Już jest czterdziesta trzecia część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Czterdziesta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czterdziesta pierwsza część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czterdziesta druga część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Tajemniczy Bolecnauta oraz autor historii Pan M. dzisiaj zabiera nas z powrotem do bliźniaka zamieszkanego przez Julię, Olę i Zygmunta. Poznamy ich sąsiadów i dowiemy się, kto poinformował pogotowie o pewnym strasznym zdarzeniu. Zapraszamy do lektury!
Zofia Słowikowa wyjęła z piekarnika cztery gorące bochenki upieczonego chleba na zakwasie według przepisu przekazanego jej przez nieżyjącą już mamę, która podobno znała ten przepis od swojej mamy. Mama pani Zofii była, jak to się nadal do dzisiaj błędnie określa, „repatriowana” do Bolesławca z małej wioski pod Buczaczem. Jej ojciec przed wojną mieszkał w Czortkowie. Także był „repatriantem”. Rodzice pani Zosi poznali się już tutaj, po przyjeździe na tak zwane Ziemie Odzyskane, wzięli ślub i niedługo potem zamieszkali na ulicy Granicznej, w domu, w którym ona, ich córka, ze swoim mężem mieszkają do dziś.
Mama pani Słowikowej nigdy nie owijała w bawełnę, mówiąc o tym, co wtedy zrobiono z mieszkającymi na wschodnich terenach II Rzeczypospolitej Polakami. Przymusowe wysiedlenia po, jak to kiedyś ujęła, czwartym rozbiorze Polski, nazywała zawsze po imieniu. Dla niej nie była to repatriacja, ale zwykła grabież ich mienia i brutalne wygnanie. Mieszkający tam od pokoleń Polacy wychodzili z domu na pieszo, nierzadko z jedną walizką. Niektórych budzono w nocy i często musieli uciekać tak, jak stali. Definicja repatriacji jest jednak zupełnie inna. Ktoś kiedyś w PRL-u ewidentnie pomylił repatriację z deportacją, bądź ekspatriacją. Oczywiście celowo.
No cóż, to zwycięzcy po wojnie rozdawali karty i próbowali ugrywać swoje interesy. A interesem sowieckiej Rosji nie było pozostawienie wschodnich terenów międzywojennej Polski w jej granicach, tylko stworzenie z przejętych ziem kolejnych, zależnych od niej republik. Tak ciągnęło widocznie Rosję na zachód, jak wcześniej Trzecią Rzeszę na wschód. A na drodze jak zawsze stała Polska.
Mama pani Zofii umarła prawie dziesięć lat temu, a jej ojciec zginął pechowo w 1987 roku podczas grzybobrania w kompleksie leśnym koło Trzebienia. Razem z kolegą, także emerytem, z pełnymi koszykami wracali właśnie rowerami leśną drogą do Trzebienia. Gdy przejeżdżali wzdłuż ogrodzenia radzieckiej jednostki wojskowej, na terenie której znajdował się wielki skład paliwa i amunicji, doszło do potężnego wybuchu. Podobno któryś z rosyjskich pilotów pomylił cel. Eksplozja była widziana w postaci atomowego grzyba i słyszana nie tylko przez mieszkańców Bolesławca, ale także dużo dalej. W okolicznych miejscowościach powylatywały szyby z okien, a wiele budynków zostało uszkodzonych. Oprócz cywilnych były na pewno także i wojskowe ofiary, lecz całą sprawę zatuszowano, jak zawsze kiedy pobyt i manewry wojsk radzieckich przyczyniały się do jakichkolwiek wypadków.
Pani Słowikowa, chwytając przez kuchenny ręcznik rozgrzane do ponad 200 stopni Celsjusza stalowe prostokątne foremki, odwracała je wszystkie po kolei, a pachnące chlebki lądowały na dużej drewnianej desce do krojenia. Kiedy wszystkie cztery dymiące jeszcze bochenki opuściły blaszane formy, w których wyrosły i pięknie zbrązowiały, pani Zofia wyniosła deskę do korytarza ich bliźniaczego domku. W drugiej, symetrycznej części mieszkała sympatyczna, choć trochę nietypowo poskładana rodzina. Wdowiec, siostrzenica jego nieżyjącej żony i jej córka.
