Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
29 września 2021r. godz. 15:00, odsłon: 1026, Bolecnauta Pan M./Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 99, czyli narada prawie-wojenna i zielony problem

Część w której pan Rybka opowiada niesamowitą historię szmaragdu.
Spotkanie
Spotkanie (fot. pixabay.com)

Jest już kolejna część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Spis WSZYSTKICH ODCINKÓW

Indeks bohaterów - kto jest kim?

Dziewięćdziesiąta szósta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ.

Dziewięćdziesiąta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ.

Dziewięćdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ.


W mieszkaniu emerytowanego nauczyciela i znawcy lokalnej historii w jednej osobie - pana Stefana Rybki, na drugim piętrze kamienicy przy ulicy 1 Maja, zrobiło się w ten sobotni poranek wyjątkowo tłoczno. Wszystkie miejsca siedzące znajdujące się w pokoju gościnnym, do którego pan Stefan zaprosił przybyłych, były zajęte. Zważywszy dość skromne wyposażenie pomieszczenia w meble służące do siedzenia, do miejsc tych wliczyć koniecznie należało puszysty dywan o wysokim białym włosie, na którym po turecku rozsiadły się wtulone ramionami Julia z Miką. Co pewien czas pochylały się i szeptały coś sobie do uszu, prawdopodobnie jakieś zberezeństwa. Można było je o to podejrzewać, ponieważ raz po raz spoglądały to na jednego, to na drugiego z braci Wilczyńskich i co chwila próbowały tłumić chichotanie, wykonując między innymi gesty wędkarzy chwalących się swoimi złowionymi okazami. Bracia Wilczyńscy udawali, że tego nie zauważają i cały czas zachowywali skupione, kamienne wyrazy twarzy.

Miłośnicy filmu i literatury okresu II wojny światowej z pewnością zauważyliby podobieństwo sytuacyjne do odbywających się w tamtych dramatycznych czasach tajnych kompletów. Jednak aktualnie nie trwał tutaj żaden naukowy wykład, a mimo sporej ilości zgromadzonych o dziwo w tym miejscu wcale nie panował zwyczajowy harmider towarzyszący rozmowom. Większość wypowiedzi odbywała się bowiem półgłośnym szeptem, jakby każdy, kto zabierał głos, miał przeświadczenie, że ściany mogą mieć uszy. Nikt także nie wypowiadał się, dopóki poprzedni rozmówca nie dokończył swojej kwestii. Pełna kultura, a nie jakieś tam przekrzykiwanie i słowne przepychanki politycznych adwersarzy w programie publicystycznym, kończącym się niemal za każdym razem awanturą.

Oprócz dwóch byłych uczennic i jednego ucznia tej samej licealnej klasy, ich nauczyciela fizyki oraz brata Bolesława Wilczyńskiego, w zwołanej naradzie brały udział jeszcze cztery osoby. Ola Wilczyńska z Adamem Mleczką oraz redaktorka Żaklina Sadza z aspirantem Hieronimem Świgoniem. Obecność dziennikarki wcale nie świadczyła o tym, by ktokolwiek był zainteresowany ujawnieniem opinii publicznej dokładnego przebiegu niedawnych sensacyjnych wypadków. Chodziło raczej o to, by zapewnić sobie w tej sprawie przychylne milczenie mediów, a to, co miałoby zostać ewentualnie opisane i opublikowane, miało być najpierw przedmiotem dyskusji i powszechnej zgody wszystkich zaangażowanych w „aferę szmaragdową”.

Obecność policjanta z kolei świadczyła o tym, że zostaną tu za chwilę poruszone także kwestie prawne. Wszyscy, a przynajmniej większość uczestników tego zamkniętego spotkania dla spokoju sumienia i zachowania czystych kartotek chciała mieć pewność, że wszelkie dokonane ustalenia nie wykroczą poza cienką i rozmazaną linię obowiązującego porządku prawnego. Już na wstępie aspirant zastrzegł, że kiedy uzna to za konieczne, będzie musiał podzielić się pozyskanymi informacjami z prokuratorem, ale, póki co, wyłącznie z nim. Zyskał w tej sprawie jednomyślną akceptację pozostałych członków tego powołanego ad hoc nietypowego „think tanku”, choć u niektórych mogły pojawić się uzasadnione wątpliwości co do potrzeby dzielenia się jakąkolwiek wiedzą z osobami spoza tego grona.

Zaproszenie Adama Mleczki, chociaż mogło zdawać się przypadkowe i zbędne, z pewnością takie nie było. Znał bowiem na tyle dużo interesujących szczegółów omawianych kwestii, że nikt nie podważył zasadności zaproszenia go do grona wtajemniczonych. Pominąwszy jego zasługi w odnalezieniu miejsca ukrycia porwanych dziewcząt, było także wielce prawdopodobne, że z racji pełnionych obowiązków, jego możliwości dotarcia do pewnych starych wojskowych dokumentów mogą jeszcze okazać się przydatne. Poza tym, na widok podskakującego jeszcze o kulach ciemnowłosego przystojniaka, każdemu, a już na pewno pannom na wydaniu, miało prawo zrobić się go żal.

