Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
23 września 2020r. godz. 15:30, odsłon: 2245, Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek ósmy

Kolejna część wakacyjnej bolesławieckiej powieści w odcinkach
Ulica Kubika i pomnik feldmarszałka Kutuzowa
Ulica Kubika i pomnik feldmarszałka Kutuzowa (fot. polska-org.pl)

Jest już ósma część naszej bolesławieckiej letniej powieści w odcinkach!

Piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Szósta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Cieszymy się, że tak chętnie bierzecie udział w zabawie. Jak zwykle serdeczne pozdrowienia kierujemy do tajemniczego pana M. Na Waszą prośbę odcinki będą pojawiać się dwa razy w tygodniu. Dzisiejsza część jest zatem nieco krótsza, ale kolejnej możecie oczekiwać już W SOBOTĘ, (a napięcie tylko rośnie). To dzięki Waszym pomysłom i zaangażowaniu akcja powieści toczy się w taki sposób. Zapraszamy do czytania!


Julia wyskoczyła z samochodu, jak poparzona, chociaż siedzenia w mercedesie nie były podgrzewane. Zapomniała nie tylko o normalnym, ale też choćby oschłym pożegnaniu z Bolesławem. Gdy dobiegła do otwartej bramy, rzuciła jeszcze kątem oka na stojące nadal dwie posesje dalej auto Bolka i stwierdziła, że siedząc tam w środku zdezorientowany, ani chybi sobie biedak teraz pomyśli, że jest jakaś niewychowana, albo nie do końca zrównoważona. Spanikowała, bo myślała, że po zgaszeniu silnika, Bolek wysiądzie i będzie ją chciał odprowadzić pod samą furtkę, dżentelmen jeden. Może nawet wziąłby jej plecak, ją samą pod rączkę i może nawet wystawiłby policzek w oczekiwaniu na pożegnalnego całusa, zanim Julia zniknęłaby w drzwiach domu. Bolek dżentelmen i Bolek romantyk. Niebywałe.

Wchodząc na słabo oświetlone podwórko zdała sobie sprawę, że nie ustalili godziny przyjazdu Bolesława w środku nocy. Ale przecież miał jej numer telefonu. Zaraz pewnie zadzwoni, albo wyśle SMS-a. Może doda nawet na końcu „Tęsknię” albo „Twój Bolek”. No jasne, że mój, bo czyj miałby być, jak nie mój – pomyślała z pewną dozą zazdrości. Otrzymali wreszcie długo wyczekiwaną szansę naprawić, czy choćby połatać strzępy tego, co zostało niegdyś rozdarte. Już się nie bała nazwać tego po prostu - miłością. Odzyskaną, odnalezioną, odkopaną, ale jednak miłością. Nie ma innego słowa na to. I wiedziała już, że nigdy nie było.

Już chciała wyjąć z kieszeni spodni pęk kluczy, kiedy usłyszała jak samochód na ulicy zapala silnik, a zza drzwi dobiegł ją wyraźny szelest kroków. Ktoś z tamtej strony powoli podszedł do drzwi, przekręcił dwa razy klucz w dolnym zamku, dwa razy odkręcił gałkę w zamku górnym i drzwi uchyliły się, ale ledwie na szerokość jednego łypiącego oka.

- Kto tu o tej porze? – odezwał się powoli, niskim schrypniętym głosem właściciel oka.

- Cześć, wujku, to ja Tosia. Jeszcze nie śpisz? – odpowiedziała również powoli, ale podniesionym głosem do staruszka, którego nazwała swoim wujkiem.

Wujek Zygmunt wiosną skończył osiemdziesiąt dwa lata. Z trudem poruszał się, lekko niedosłyszał, a i widział coraz gorzej. Po nagłej śmierci cioci Aliny sześć lat temu, wujek niestety poddał się. Nie odnajdował w sobie już takiej chęci do życia, jak kiedyś. Jego organizm wyczuł tę zmianę w psychice i zareagował obniżaniem sprawności organów, narządów i układów, wszystkich po kolei. Nie pomagało pocieszanie, pomaganie, czy próby zachęcania go do przeróżnych aktywności.

- Aaa, to ty. Wejdź, moje dziecko. – wujek otworzył drzwi na oścież, odsunął się na bok, wpuścił Julię, ale zanim zamknął z powrotem drzwi, wystawił głowę i rozejrzał się podejrzliwie w lewo i w prawo. Dopiero po tym rytuale domknął drzwi i przekręcił gałkę górnego zamka, a potem klucz w zamku dolnym. Oba po dwa razy. O tym zawsze pamiętał. „Mój dom moją twierdzą” – pomyślała Julia.

- Jeśli masz jakieś obawy, to może lepiej zamykać bramę? – rzuciła, siadając na stojącą w korytarzu ławkę i zdejmując z ulgą buty, jeden po drugim. Plecak położyła obok siebie na ławce.

- Trzymać sztamę? Ale z kim? Teraz to już nikomu nie można wierzyć! – nie dosłyszał wujek.

- Za-my-kać bra-mę! – podgłośniła i przesylabizowała Julia.

- A, bramę. To nic nie pomoże, bo jak zechcą to i tak wlezą i zjedzą nasze papierówki. Ale jak chcesz, córcia, to zamykaj, zamykaj. – a potem wujka naszły refleksje o stosunkach dobrosąsiedzkich. - Kiedyś tutaj nikt niczego nie kradł. Wszyscy się znali. Teraz to sami podejrzani kręcą się. I tych domów, tam z tyłu, coraz więcej. - dodał, pokazując kciukiem za plecy. - I takie wielkie te domy. Sami bogacze chyba. Wszystko wykupią niedługo, moje dziecko, wszystko zabiorą. I gdzie się wtedy podziejemy?

Wujek zawsze traktował Julię vel Tosię jak swoje dziecko, bo własnych z ciocią nie mieli. Postał jeszcze chwilę patrząc, jak zdejmuje i wiesza na wieszaku bluzę oraz rozpina i zaczyna przeglądać zawartość plecaka. Na pewno bał się, że bandyci kiedyś zrobią Tosi krzywdę, jak tak będzie włóczyć się po nocach. Nie omieszkał wyrazić więc swojej nadopiekuńczości.