Kiedy chlebki w korytarzu ostygną i ładnie skostkują, wypełnią cały dom aromatem, jakiego nie uświadczysz nawet przechodząc w pobliżu piekarni, pomyślała. W drodze powrotnej do kuchni zajrzała przez otwarte drzwi pokoju stołowego. A ten chłop znów się leni!
- Wiesiek, odłóż wreszcie tę gazetę. Idź, zrób coś pożytecznego, a nie tylko czytasz i czytasz… - zwróciła się z pretensją do męża. – Ciągle cię trzeba do roboty gonić. Tyle pracy w ogródku, a ty tylko tego brzucha zapuszczasz. Trawnik do skoszenia, żywopłot do przycięcia. Rusz się wreszcie!
- Przecież dopiero co usiadłem, Zosiu! – odpowiedział jej mąż, zaczytany w drukowanej wersji gazety, wydawanej przez lokalny portal internetowy wbolcu.info.
- A co robiłeś do tej pory?
- Leżałem! – zaśmiał się i klepnął po pokaźnym brzuchu jej mąż. – Taki dobry obiadek zrobiłaś, że musiałem przed chwilą zażyć małej sjesty. Jak zwykle pyszny schaboszczak, moja Zosieńko. A to nie brzuch, tylko mięsień piwny, pamiętaj. Ćwiczę go regularnie, żeby nie wypaść z formy. Kulturyści zawsze najpierw budują masę, a dopiero potem pracują nad rzeźbą. A ja jestem jeszcze na tym pierwszym etapie… – tu pan Wiesław pociągnął nosem. – Czuję, że chlebek upiekłaś?
Obydwoje byli już od ponad dziesięciu lat na emeryturze. Za dwa lata mieli obchodzić pięćdziesiątą rocznicę ślubu, a mąż pani Zofii wciąż sobie stroił żarty w jej obecności. Wiecznie uśmiechnięty towarzysz jej życia, zawsze i wszędzie dusza towarzystwa. Ich dwaj synowie z żonami i łącznie z sześciorgiem wnucząt uwielbiali do nich przyjeżdżać, pogadać, zjeść coś domowego i smacznego, nie tylko z okazji świąt. A obaj mieszkali dość daleko, aż na Górnym Śląsku.
- Ano upiekłam. Taki, jak lubisz. Z przepisu mojej mamy. Rozumiem, że na rzeźbienie swojej masy w ogródku nie masz dzisiaj już siły po sutym obiedzie? – po tym retorycznym pytaniu pani Zofia bez nadziei na zagonienie męża do jakiegoś zajęcia, zrezygnowana obróciła się i poszła z powrotem do kuchni. Usłyszała za sobą podniesiony głos swojego wybranka, który z kolei był ogromnym gadułą. Nie mógł czasem wytrzymać nawet pięciu minut bez konwersacji.
- Wiesz, Zosiu? Piszą tu, że znowu zamkną całe miasto na Święto Ceramiki. Tylko na pieszo będzie można do centrum. Wybierzemy się na stragany ze skorupami?
- Jasne, że tak. Jak zawsze, ale w tym roku daruj sobie może kolejnego śpiewającego ptaszka, co? Maselniczka nowa by się przydała – odkrzyknęła z kuchni do męża pani Słowikowa przenosząc puste foremki do zlewozmywaka. Niepotrzebnie krzyczała, bo kątem oka zobaczyła w drzwiach jego imponującą posturę, która nie była jednak imponująca wzwyż, tylko raczej wszerz.
- A znasz kogoś z 1 Maja, Zosia? Piszą tu, że podobno był tam w czwartek jakiś napad, tylko jeszcze nie mogą podać żadnych szczegółów. Jedynie tyle wspomina redaktor, że ktoś został postrzelony i niemal zginął – pan Wiesław musiał usłyszeć odkręconą wodę w kranie i nie chcąc krzyczeć zbyt głośno, moment wcześniej wstał z sofy i szurając kapciami, przywędrował do kuchni.
