszica w prawo, w Graniczną. Zwolnił już tak, że wolniej się jechać nie dało. Czekał na podanie numeru posesji.
- Ach, to na pewno! Frytki smażyło się z ziemniaków w domu i nikt nie był uwiązany do smartfona, jak do smyczy. Choć nie ukrywam, że tamtej nocy akurat przydałoby się mieć jakiś na podorędziu. – Julia odwróciła wzrok i na chwilę wróciła myślą do feralnego niedzielnego wieczora. Tyle się wtedy wydarzyło. Ale co było, minęło.
– Stój! – krzyknęła nagle Julia, wbijając boleśnie paznokcie lewej ręki w prawe przedramię Bolesława, a ten w czasie krótszym niż koliber macha skrzydłem ostro nacisnął pedał hamulca. Co za refleks! Polecieli głowami gwałtownie do przodu. Dobrze, że mieli pasy, bo zaliczyliby co najmniej po wielkim guzie na swoich zafrasowanych czekającymi ich dalszymi wyznaniami, nie tak gładkich już z powodu wieku czołach. Zlustrowali się nawzajem z nadzieją, że to drugie ocaliło wszystkie żebra. – Przejechałeś go!
- Jezus Maria! Pies czy kot? –wykrzyknął Bolesław przerażony. Nie chciał zostać mordercą zwierząt domowych. Szybko zgasił silnik i prawie chciał wysiadać.
- Mój dom! – uspokoiła go Julia i położyła dłoń na jego prawym ramieniu. – Ale nie kłopocz się i nie cofaj, tutaj wysiądę. Potem sobie zawrócisz na pętli. Albo pojedziesz naokoło Wałową. – Dodała nieco zakłopotana. Zupełnie jakby nie chciała, aby Bolesław zobaczył, jak wchodzi do domu. Bolesław znów poczuł, że coś się jednak komplikuje. Ale jeszcze nie miał pojęcia co, chociaż coraz bardziej chciał się dowiedzieć.
Julia wysiadła, zarzuciła plecak na ramię, szybko przebiegła za mercedesem, a potem przez ulicę na drugą stronę i wbiegła w otwartą na oścież bramę wjazdową jednego z domów. Bolesław próbował się odwrócić w lewo i przez szparę pomiędzy zagłówkiem, a słupkiem zauważył tylko jak Julia znika w świetle ulicznej lampy na jednej z posesji. W domu paliły się światła. Ktoś na nią czekał. Ale kto?
Domy na Granicznej w większości były przedwojennymi, niskimi, krytymi czerwonymi dachówkami bliźniakami. Nie widział drzwi od ulicy, więc na pewno wejście do domu musiało być od podwórka. Ze skręconą nienaturalnie głową pogapił się jeszcze chwilę na niewielki domek, który wydawał mu się jakiś znajomy, a potem trzepnął się otwartą dłonią w ledwo uratowane od zderzenia z deską rozdzielczą czoło, bo nagle przypomniał sobie, że przecież tutaj kiedyś mieszkała jej ciotka Alinka z wujkiem, którego imienia Bolesław już nie pamiętał. Ciekawe co u nich słychać i kiedy Julia u nich zamieszkała?
Włączył silnik, wrzucił bieg i ruszył. Stwierdził, że pozostało mu do północy bardzo niewiele czasu. Postanowił więc przyspieszyć i nie przejmować się ograniczeniami. O tej porze szanse spotkania patrolu drogówki były naprawdę niewielkie. Kiedy z dużą prędkością odjeżdżał w kierunku swojego mieszkania, pod samochodem nadal powoli migała czerwona dioda.
Bolesław i Julia nie mogli wiedzieć, że kilka godzin wcześniej, kiedy oni rozpoczynali koszenie mchu i igliwia neokosiarką w lesie pomiędzy Złotym Potokiem, a dawnymi magazynami wojskowymi, na parking zajechało czarne audi A6 w wersji kombi i z przyciemnianymi szybami. Z auta wysiadł wysoki mężczyzna, ubrany w nieodpowiedni do celu wizyty większości gości ośrodka oraz do warunków pogodowych upalnego lipcowego dnia, długi ciemny płaszcz.
Mężczyzna chciał ich śledzić przez cały czas, kiedy krzątali się po lesie, ale po namyśle i zobaczeniu tego, czym się zajmują, zrezygnował z tego pomysłu. Nietrudno było ich w lesie znaleźć, bo nie uszli daleko i robili wiele hałasu. Oprócz tego, byli jedynymi gośćmi tego lasu z różowym neseserem. Widać chcieli się ukryć w tłumie. Obserwował ich przez chwilę z ukrycia, starając się pozostać niezauważonym. Widział, jak kopią saperką dół pod starym dębem, przy leśnej drodze. Kiedy wciągnęli skrzynkę, która odpowiadała opisowi, postanowił zawrócić na parking. Był pewien, że zabiorą skrzynkę ze sobą, kiedy będą wracać do miasta.