- Niepokoiliśmy się o ciebie, Tosia. Długo cię nie było i późno wróciłaś. Przegapiłaś swój serial, ale jutro powtarzają. Tylko, że przed południem, więc jeśli nie idziesz jutro do pracy, to sobie obejrzysz. Razem ze mną przy herbatce i ciasteczkach. Upiekłaś w niedzielę takie dobre ciasteczka! – rozgadał się wujek. Pyszne ciasteczka skończyły się już w poniedziałek. Julia w takich momentach nie przerywała mu jednak, bo podczas takich monologów wydawał się taki przytomnie obecny i logicznie mówiący. Nawet chętnie żartował.

- Dziękuję, wujku. Jutro nie mam dyżuru, ale wie wujek jak to jest. Jak wezwą, to nie ma, czy dzień, czy noc. Się jedzie. – nawiązała do rodzaju i trybu wykonywanej przez siebie pracy Julia. Mimo, że lata pracy pozwoliłyby jej już iść na strażacką emeryturę, to nie chciała rezygnować z pracy. Jeszcze nie mogła. Wujek ruszył powoli w stronę kuchni, szurając kapciami.

- Cóż, służba nie drużba. Tylko musisz uważać na siebie, Tosieńko. Pamiętaj, że z ogniem nie ma żartów. – wujek najwyraźniej zapomniał, że akcje gaszenia pożarów to nie jest już obecne zajęcie Julii. Wszedł do kuchni. – Zrobię ci herbaty, córciu. – Dorzucił już z zza drzwi kuchennych.

- Dziękuję, wujku! Zaraz przyjdę. – podniosła mocniej głos Julia, żeby ją dosłyszał. Ale pewności nie miała. Ze słuchem wujka było coraz gorzej. Na tyle źle, że kiedy oglądał telewizję, dzwonili sąsiedzi z drugiej części bliźniaczego budynku. Jedna ściana, a ile problemów. Prawie jak u Fredry.

Kiedyś sąsiedzi pukali w ścianę, ale wujek przestał pukanie słyszeć, więc przestali. Potem przychodzili i pukali lub dzwonili do drzwi. Ale i tego nie zawsze wujek był w stanie dosłyszeć. Potem zaczęli dzwonić na telefon stacjonarny, ale Julia i wujek postanowili trzy lata temu z niego zrezygnować. Zostawili tylko niezbędny dostęp do Internetu. Strzałem w dziesiątkę, za co sąsiedzi zapewne zanosili Bogu podziękowania do dzisiaj, okazał się zakup telefonu komórkowego. Takiego dla starszych ludzi z wielkimi cyframi. Mocno świecił i mocno wibrował jak dzwonił. Wujek szybko nauczył się go nosić przy sobie. Jak tylko telefon dzwonił, świecił, wibrował i wyświetlał nazwisko sąsiadów „Słowik” podczas oglądania przez wujka telewizji, natychmiast sięgał on po pilota i ściszał telewizor. Ale z reguły nie na długo. Do następnego odcinka serialu, które wujek z pasją oglądał.

Julka musiała zmienić jeszcze te niewygodne i zbyt ciepłe spodnie. W ogóle musiała się cała przebrać. Postanowiła się też trochę „ogarnąć”, jak to wcześniej zasugerował Bolesław. Była jednak pewna, że zajmie jej to zdecydowanie mniej niż dwie godziny. Facet może i znał się na porządkowaniu garażu, ale na pewno nie znał się na kobiecym ogarnianiu. Ani trochę. Dwie godziny. Phi tam.

Kiedy wujek zapewne już nastawiał wodę na herbatę, w telefonie Julii piknął sygnał SMS. Wyjęła telefon z plecaka. To był oczywiście Bolek. Żadnego „Kocham”, „Tęsknię”, „Twój Bolek”, nic z tych rzeczy. Po prostu „23:45”. Próbuje się ze mną, drań. Pewnie czeka na moje wyznanie i jest ciekawy, jak ja odpiszę, pomyślała. Dobra. W porządku. To masz: „OK” i poszło. Uśmiechnęła się pod nosem. Też się domyślaj reszty, cwaniaku. Przechodząc koło otwartych drzwi kuchni, zobaczyła wujka otwierającego szafkę ze szklankami i popatrzyła na zegar wiszący na przeciwległej ścianie. Za pięć dziesiąta. Mniej niż dwie godziny. Ups! Rzeczywiście musiała zgęścić ruchy, jeśli miała się wyrobić.

Weszła po schodach na piętro. Poczuła, że bolą ją już nogi, pewnie od tego łażenia po lesie. Kiedy znalazła się w swoim pokoju, zdjęła spodnie i rzuciła je na fotel. Otworzyła wszystkie troje drzwi starej, trzydrzwiowej szafy z lustrem na środkowych drzwiach i szybko zlustrowała całą jej zawartość. Podparła się pod boki. No dobra, pomyślała, w czym się mogę Bolkowi najbardziej podobać? Zdziwiło ją, jak długo już nie myślała o ubraniach w ten sposób. Zostawiła otwartą szafę, bo jakoś nie mogła się zdecydować. Może po prysznicu spłynie na nią jakaś modowa inspiracja.

Julia wyszła z pokoju. Dopiero teraz zauważyła, że w łazience pali się światło. Szarpnęła za klamkę. Drzwi były zamknięte, ale w środku było podejrzanie cicho. Zaczęła w nerwach kilka razy szarpać klamkę i jednocześnie walić pięścią do drzwi.

- Olka! – Julia wydarła strasznie głośno. Dziw bierze, że nie pękła mleczna szybka w drzwiach i że wujek na dole nie dostał zawału. Jezu, a może dostał? - Wyłaź wreszcie! Co tam robisz tyle czasu! Potrzebuję tej łazienki. Ile można się pindrować przed snem?!

- Mama?! – ze środka dobiegł przerażony młody głos. I Julia usłyszała, jak jej córka upuściła coś, co spadło z hukiem na kafelki. – Wcale się nie pindruję!