Trzymając gazetę w rękach i opierając się o futrynę, pokrótce zreferował żonie ten bardzo dramatyczny artykuł. Zawsze starał się informować małżonkę o najnowszych wydarzeniach, o których czytał. Ona najwięcej czasu spędzała w kuchni i w związku z tym niezbyt często sięgała po prasę. Co innego telewizyjne seriale. Ale oglądała tylko te wieczorne, kiedy przynosiła jakieś ciasto albo ciasteczka i siadała, aby wreszcie odpocząć. A on oglądał wtedy telewizor razem z nią, dbając, by żona nie musiała się sama męczyć z tymi słodkościami.
- Jezus Maria, to już w Bolesławcu do ludzi strzelają? Na szczęście nie znam nikogo stamtąd – odpowiedziała zajęta szorowaniem przypalonych foremek pani Zosia. – Kiedyś znałam, ale oboje już nie żyją. Ci staruszkowie też przyjechali z Kresów i kilka razy byłam tam dawno temu z moją mamą. Jeszcze zanim się poznaliśmy, Wiesiu. Wiesz, oni i moja mama tak bardzo lubili powspominać te czasy, kiedy…
Pani Słowikowa nie dokończyła zdania, kiedy dobiegł ich tak ogromny huk, że aż zadzwoniła luźna szyba w drzwiach od kuchni. U sąsiadów coś ciężkiego musiało z spaść na podłogę. Jakby jakiś duży mebel. Chyba nie wybuchł gaz, pomyślała, bo raczej leżeliby teraz pogrzebani pod gruzami. Spojrzała przez okno, ale zobaczyła tylko tył skręcającego w ulicę Staszica żółtego auta młodziutkiej sąsiadki Oli, która niedawno, po skończonych studiach wróciła na stałe do Bolesławca i zaczęła pracę w szpitalu.
- Wiesiek, zadzwoń do Zygmunta! Chyba się przewrócił, czy co? – zakomenderowała zakręcając wodę w kranie. – Mam jakieś takie złe przeczucie. Ola właśnie odjechała, a nie wiadomo, czy i Julia nie jest aby w pracy. Widziałam, jak rano wyjeżdżały dokądś razem…
Równie przestraszony pan Wiesław rzucił gazetę na stół, sięgnął po leżący tam telefon komórkowy i wybrał numer swojego sąsiada. Czekał kilkanaście sekund. Popatrzyli po sobie obydwoje, bo wiedzieli, że powinni usłyszeć przez ścianę bardzo głośny dzwonek telefonu należącego do przygłuchego już nieco Zygmunta Półtoraka. Za ścianą nie usłyszeli jednak żadnego dźwięku. Pani Zosia znów jako pierwsza podjęła natychmiastową decyzję.
- Weź telefon i leć do nich. Dzwoń dzwonkiem do drzwi, a jak nikt nie będzie otwierał dzwoń do Julii. A może lepiej do Oli, bo ona dopiero co odjechała samochodem, więc gdyby co, szybko mogłaby wrócić.
- A mamy numer do Oli? – Pan Słowik najwyraźniej także nie do końca ulegał panice w tej niespodziewanej, stresującej sytuacji.
- Cholera, faktycznie nie mamy. Tylko do Julii. No, nie stój tak, leć… – machnęła na męża ścierką, jakby chciała go odgonić jak jakąś dokuczliwą muchę. – Albo nie, poczekaj. Polecę sama, a ty próbuj jeszcze raz do Zygmunta, a jak się nie uda, to zaraz potem dzwoń do Julii – powstrzymała go za rękaw koszuli, po czym przepchnęła się koło swojego małżonka, a raczej obeszła go łukiem i wycierając po drodze mokre jeszcze od zmywania ręce, wybiegła ze ścierką w dłoniach z kuchni do korytarza.