Wróciwszy na parking, podszedł od tyłu do ciemnoczerwonego mercedesa. Wyglądał, jakby coś chciał wyjąć z bagażnika, ale pochylił się i udając zawiązywanie sznurówek, niezauważenie włożył pod spód auta małe migające malutką czerwoną diodą urządzenie. Bez zwłoki i oglądania się za siebie wyjechał z parkingu, wyjmując i umieszczając w uchwycie przyklejonym pośrodku przedniej szyby markowego smartfona. Nie chciał na siebie zwracać uwagi, zajmując bez powodu miejsce na ciasnym, monitorowanym parkingu, więc postanowił poczekać na upatrzonym wcześniej placu przy centrum handlowym Stara Mleczarnia. Interesująca go para, wracając na pewno wybierze najkrótszą drogę wjazdową do miasta.
Obserwując ruchliwy parking, mężczyzna przypomniał sobie dość niezwykłą rozmowę, która doprowadziła go do tego miejsca i momentu. Trzy dni wcześniej zadzwonił na jego telefon nieznany numer. Jakże by inaczej. Najtrudniejsze zlecenia, często wymagające nawet „pobrudzenia” sobie rąk, zawsze przychodziły z nieznanych numerów. Jednak gdyby tylko chciał, odszyfrowałby numer dzwoniącego, bo miał odpowiedni sprzęt do namierzania nawet takich numerów. Ale nigdy nie chciał, bo i po co? Jak mówią: „miensze znajesz, dalsze budiesz”. Sprzęt ten wykorzystywał za to prawie zawsze na etapie śledzenia i zbierania informacji. Mógł dzięki niemu również nagrywać i podsłuchiwane rozmowy oraz gromadzić przesyłane SMSy i MMSy.
Zleceniodawcy zapewne zależało na czasie, bo uznał, że należy ułatwić lub przyspieszyć mu wykonanie zadania. Mężczyzna otrzymał bowiem SMS-em jednorazowy link z hasłem do pobrania zdjęć. Bez zwłoki ściągnął zdjęcia na smartfona. Wiedział doskonale, że zdjęcia w tym momencie zniknęły z chmury. Super wynalazek. Te smartfony i te chmury. Kiedyś musiał dostawać zdjęcia w kopertach. A teraz proszę bardzo, jaka wygoda i oszczędność czasu.
Ktoś się nieźle postarał, bo fotografie były naprawdę dobrej jakości. Na jednym z nich, chyba najważniejszym, znajdowała się postać wysokiego, masywnego, lekko łysiejącego mężczyzny w wieku około 45 lat, stojącego przy otwartym bagażniku wiekowego, ciemnoczerwonego mercedesa, przed odremontowanym garażem na podwórku jakichś kamienic. Jego twarz była skierowana w kierunku obiektywu aparatu. Coś w tej twarzy, jak i w całej postaci zwróciło uwagę i zaniepokoiło mężczyznę. Naszło go przeczucie, że wkrótce może stać się coś nieprzewidzianego. Uczucie z rodzaju takich, które towarzyszą myśliwemu, kiedy ma zapolować na mało znanego i niebezpiecznego zwierza na nieznanym mu terenie. No to zobaczymy, co z ciebie za zwierz, pomyślał mężczyzna, chociaż był pewien, że nie będzie musiał na niego polować. Przedmiotem zlecenia nie był bowiem nieznajomy ze zdjęcia, tylko to, co znajdowało się lub miało się wkrótce znaleźć w jego posiadaniu. Musiał tylko wytropić, gdzie facet to schowa. Wtedy po prostu to gościowi ukradnie, zamiast szarpać się z nim na środku ulicy jak Krakus z Poznaniakiem podczas kłótni o znalezioną złotówkę.
Na kolejnych zdjęciach były pokazane możliwe miejsca przebywania typa. Kamienica w ciasnej zabudowie, działka z altaną i kilkoma jabłoniami oraz najciekawsze zdjęcie: zakładu pracy. Była to jednostka wojskowa. Zdjęcie przedstawiało strzeżoną bramę, a po jej prawej stronie trzykondygnacyjny, szary budynek, przed którym prężyły lufy do siebie dwie armaty 76 mm ZiS-3 wzór 1942 produkcji radzieckiej. Stoją jak stały, pomyślał mężczyzna. Oglądał to zdjęcie na tyle długo, że stwierdził, iż miejsce to od niemal trzydziestu lat niewiele się zmieniło. Może tylko armaty zostały starannie odmalowane. No i ta flaga. Wolałby osobiście, aby wisiała tam jednak inna, cała czerwona.
Podczas rozmowy ze zleceniodawcą otrzymał też inne szczegóły, które z kolei zapisał, a potem zapamiętał, a karteczkę spalił: adres domowy kolesia, lokalizację jego ogródka działkowego, dane o rodzinie, której nie miał, numer jego telefonu komórkowego i numer rejestracyjny mercedesa. Trzy adresy, dwa numery. Łatwe do zapamiętania. No cóż. W takim małym mieście trudno go będzie zgubić, a łatwo znaleźć.
Już robiło się ciemno, kiedy kropka na mapie ruszyła i zaczęła się zbliżać do oczekującego na nią mężczyzny w ciemnym audi. Dobrze, bo zbliżała się godzina zamknięcia sklepów i parking zaczął się robić pusty. Mężczyzna nie lubił zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Uruchomił silnik i czekał. Już za kilkanaście sekund ujrzał światła zbliżającego się powoli mercedesa.
Kolejny odcinek już niedługo! Jak myślicie, jak ta historia potoczy się dalej? Dajcie znać w komentarzu co sądzicie i jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów. Cieszymy się, że jesteście z nami!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).