***

Mknący z dużą prędkością przez ulice Bolesławca mercedes, lokalizowany non-stop przez ukryty nadajnik GPS, na szczęście nie zwrócił uwagi żadnego z patroli drogówki, tak jak Bolesław wcześniej przypuszczał. Ale kilkoro mijanych o tej późnej porze pieszych mogło zapewne pomyśleć, że to jakiś podchmielony kwiat młodzieży driftuje pordzewiałym szrotem po mieście.

Bolesław zastanawiał się nad otwarciem okna i włączeniem na pełny regulator „You’re My Heart, You’re My Soul” w odtwarzaczu magnetofonowym, którego jak dotąd nie chciało mu się wymontować z deski rozdzielczej, czego wcale zresztą nie żałował. Miał w schowku jeszcze trzy sfatygowane kasety: Modern Talking, Michaela Jacksona i Bajm. Utwory odtwarzane z magnetofonu trzeszczały już co prawda, trochę jak puszczane z płyty winylowej, ale melomański klimacik końca XX wieku był nieziemski i nader sentymentalny. Dla większej satysfakcji przechodniów włączyłby oczywiście „Oczy zielone”, ale zdaje się nie wypuścili tego jak dotąd na kasecie. Radiomagnetofon zaś bluetootha nie posiadał.

Stan zewnętrzny, jak również stan wnętrza auta Bolesława faktycznie pozostawiały wiele do życzenia. Natomiast silnik, podzespoły i ogumienie Bolesław utrzymywał zawsze w idealnym stanie. Dałby sobie uciąć głowę, albo choćby ogolić brwi, że w każdej chwili mógłby swoim autem stanąć w szranki jeszcze z niejednym młodszym automobilem i niejednym młodszym kierowcą. Bolek, kiedy chciał, umiał prowadzić dynamicznie, ale zawsze bardzo pewnie. Szybko, choć niekoniecznie wściekle.

Umiejętności, jak i przyzwyczajenia pozostały mu jeszcze z czasów czynnej służby w wojsku. Gaziki, jeepy, czy humvee, używane w przeróżnych miejscach świata przez jego jednostki, nigdy nie skarżyły się na zabłocone felgi, powgniatane elementy karoserii, czy zakurzoną deskę rozdzielczą. Ale kiedy tylko bebechy pod maską, układ kierowniczy czy układ przeniesienia napędu były choć trochę zaniedbane, czy nieodpowiednio konserwowane, to po prostu psuły się i to w dodatku w najgorszym dla całej misji momencie, czyli najczęściej wtedy, kiedy konieczna była natychmiastowa ewakuacja. Było to w wojsku oczywiście w najwyższym stopniu niepożądane i niedopuszczalne, więc dowódcy wymagali, aby samochody chodziły, a raczej jeździły jak szwajcarskie zegarki. Estetyka floty miała drugorzędne znaczenie i nikt nie kazał szeregowym w ramach porannej rozgrzewki pucować szczoteczką do zębów chromowanych osłon chłodnicy, zwłaszcza, że pojazdy wojskowe nigdy takowych nie posiadały.

Trzeba mieć świadomość, że Bolesław, nawet poddany drastycznym torturom, nie zdradziłby gdziekolwiek, kiedykolwiek, komukolwiek, jakichkolwiek szczegółów swoich misji, wykonywanych w przeróżnych miejscach na świecie, do których bywał delegowany, bądź zgłaszał się dobrowolnie. Nie dowiemy się od niego także, gdzie i kiedy dorobił się dwóch blizn po postrzałach, jednej blizny po odłamku granatu i kilku blizn po niezbyt starannie zacerowanych ranach ciętych, pochodzących głównie od noży. Po strzałce ze środkiem usypiającym żadna blizna mu na szczęście nie została, chyba że na psychice.

Moglibyśmy więc śmiało powiedzieć, że Bolesław wielokrotnie przelewał krew, lecz choćbyśmy nawet wiedzieli, za kogo lub dla jakiej sprawy ją przelewał, to nie moglibyśmy tego nikomu zdradzić. Chyba, że byłaby to ostatnia otrzymana wiadomość w waszym życiu. Wszystkie tego typu informacje zawsze uznawane są bowiem za ściśle tajne. Dość wiedzieć, że kilkakrotnie, a może i nawet kilkunastokrotnie w trakcie służby Bolek miał szansę przejść w stan wiecznego spoczynku i tyle samo razy zostać pośmiertnie odznaczonym czy pośmiertnie awansowanym.

Osiem lat temu, na wyraźne polecenie przełożonych, Bolesław odszedł ze służby czynnej, chociaż bardzo chciał w tej służbie pozostać. Wytłumaczono mu, że muszą go zastąpić nieco młodsi oficerowie. Musiał pogodzić się z faktem, że „młodsi” zaczęło wtedy oznaczać już różnicę niemal jednego pokolenia. Bał się, że jak zacznie się zwracać do rekrutów „Synu”, to w końcu zaczną mu odpowiadać „Tak, ojcze?”. A przecież nie był w wojsku kapelanem. Choć bywało, że decydował się jednak pomodlić przed kolejną planowaną akcją. Często zresztą razem z innymi kompanami. W pewnych sytuacjach oprócz polegania na własnym wyszkoleniu i wyposażeniu, każdemu żołnierzowi zdarza się prosić o boską interwencję.

Bolesław tłumaczył sobie, że po prostu w czasie służby stał się jak stare wino. Niby każdy go chciał, oglądał pod światło, domyślał się jego bukietu, podziwiał i cenił, ale po obejrzeniu decydował, że najlepiej dla wina, jak i dla oglądającego będzie odłożyć butelkę z powrotem na półkę. Niech jeszcze poleży i pokurzy się w piwniczce, niech nabiera mocy. Jednak Bolesław nie mógł czuć się niestety coraz mocniejszy, bo lecące lata z każdym robią to, co robią, czyli zabierają w podróż do stacji starość, z przystankiem na stacji dojrzałość. Ale to swoje wino, to by akurat chętnie Julce otworzył. Może i dwie butelki nawet. I to jeszcze tej nocy.