Otworzyła zamek drzwi prowadzących na podwórko, wyszła na zewnątrz i skierowała się w stronę niedalekich drzwi do domu sąsiadów. Furtka pomiędzy ich posesjami była jak zawsze otwarta. Wydawało jej się, że na końcu ogrodu, pomiędzy owocowymi drzewami, zobaczyła coś różowego, ale zignorowała to, sądząc, że coś jej się musiało przywidzieć. Podeszła do drzwi drugiej połowy bliźniaka i już chciała nacisnąć dzwonek, kiedy zauważyła, że drzwi nie są zamknięte, lecz tylko przymknięte.
Nie miała żadnych wątpliwości, że nie należy tracić czasu na dzwonienie dzwonkiem, albo tym bardziej na wołanie przez próg. Chwyciła dynamicznie za klamkę, otworzyła drzwi na oścież i po prostu weszła do środka, doskonale znając rozkład pomieszczeń, który był taki sam jak u niej w domu, tyle że w lustrzanym odbiciu.
Pierwszy dźwięk jaki usłyszała, to wyraźne buczenie telefonu, leżącego widocznie na czymś twardym. Telefon sąsiada musiał być wyciszony, ale wibracja nie została wyłączona. Pierwsze drzwi po prawej to był pokój należący do mającego problemy z poruszaniem Zygmunta, aby miał blisko do łazienki, do kuchni i do wyjścia na podwórko. Drzwi były zamknięte. Tym razem wypowiadając pytanie „Zygmunt?”, otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Telefon leżał na stole, świecił i wibrował, ale w pomieszczeniu nikogo nie było. Wszystkie meble były tutaj na swoich miejscach.
Przeszła dalej korytarzem, ale jeszcze zanim weszła przez przymknięte drzwi do kuchni, usłyszała dochodzący stamtąd dzwonek telefonu. Melodia refrenu piosenki „Take on me” grupy A-ha nie była pani Zosi znana z tytułu, chociaż kojarzyła ją dość dobrze z radia. Regularnie ją puszczano, a ona często umilała sobie czas spędzany na gotowaniu i pieczeniu, słuchaniem muzycznych audycji radiowych. Domyśliła się, że to dzwoni telefon Julii, gdyż piosenka pochodziła z lat jej młodości. Telefon dzwonił, dzwonił i dzwonił. Widocznie Wiesiek zaparł się i nie odpuszczał. To dobrze, niech dzwoni.
Tylko dlaczego także i Julia swojego telefonu nie odbiera? Może jest na górze i nie słyszy? Zanim Pani Zosia popchnęła skrzydło kuchennych drzwi popatrzyła jeszcze w kierunku szczytu schodów, krzycząc w powietrze:
- Julia! Jesteś w domu? Halo? Julia!
Ponieważ z góry nie dochodził żaden odgłos, ani odpowiedź sympatycznej i ładnej sąsiadki, Pani Słowikowa postanowiła wreszcie sprawdzić, czy ktokolwiek znajduje się w kuchni. Coś tu wyraźnie było nie w porządku. Jakby zapadli się pod ziemię, albo ktoś ich porwał. Poczuła gęsią skórkę, skurcz w podbrzuszu, a jej tętno przyspieszyło niemal dwukrotnie. Nie wiedziała, co powinna o tym myśleć, ale każda cząstka jej intuicji krzyczała do niej, że nie powinna za te drzwi zaglądać.
Widoku, jaki zastała rzucając pierwsze spojrzenie na zwykle czystą i zadbaną kuchnię jej sąsiadów, nie spodziewałaby się w najgorszych koszmarach.
- Wieeeesieeeek! Szybko, biegiem tutaj! – pani Słowikowa wrzasnęła na męża tak głośno, że prawdopodobnie w obserwatorium na Śnieżce odnotowano podejrzane ruchy sejsmiczne.
Pan Słowik nie miał problemów ze słuchem, więc schował telefon do kieszeni spodni i niemal natychmiast, dudniąc przy tym nieco nogami o podłogę z powodu swojej wypracowanej piwem masy, ruszył do sąsiadów przerażony krzykiem żony. Dopiero jednak po kilkunastu sekundach stanął w progu kuchni swoich sąsiadów, gdyż u niego biegiem nigdy nie oznaczało migiem. Popychając sparaliżowaną w bezruchu żonę swoim obfitym brzuchem, wepchnął ją do wnętrza kuchni, w której mimo panującego półmroku także stał się świadkiem przerażającego widoku.
Dopiero po tym uderzeniu pani Zosia jako tako się otrząsnęła, ale nie za bardzo chyba wiedziała, co powinna w takiej sytuacji zrobić. Nikt nie jest w stanie przygotować się na widok dwojga nieprzytomnych ludzi, a do tego na widok ich krwi.
Ich niemal równoletni sąsiad Zygmunt wyglądał nie nieżywego albo śpiącego, siedząc przy stole z głową opuszczoną na klatkę piersiową i z rękami przełożonymi do tyłu, za krzesło. Przed nim na stole stała niedokończona porcja łazanków z kapustą. Pod jego brodą, na koszuli widniało kilka kropel krwi. Widocznie musiała nakapać z nosa albo z warg. Julia leżała na podłodze, z lewej strony wykonanego z litego drewna stołu, wciśnięta pomiędzy ten solidny mebel, a przewrócone krzesło, z głową w kierunku okna. To właśnie to krzesło musiało tak huknąć po podłogę, stwierdziła pani Zofia. Przy twarzy Julii także mieniła się niewielka plama krwi. Julia wydawała się być nieprzytomna, chociaż pani Zofia zauważyła, jak jej sąsiadka cichutko jęcząc próbuje bardzo wolno podciągać do siebie jedną z nóg. To, co tu się wydarzyło musiało mieć miejsce naprawdę na sekundy przed samym wejściem pani Zofii do ich domu. Napastnik musiał stąd wybiec dopiero co i dlatego drzwi wejściowe pozostały niedomknięte, pomyślała. Może to, co mignęło jej w głębi ogrodu, kiedy przechodziła z domu do domu, to był właśnie ten bandyta?
- Wiesiek, idź naokoło stołu i sprawdź puls u Zygmunta – poleciła pani Słowikowa mężowi, a sama zachowując ostrożność podeszła do cichutko stękającej Julii, tak aby nie nadepnąć na żadną z jej kończyn.
Pan Wiesław ruszył przed siebie, zmuszony do wciągnięcia brzucha podczas przechodzenia przez ciasną przestrzeń za krzesłami z drugiej strony stołu, jednak cud zmniejszenia obwodu pasa choćby o kilka centymetrów nie zdarzył się, mimo wciągnięcia przez niego bardzo dużej ilości powietrza do płuc. Podszedł do nieprzytomnego sąsiada, przyłożył dwa palce do jego szyi po lewej stronie i odetchnął z ulgą.
- Żyje jeszcze. A jak z nią?
- Jęczy i próbuje się poruszyć. Rany boskie, ale skąd ta krew? – pani Zosia schyliła się i próbowała obejrzeć twarz leżącej Julii. – Albo z ust, albo z nosa. Co się tu mogło stać, do jasnej cholery, Wiesiek?! Tam strzelanina, a tutaj to? Czy my w jakimś Pruszkowie mieszkamy, czy jak?!
- Wygląda mi to na jakiś napad rabunkowy w biały dzień, Zośka – pan Słowik dopiero teraz spojrzał na plecy sąsiada i wystraszył się jeszcze mocniej. – O matko jedyna, zobacz na ręce Zygmunta! Ktoś go związał!
- Wiesiek, nie ma co dłużej gadać! Dzwoń szybko po pogotowie i postaraj się uwolnić jego ręce – poprosiła męża pani Zofia, a sama delikatnie podniosła i przysunęła do stołu przewrócone krzesło, po czym podjęła trudną próbę uniesienia Julii.
Włożyła jedną rękę po prawą pachę leżącej sąsiadki, drugą sięgnęła nieco niżej wkładając ją pomiędzy brzuch a podłogę. Mocno podciągnęła ciało sąsiadki do góry. Trochę się przy tym zasapała, ale po chwili Julia siedziała już oparta plecami o krzesło, to samo, które pani Zofia przed chwilą wsunęła siedziskiem pod stół. Teraz już wyraźnie było widać, że to krwotok z nosa był przyczyną karminowej plamy na podłodze.