Zbliżał się już do skrzyżowania Kubika z Kutuzowa. Skręcił w lewo, a przejeżdżając koło parkingu przy cukierni spojrzał na stojący na nim jedyny samochód. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że stał on tam już przed kilkunastoma minutami, kiedy odwoził Julię do domu. Dałby sobie też urwać głowę przy samej miednicy, że wtedy za kierownicą ktoś siedział. Bolesława ogarnął lekki niepokój. Nie trzeba nam tutaj żadnych nocnych dilerów, pomyślał. Zwolnił, zatrzymał auto na chwilę przy krawężniku i na wszelki wypadek przez prawą boczną szybę zrobił telefonem zdjęcie tablicy rejestracyjnej czarnego audi, nie używając flesza.

Korzystając z okazji, chwili postoju i z tego, że wyjął już komórkę, wysłał też do Julii SMS-a z planowaną godziną przyjazdu do jej domu. Chciał pojechać po nią odrobinę wcześniej niż to przedtem uzgodnili. Odpowiedziała tylko sucho „OK”. Mogła się bardziej postarać, kurczę, i dodać coś w rodzaju „Tęsknię”, albo chociaż „Twoja Julia”, ale widać nie miała na to czasu. Pewnie musi zwijać się jak w ukropie, aby zdążyć przed spotkaniem. Kobita to zawsze kobita. Musi mieć przecież zawsze minimum dwie godziny na doprowadzenie się do porządku. Godzinę na ostateczny wybór ciuchów, butów i torebki, a drugą godzinę na co najmniej czterokrotną wymianę tego kompletu.

Bolesław po powrocie zaplanował najpierw przetaszczyć do mieszkania różowy neseser z pożyczonym georadarem i pozostałą zawartością. Potem chciał się przebrać, coś zjeść, przyszykować strój do nurkowania i sprzęt do kopania. Przewidywany czas – trzy kwadranse. Doszedł do wniosku, że mógł spokojnie podać Julce jednak wcześniejszą godzinę spotkania. A może jednak nie? Kobita to kobita. Potrzebuje dwie godziny. Nie mniej.

Wjechał powoli na podwórko, drugi już raz tego wieczora, po czym stanął naprzeciwko swojego garażu. Wyłączył silnik i zgasił światła. Przez chwilę nie docierało do niego to, co widzi. Wysiadł, rozejrzał się po podwórku i wlepiwszy wzrok w oświetloną szparę pod lekko uniesionymi drzwiami garażu, zamarł w nasłuchiwaniu jakichś dźwięków. Kurde, mam włamanie! Ale co z alarmem?! Co za badziewie mi sprzedali!

Poczuł nagle, jakby mu cała krew napłynęła do głowy. Zrobiło mu się gorąco i zaszumiało mu w uszach. Kiedyś to mu się w nerwowych sytuacjach absolutnie nie zdarzało. Postarał się opanować i ruszając przeponą przepompować krew z powrotem do pozostałych części organizmu. Nie pomogło. Pierwszy raz w życiu złapał przestępcę na gorącym uczynku, akurat na włamaniu. I to do jego własnego garażu! Nie do końca wiedział, co ma robić. Czy ewentualnie ma zacząć krzyczeć, jak spanikowana baba? A może od razu zadzwonić na Policję, aby się tym zajęli zawodowcy?

Chciał zamknąć drzwi mercedesa, ale trzema trzaśnięciami mógłby przecież spłoszyć włamywacza, więc powstrzymał się i zostawił je otwarte. Złodziej, bodaj by mu wątrobę pomarszczyło! Jak tylko go dorwie, da mu popalić! Policję powiadomi oczywiście, ale trochę później, zaraz po popaleniu. Wyciągnął rękę w kierunku dolnej krawędzi drzwi, krzyknął głośno (sam nawet już nie pamiętał, co) i mocno szarpnął do góry.

Po tym, co zobaczył w środku, wywnioskował, że chyba udało mu się zaskoczyć złodzieja albo jakiegoś medyka. Gościu klęczał plecami do drzwi przy sejfie znajdującym się pod stołem i badał go stetoskopem. A przecież, do cholery, sejfy nie chorują! Znaczy, jednak złodziej. Koleś najwyraźniej planował ukraść coś, co znajdowało się w środku. Czyli ani chybi… odkopaną w lesie skrzynkę. Ale skąd, do diaska, mógł o niej wiedzieć?!

Facet odwrócił się na kucaka i oślepił na moment Bolesława ostrym ledowym światłem z latarki czołowej. A potem rzucił się w kierunku metalowej, makabrycznie rozbebeszonej szafki przykręconej do stołu i ściany po przeciwnej stronie garażu. W świetle latarki przestępcy Bolkowi mignął przez sekundę leżący na stole pistolet. Rozpoznał w nim radziecki wyciszony, samopowtarzalny pistolet PB z przykręconym do niego charakterystycznym tłumikiem i imitującą drewno okładziną rękojeści. Pistolet zmodyfikowany w 1967 roku przez radzieckiego konstruktora Dieragina na bazie dawnego pistoletu PM. Nie wiadomo skąd właśnie w tym momencie szczegóły z dawnego wykładu o rosyjskiej broni nagle przyszły Bolesławowi do głowy. To chyba zastrzyk adrenaliny uruchomił dostęp do starych, zakurzonych pokładów danych na dysku twardym w jego głowie.

Ta sama adrenalina, a może instynkt i wyszkolenie, spowodowały, że jednocześnie z wyskakującym jak żaba włamywaczem, Bolesław w milionowej sekundy również wyskoczył jak sprinter z bloku startowego w kierunku leżącego na stole pistoletu, modląc się, aby w tym oto garażu i w tym oto momencie zdarzył się jakiś nieoczekiwany cud.


Czy cud, o który prosi Bolesław się zdarzy? Jak to się stało, że Julia ma córkę? Czy powodzenie tajemniczej misji wisi na włosku? Dajcie znać w komentarzu co sądzicie i jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów. Cieszymy się, że jesteście z nami!