- Julia, skarbie! Obudź się, moje dziecko! – pani Zosia próbowała lekko potrząsać ramieniem Julii. Przyniosło to taki efekt, że już po chwili półprzytomna Julia otworzyła oczy, jednak wydawała się być kompletnie zdezorientowana. Pewnie usiłowała sobie przypomnieć skąd zna twarz, którą właśnie zobaczyła, a jej mózg z dużym wysiłkiem próbował do tej twarzy dopasować jakieś personalia. W końcu jej się to udało.
- Pani Zosia… Co... – głowa Julii ponownie próbowała odchylić się od pionu, lecz pani Słowikowej udało się ją podtrzymać. – Pani Zosiu… Co się stało? Co… z wujkiem? – trzeba było zbliżyć ucho, aby usłyszeć te bardzo cicho wypowiadane słowa. Pani Zofia powoli i również niezbyt głośno zaczęła jej wyjaśniać, co zastali, kiedy weszli z mężem do ich kuchni, a Julia podniosła rękę i cały czas trzymała się za obolałą po uderzeniu tylną część głowy.
W międzyczasie pan Słowik, będący nadal w dość dużym szoku, wyjaśniał komuś pod numerem alarmowym 112 powód swojego zgłoszenia. Chwilę po tym dyżurny sprawnie i prawidłowo wykonał swoje obowiązki. W ciągu kilku minut spod szpitala wyruszyły na sygnale dwa zespoły pogotowia ratunkowego, z budynku Straży Pożarnej samochód ratowniczo-rozpoznawczy, a dwa patrolujące ulicę radiowozy Policji po włączeniu sygnałów świetlnych i dźwiękowych zmieniły trasy i na pełnej prędkości najkrótszą trasą zmierzały w kierunku ulicy Granicznej. W Bolesławcu, drugi raz w ciągu niecałych czterech dni, zawyło i zrobiło się niebiesko od świateł uprzywilejowanych pojazdów.
***
Siedzący przy swoim biurku w Komendzie Powiatowej Policji przy ulicy Zygmunta Augusta podkomisarz Kamiński uruchomił myszką przycisk „Wyślij”. W ten sposób dwa zdjęcia, otrzymane kilka minut wcześniej od Żakliny Sadzy, dziennikarki z redakcji jednego z bolesławieckich portali, które odwiedził tego dnia aspirant Świgoń, za chwilę miały trafić do prokuratora Pietrzaka, a następnie do przybyłego rankiem z Warszawy Waldemara Wilczyńskiego, agenta Służby Kontrwywiadu Wojskowego.
Podkomisarz słysząc zbliżające się syreny dwóch karetek pogotowia podszedł do okna i obserwował, jak wyłaniają się one zza drzew parku i z dużą prędkością, jedna za drugą, przecinają skrzyżowanie przy budynku komendy, omijając auta, które ustępowały im miejsca na przejazd. Wyglądało to trochę, jakby uczestniczyły w jakimś nielegalnym ulicznym wyścigu. Ciekawe, dokąd tak gnają? Przemknęło mu przez głowę, że dopóki nie złapią tego Jacenki, tak naprawdę nikt w tym mieście nie mógł się czuć w pełni bezpieczny.
Jeszcze tego samego dnia między innymi on, aspirant, prokurator i agenci z Warszawy mieli się przekonać, jak bardzo prorocze były te obawy.
Czy Julia i Zygmunt dojdą do siebie wystarczająco szybko? Jak Żaklina znalazła się w samochodzie Dymitra? Czy Jacenko naprawdę chce ją zabić? Co pan Rybka pocznie z tym zielonym nieszczęściem?
Cieszymy się, że jesteście z nami. Pozostajemy pełni zdumienia dla kreatywności Pana M. oraz żartobliwych pomysłów Pana (A). Jak wyobrażacie sobie dalsze losy bohaterów? Czekamy na Wasze wrażenia!
Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).