Tajemnica szmaragdu - odcinek ósmy

~Ultramarynowa Psianka niezalogowany
23 września 2020r. o 21:02
Skoro Karolina pyta, to ja odpowiadam, że tak, za chwilę zdarzy się ten cud...
******************
Już po trzech krokach Bolesław ocenił, że planowany manewr dosięgnięcia broni w biegu mu się nie powiedzie, więc odbił się od podłogi garażu, rzucając się do przodu na szczupaka. Zaczął lecieć z wyciągniętą przed siebie prawą ręką, znów trochę przypominając Supermana, ale bez peleryny i bez kosmicznego, puszystego kombinezonu. Przez chwilę rejestrował tylko pojedyncze klatki trwających wydarzeń. Wydawało mu się, że frunie nieruchomo i poziomo w nieskończoność, całkiem jak na japońskich kreskówkach, gdzie za lecącym bohaterem rysują się smugi oznaczające lot w powietrzu. Brakowało jeszcze tylko zbliżenia na jego wykrzywioną w grymasie i pokrytą kropelkami potu twarz, jak to bywa zwykle rysowane przez autorów tego rodzaju komiksów.

Bolesław doskonale wiedział, że ze względu na większy dystans miał mniejsze szanse w konkurencji doskoku do śmiercionośnej broni. Na szczęście dla niego, pomoc boska nadeszła i to nadeszła w sam czas, bo włamywacz przydeptał i zaplątał się w przewód stetoskopu, którego nie zdążył przed skokiem wyjąć z uszu. To spowodowało, że zanim jeszcze dobrze uniósł się na nogach, potknął się i nie znajdując żadnej podpory, machając rękami runął w przód jak kłoda, wprost pod nogi nadlatującego Bolesława.

Bolesław doleciał więc do pistoletu jako pierwszy, jednak z powodu znikomego oświetlenia powierzchni stołu, nie trafił dłonią precyzyjnie na uchwyt broni. Potrącony pistolet przesunął się głębiej pod ścianę i obrócił tłumikiem w kierunku wnętrza garażu. Bolesław próbował chwycić się blatu i podeprzeć nogami, aby jeszcze raz spróbować dosięgnąć broni, ale w tej samej chwili poczuł jak „kłoda” pod jego nogami chwyta go za nogawki i ściąga na podłogę. Bolesław stracił resztki równowagi i zsunął się w dół, ledwie unikając uderzenia brodą o krawędź stołu.

Na niedawno pomalowanej, jeszcze pachnącej żywicą epoksydową posadzce garażu, rozpoczęła się dynamiczna kotłowanina dwóch rosłych, silnych, zdesperowanych, byłych wojskowych. Walka wyglądała trochę jak mistrzowskie zapasy na macie. Każdy z zapaśników, polegając na swoim wyszkoleniu i doświadczeniu, usiłował unieruchomić zarówno kończyny górne, jak i dolne tego drugiego poprzez próbę objęcia przeciwnika wszystkimi swoimi własnymi kończynami. W takim zwarciu nie próbowali nawet wyprowadzić żadnego ciosu czy kopniaka, bo w tym momencie musieliby się odsłonić i narazić na kontratak nieprzyjaciela. Obydwaj sapali, stękali, ale nie odpuszczali i nie poddawali się. Tak byli wyszkoleni. Ktoś, kto by ich w tym momencie zobaczył, mógłby pomyśleć, że ewidentnie tą dziwną parę naszła ochota na jakieś gorące, wieczorne amory…

Amory trwały na podłodze jakieś półtorej minuty. Bolesław był świadomy, że uzbrojenie włamywacza mogło nie ograniczać się do leżącego gdzieś tam na stole pistoletu. Był przekonany, że przeciwnik może i nie wyciągnie zza pazuchy broni długolufowej, ale jakiś nóż na pewno tkwił gdzieś u niego w zwyczajowym miejscu chowania noża. Najbardziej prawdopodobne miejsca to pochwa przytroczona do paska spodni, albo pochwa przyczepiona do łydki i ukryta pod nogawką. Sądząc po ubiorze, zachowaniu i umiejętnościach włamywacza, Bolesław stawiał na łydkę. Musiał być więc bardzo czujny i starać się zawczasu wychwycić ewentualny moment sięgania przez kolesia w kierunku którejś z nogawek.

Podczas szamotaniny Bolesław osiągnął na razie tylko tyle, że zerwał z głowy bandyty opaskę z latarką. Nie licząc odcięcia go z sukcesem od dostępu do cichej i zabójczej broni, oczywiście. Opaska wylądowała dokładnie pośrodku garażu lampką do góry i mocnym strumieniem światła oświetliła sufit. Dzięki temu po całym garażu rozlała się rozproszona poświata. Od tego momentu szanse stron zdecydowanie się wyrównały.

Włamywacz pierwszy zrozumiał, że w przypadku niespodziewanego gościa, który nakrył go na włamaniu, a w którym zdołał rozpoznać faceta ze zdjęcia, taktyka unieruchomienia jednak się nie powiedzie. Wiedział już, skąd się wzięło to dziwne przeczucie, kiedy oglądał typa na zdjęciu. Czyli polowanie jednak będzie, ale nie z dystansu, lecz w bezpośrednim starciu i to na dużo groźniejszego zwierza, niż przypuszczał. Postanowił zastosować stary fortel. Udając opadnięcie z sił poczuł, jak również przeciwnik zwalnia uścisk, a wtedy lekko cofnął biodra, sprytnie uwolnił jedną nogę i wycelował nią precyzyjnie w brzuch Bolesława.

Ciężki wojskowy but zrobił robotę i Bolesław został z dużą siłą odrzucony pod prawą ścianę garażu, tę, na której wisiał rower. Przytrzymując się za brzuch i podpierając drugą ręką, Bolesław szybko przesunął się do ściany i oparł się o nią plecami. Włamywacz z kolei odwrotnym czworakiem także chwilowo wycofał się, ale pod drugą ścianę, tę bliżej której pod stołem znajdował się sejf. Stwierdziwszy, że długi płaszcz będzie przeszkadzał mu w dalszej walce, bez zbytniego odsuwania się od ściany powoli zsunął go z ramion, spuścił na podłogę między plecami a ścianą, po czym mocno popchnął zwinięty pakunek w kierunku otwartej bramy garażowej. Nie chciał widać, by cokolwiek z jego płaszcza dostało się w tej chwili przypadkowo w ręce rywala, gdyż był przekonany, że ten z wielu niepozornych nawet przedmiotów potrafiłby zrobić skuteczną i zadającą bolesne obrażenia broń. Wiedział też, że pozostawiony w płaszczu, co delikatniejszy ekwipunek z pewnością musiał ulec uszkodzeniu podczas zwarcia na podłodze.

Ale nie było to w tej chwili aż takie istotne, jak to, że jego przeciwnik ewidentnie pragnął i był zdolny z ofiary stać się myśliwym.
**************************
c.d. jutro
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Kruczoczarna Cynia niezalogowany
24 września 2020r. o 9:22
Kolejny odcinek!!!!!!!!
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Ciemnopomarańczowa Calibrachoa niezalogowany
24 września 2020r. o 20:20
c.d.
*************************
Siedząc i opierając się o przeciwległe ściany garażu, rywale mierzyli się nienawistnym, zimnym wzrokiem. Bez ustanku, dysząc, pompowali adrenalinę do układów krwionośnych i zbierali niezbędne na dalszą walkę siły. Nie spuszczając się z oczu rzucali też mimowolne spojrzenia po przestrzeni garażu. Bolesław oceniając, jakich zniszczeń podczas jego nieobecności dokonał intruz, a intruz analizując dostępne narzędzia, których mógłby użyć w celu unieszkodliwienia przeciwnika, bo przecież nie znał garażu aż tak dobrze, jak jego właściciel. Obydwaj chcieli też mieć jak najlepszy ogląd przyszłego pola bitwy.

W obydwu głowach musiało też jednocześnie następować przegrupowanie myśli, obmyślanie zmiany taktyki i planowanie dalszych posunięć w celu zdobycia przewagi. W tej grze brakowało tylko dużej szachownicy na około trzymetrowej przestrzeni pomiędzy nimi. Obydwaj doskonale rozumieli, że ta nietypowa partia szachów raczej będzie krótka i że tylko jeden z nich wyjdzie z tego pojedynku zachowując swoje życie, tak jak w „Nieśmiertelnym” z Christopherem Lambertem. „There can be only one!” – cisnęło się na usta Bolesławowi, który bardzo pragnął stać się w tym momencie Connorem MacLeodem lub przynajmniej być w posiadaniu jednego z jego mieczy. Żaden z mężczyzn opierających się o ściany garażu nie był nieśmiertelny, zatem żadne błyskawice raczej nie spłyną dzisiaj na któregokolwiek z nich, po wygranym poprzez ścięcie przeciwnikowi głowy starciu. Obaj byli realistami i liczyli się z tym, że czeka ich już za chwilę ostateczna rozgrywka twarzą w twarz, a nie naparzanka kiboli jak po meczu trzecioligowym, czy bójka o honor kobiety na parkingu przed barem. Pytanie tylko, kto dostanie końcowego mata? I w ilu ruchach?

Bolesław, mimo słabego światła, zobaczył na podłodze koło nadal zamkniętego sejfu odłożony łom, którego włamywacz zapewne użył do brutalnego potraktowania szafki z szyfrem, znajdującej się na stole po prawej stronie garażu. Tuż obok łomu leżał poplątany stetoskop, który miał służyć do cichego otwarcia sejfu ukrytego pod stołem po jego lewej stronie, a który to lekarski przyrząd wybawił Bolesława niewątpliwie od niechybnej i szybkiej śmierci w wyniku cichego postrzału. Zapewne raz w środek czoła, a potem dwa razy w klatkę piersiową dla pewności. Tak, jak likwidował swoje cele zawodowy morderca w ostatnio obejrzanym przez Bolesława „Zakładniku” z Tomem Cruise’m w roli głównej.

Bolesław nie miał pojęcia, dlaczego akurat ten film przyszedł mu teraz na myśl, ale miał nadzieję, że nie będzie to zarazem ostatni obejrzany film sensacyjny w jego życiu. Nie da się ukryć, że po zakończeniu kariery w wojsku liczył też na sowitą emeryturę, więc musiał szybko podjąć dalszą walkę o utrzymanie i życia, i widoków na tę sowitą emeryturę. Nie poznał jak dotąd wszystkich możliwości ani umiejętności przeciwnika. Na żółtodzioba to mu jednak koleś nie wyglądał, a raczej na zawodowca, skupionego na celu i doprowadzającego zadania do samego końca, bez względu na koszty. Tu przyszedł Bolesławowi do głowy kolejny świetny film, tym razem „Żółtodziób” z Clintem Eastwoodem, który jako policjant Nick Pulovski, dochodząc sprawiedliwości urządził rozpierduchę na pół Los Angeles. Jeżeli bandyta jest podobnie zdesperowany, niewykluczone, że będzie próbował wkrótce otworzyć sejf za pomocą walizki semtexu i w ten sposób w miejscu garażu Bolesława powstanie wkrótce drugi staw miejski.

Bolesław zdziwił się, że wciąż i wciąż nachodzą go w tym momencie te przedziwne skojarzenia filmowe. To zapewne dlatego, że podświadomie pragnął, aby to wszystko nie działo się naprawdę, a było jedynie hollywoodzkim planem filmowym, gdzie po zakończeniu zdjęć spokojnie można umówić się na kolację ze śniadaniem z rudowłosą odtwórczynią głównej żeńskiej roli pierwszoplanowej. Bolesław nie liczył oczywiście na Oscara, ale nadal wierzył, że scenarzysta nie planował uśmiercić go w końcowej scenie filmu i będzie jeszcze mógł wystąpić z Julią u boku w wielu arcydziełach światowej kinematografii albo choćby w krótkiej migawce z jakiegoś wydarzenia, zamieszczonej na stronie głównej lokalnego portalu internetowego. Oczywiście byle nie w żadnej rubryce kryminalnej, czy kolejnej relacji z miejsca zbrodni, opatrzonej chwytliwym, sensacyjnym tytułem, jak na przykład „Opowiem wam, jak zginął”.

Do Bolesława dotarło, że włamanie absolutnie nie jest dziełem przypadku, a włamywacz nie jest na głodzie narkotykowym i na pewno nie szuka w jego garażu kleju do wąchania. Na wszelki wypadek starał się jednak sobie przypomnieć, w której to szufladzie mógł przechowywać ten stary słoiczek z butaprenem, który służył mu zwykle do naprawiania rozklejonych kapci i obuwia, tak jak i kiedyś jego dziadkowi, parającemu się przez wiele lat amatorsko szewstwem. Biorąc pod uwagę upływ czasu istniała co prawda szansa, że klej będzie już całkiem wyschnięty, ale Bolesław miał nadzieję, że może jakikolwiek aromat da się jeszcze w słoiczku wywąchać i gość odejdzie stąd szczęśliwy i na haju, zapominając o celu swojej wizyty oraz pozostawiając cały swój ekwipunek Bolesławowi do wyłącznej dyspozycji.

Wszystko tutaj wyglądało na starannie zaplanowane: rozbrojony alarm, profesjonalny sprzęt i cicha broń na stole przygotowana na jakąś nieprzewidzianą komplikację. Niestety dla Bolesława, póki co to on był tą właśnie komplikacją. Żałował, że nie postanowił jednak odprowadzić Julki do domu, bo może jednak posunęliby się o kilka kolejnych płomiennych kroków do przodu na obecnym etapie ich odnowionej znajomości, a włamywacz na spokojnie zdążyłby w tym czasie uwinąć się ze swoją robotą. Wówczas Bolesław mógłby żałować co najwyżej utraty odkopanej skrzynki, nie licząc zniszczonego wyposażenia garażu, w tym uszkodzonego mechanizmu służącego do otwierania bramy. Cokolwiek by w tej skrzynce złodzieja jednak nie interesowało, na pewno nie było w tym momencie warte dla Bolesława więcej, niż jego własne życie. Nie chciał też, aby Julia została wdową, nie zostając uprzednio jego żoną.

W tym momencie musiał zdecydowanie odegnać mgliste wizje przyszłości ich związku z Julią, bo zauważył, jak jego przeciwnik, siedzący jak w lustrzanym odbiciu pod drugą ścianą, prawie niezauważalnie podciąga bliżej prawą nogę. Myśli w głowie Bolesława przyspieszyły jak rollercoaster po przejechaniu szczytu paraboli, a napięcie mięśni Bolesława zaczęło osiągać punkt krytyczny.

Jak można się było spodziewać włamywacz niesamowicie szybkim ruchem jednej ręki podniósł nogawkę i sięgnął po broń, a Bolesław, szurając plecami o ścianę, jednocześnie podniósł się gwałtownie do góry, przygotowując się na walkę wręcz. Ale zanim jeszcze się w pełni wyprostował uderzając przy tym głową o wiszący rower, zauważył, że bandyta uśmiecha się chytrze i trzyma w dłoni mały, srebrny, wyglądający trochę jak plastikowa dziecięca zabawka, gotowy do strzału rewolwer.

O, jasna cholera! Przecież to miał być nóż!
***********************
c.d. jutro
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Ciemnopomarańczowa Calibrachoa niezalogowany
25 września 2020r. o 20:02
c.d. nerwowej sytuacji w garażu
---------------------------------------------
Zastygły w zaskoczeniu Bolesław mógł tylko na razie obserwować, jak bandyta również podnosi się i staje na nogi z wyjętym z kabury umieszczonej na łydce pod nogawką, wycelowanym w niego rewolwerem Smith & Wesson 637 kaliber 0.38 Special. Bolesław znał ten model, ale nigdy dotąd nie miał okazji z niego korzystać, bo ten mały ważący zaledwie ćwierć kilograma kieszonkowy rewolwer, nie miał praktycznie żadnego wojskowego zastosowania.

Z powodu swoich niewielkich rozmiarów i wagi był jednak idealny dla cywilów do samoobrony i bardzo skuteczny na bliskie odległości, dlatego znajdował dość często miejsce w torebkach kobiet, które bały się same wracać do domu wieczorem i to pustymi ulicami. Każdy napastnik, który zobaczył tę wyciąganą z damskiej torebki sześciostrzałową szminkę z gustownym obrotowym bębenkiem, natychmiast porzucał myśl o dalszym zaprzątaniu uwagi kobiety swą skromną osobą, po czym porzucał też zajmowaną w danym momencie pozycję i oddalał się z niej bezzwłocznie, licząc, że niedoszła ofiara nie choruje na Parkinsona, nadpobudliwość czy inną chorobę wywołującą drżenie rąk i palców.

Bolesław, jak najbardziej świadomy skutków choćby i przypadkowego pociągnięcia za spust podczas nieopatrznego kichnięcia, czy rozprężenia zebranych gazów jelitowych u włamywacza, absolutnie wykluczał też wykonanie jakiegokolwiek nagłego ruchu, czy wydanie z siebie jakiegokolwiek dźwięku, który mógłby wytrącić bandytę z równowagi. Wyraził jednocześnie w duchu głęboką nadzieję, że gość nie ma alergii na składniki żywicy epoksydowej, ani nie jadł tego dnia na obiad żadnej wiatropędnej potrawy pokroju bigosu czy fasolki po bretońsku.

Stał więc nieruchomo i w skupieniu z rękami podniesionymi do góry, wyczuwając wierzchem obu dłoni szprychy kół wiszącego za nim na ścianie roweru. Uważnie obserwując rozwój sytuacji czekał na kolejny cud, albo na jakąś inną, nieoczekiwaną okazję do odebrania broni włamywaczowi. Bolesław nie planował na razie odwoływania się do jego zapewne głęboko skrywanego poczucia litości dla bezbronnego przeciwnika albo choćby zwykłej zawodowej solidarności z kolegą po fachu. Drugi cud tym razem długo nie nadchodził, więc w głowie Bolesława musiał szybko narodzić się jakiś inny plan na nadchodzące sekundy, które zaczęły nagle się przeciągać w minuty, a może i w wieczność.

Dziewięciomilimetrowych pocisków nie interesowało, czy cel, do którego z ogromną energią zmierzają nosi jakikolwiek mundur, posiada jakikolwiek stopień wojskowy, zwiewną spódnicę, garnitur czy czarną dyplomatkę. Jeśli tylko cel ten nie był zaopatrzony w minimum 8-milimetrowej grubości stalową blachę, pocisk kalibru 0.38 robił w nim zawsze jednakową, niemal centymetrowej średnicy dziurę wlotową o równych krawędziach. Czasami robił też drugą dziurę, wylotową, dużo większą niż pierwsza, bo wylatując po drugiej stronie celu nie był już przecież taki smukły, jak zaraz po opuszczeniu lufy.

Pocisk wystrzelony z broni o tak dużym kalibrze i tak krótkiej lufie robił praktycznie zawsze dwie dziury, jeżeli tylko odległość strzelającego od celu była tak mała, jak obecna odległość złodzieja od Bolesława. Jeżeli natomiast rozpędzony pocisk trafił po drodze na jakąś twardą kość, bywało, że już w ciele ofiary zmieniał kierunek lotu i czynił wtedy niewyobrażalne spustoszenia w narządach wewnętrznych, skutkujące bolesną i szybką śmiercią, najczęściej w szybko powiększającej się kałuży krwi. Z dwojga złego Bolesław wolałby więc jednak, aby po wystrzale w jego ciele pojawiły się dwie dziury i to najlepiej w linii prostej. Dawało to mimo wszystko większe szanse na przeżycie, jeżeli oczywiście przelatujący pocisk po drodze nie rozerwał żadnej ważnej arterii, ani nie uszkodził jakiegoś ważnego dla podtrzymania czynności życiowych organu.

Bolesław postanowił na razie nie prowokować włamywacza do sprawdzenia w praktyce teorii o dwóch dziurach. Na tyle, na ile pozwolił panujący w garażu półmrok, przyjrzał się nieproszonemu gościowi trochę uważniej. Zauważył, że twarz bandyty była z lewej strony pokryta charakterystycznymi bliznami, jakby kiedyś uległ jakiemuś poważnemu poparzeniu. Na dłoni trzymającej rewolwer, spod rękawa wystawał jakiś tatuaż, ale Bolesław nie mógł dojrzeć jego szczegółów. Po zdjęciu płaszcza facet był obecnie ubrany w zapiętą pod szyję, dopasowaną, ciemną koszulę, na której wisiały specjalne, cienkie, skórzane szelki. Do szelek z lewej strony pod pachą przypięta była charakterystyczna, podwójna, także skórzana kabura. Bolesław wiedział, że chwilę temu, zanim znalazły się połączone ze sobą na stole, tkwiły tam osobno i pistolet, i tłumik. Podwójne uzbrojenie włamywacza w pistolet i rewolwer świadczyło jednak o tym, że raczej nie będzie mógł liczyć na przyjacielski gest pojednania, wspólne opuszczenie garażu i kufelek jasnego pełnego w nieistniejącej już po sąsiedzku knajpie „Zacisze”.

Bolesław w ogóle zastanawiał się, czy to odpowiedni moment na nawiązanie jakichkolwiek stosunków z intruzem, bardziej lub mniej dyplomatycznych. Po oczach faceta zorientował się, że pokojowe rozwiązanie tej trudnej sytuacji będzie raczej niemożliwe do osiągnięcia. Musiał się zacząć liczyć z tym, że jego minuty albo i nawet sekundy są policzone. Nie był tylko pewien, czy przysłowiowe przelatywanie całego życia przed oczami powinno zacząć się już teraz, czy dopiero po otrzymaniu postrzału.

Jakkolwiek głupio mu się zrobiło, bo powinien zacząć sentymentalną, przedśmiertną podróż gdzieś od przedszkola, potem wrócić pamięcią do szkolnych lat w podstawówce w Warcie Bolesławieckiej, następnie przypomnieć sobie śmierć rodziców na przejeździe kolejowym w Iwinach i aresztowanie starszego brata, dłuższą chwilę spędzić myślami w czasach nauki z Julią w bolesławieckim liceum, odtworzyć w szczegółach historię ich cudnego, kilkuletniego związku, potem wyświetlić sobie w głowie film wojenny opisujący jego służbę pełnioną w wojsku, dawną, jak i obecną, wspomnieć smutny rok śmierci obojga opiekujących się nim aż do usamodzielnienia dziadków, a na końcu ponownie usłyszeć dzwonek zaskakującego telefonu otrzymanego przed dwoma tygodniami od Julii z prośbą o pilne, pierwsze po niemal dwudziestu siedmiu latach, spotkanie.

Zamiast tego wszystkiego pomyślał jedynie o dwóch najistotniejszych dotąd wydarzeniach w całym jego życiu. O pierwszym spojrzeniu na szczupłą, wysoką, rudowłosą dziewczynę na korytarzu, tuż przed pierwszą lekcją w dniu rozpoczęcia nauki w liceum i o dniu, kiedy przypadkiem i niespodziewanie natknęli się na siebie pewnego wieczora na całonocnej prywatce u ich wspólnego kolegi we Wrocławiu, ponad dwa lata po maturze i tyle samo czasu po wyprowadzce Julii z rodzicami z Bolesławca. Wyprowadzce sprowokowanej tamtymi dramatycznymi wypadkami czerwcowej nocy, kiedy próbowali odkryć przeznaczenie podziemnych tuneli na terenie Waldschloss. Wyprowadzce, która musiała jednocześnie oznaczać definitywny koniec ich znajomości i zarazem natychmiastowe zerwanie łączącej ich pięknej miłości.
--------------------------------
c.d.n. w środę
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).

REKLAMA Metrohouse zaprasza