***

Po około trzech godzinach omawiania szczegółowego przebiegu minionych wydarzeń przez pana Rybkę, wspieranego raz po raz przez pozostałych nieznanymi mu dotąd szczegółami, każdy z uczestników spotkania miał już dość klarowny obraz przyczyn, przebiegu i skutków tej niezwykłej, choć w pewnych momentach wyjątkowo niebezpiecznej, historii. Jedynym, który od czasu do czasu notował coś w swoim małym kajeciku, był aspirant Świgoń. Były to tylko krótkie, sporadyczne wpisy, jakby zapisywał sobie coś do późniejszej weryfikacji albo dla uporządkowania układanych w swojej głowie faktów.

Jednak tym, co tak naprawdę zaprzątało uwagę każdego z obecnych, był mały, pleciony koszyczek, który stał dokładnie pośrodku niewielkiego stolika i tym samym pośrodku filiżanek i kubków z napojami oraz pojemnika ze słonymi paluszkami. Ściślej rzecz biorąc, wzrok dziewięciorga obecnych osób przyciągało to, co w tym koszyczku się znajdowało i połyskiwało przy okazji na zielono. Oszlifowany szmaragdowy sześcian. Dokładnie ten sam, który wcześniej za sprawką Julii już raz gościł w mieszkaniu pana profesora.

Starszy, dystyngowany pan, właściciel przepełnionego lokalu i wszystkich znajdujących się w nim mebli, długo musiał wyjaśniać zgromadzonym prawdopodobne zastosowanie odnalezionego przez pewną parę nieuleczalnie opętanych wariatów, artefaktu. Musiał posłużyć się przy tym zdobytą od kolegów naukowców z Wrocławia fachową wiedzą oraz własnymi domysłami, wysnutymi na podstawie posiadanych na ten temat historycznych informacji. Jako wykształcony nauczyciel i urodzony gawędziarz, opowiadał o całej tej historii tak interesująco i z taką pasją, że każdy z otaczających go gości siedział zasłuchany w milczeniu, a niektórzy dodatkowo z otwartymi ustami, bądź przygryzanymi wargami. Wszystko zostało przez niego opisane w prostych słowach tak, że nikt nie musiał zadawać pytań na temat prowadzonych w czasie wojny przez Niemców, w specjalnie do tego przygotowanych podziemiach, badań nad nowym rodzajem futurystycznej broni. Do których to badań właśnie służyć miał leżący przed nimi drogocenny, precyzyjnie obrobiony kamień szlachetny o niesamowitych właściwościach, nadzwyczajnej urodzie i ekstremalnie wysokiej wartości.

Niestety, kolejne słowa pana Rybki niewątpliwie musiały oznaczać, że spotkanie szybkimi krokami zmierzać będzie ku końcowi, gdyż do omówienia i rozważenia pozostała w zasadzie jedynie ostatnia z zagadek.

- Pomijając motywację tego bandyty do popełnienia tych wszystkich, przyprawiających o utratę zdrowia, czy niemal życia występków, wciąż zastanawia mnie jedno, moi drodzy – pan Stefan pochylił się do przodu, wyciągnął rękę i delikatnie, jakby szmaragd był jakąś bombą wrażliwą na wstrząsy, okręcił koszyk jednym palcem o ćwierć obrotu w prawo. – Na pewno i was to nurtuje, jak mniemam…

- Ma pan na myśli, dlaczego ten łotr nie zatrzymał szmaragdu i dlaczego zdecydował się go zwrócić w ten dość nietypowy sposób? – sformułowała dwa pytania naraz Julia.

- Psychologia, kochana. Psychologia i to, co do człowieka dociera z wiekiem – Waldek z pewnością nie zgadywał, lecz posłużył się swoją wiedzą i długoletnim doświadczeniem.

- TO, czyli co? – spytały niemal jednocześnie Julia i Mika, uznawszy bezsprzecznie, że z racji zbyt młodego wieku „to” jeszcze do nich nie dotarło. Jak ci faceci mogli tego nie zauważać?

- Zapotrzebowanie na święty spokój i na czyste sumienie – wyklarował brat Bolesława, kolejny raz uznając, że pominięcie wydarzeń z hangaru było w pełni uzasadnione. I jak się szybko okazało, całkiem opłacalne.

- Cenne rzeczy, to prawda. Ale czy warte aż tylu milionów? – podrapał się po głowie Bolesław. W jego rozumieniu świata ten „święty spokój” można było osiągnąć wyłącznie poprzez eliminację przeszkód, czyli przeważnie przeciwnika i tym samym zakończenie misji sukcesem. A że przy tym nieuniknione jest pobrudzenie sumienia, no cóż, taka robota. Od wielu lat uczył rekrutów na swoich zajęciach znaczenia tak zwanego relatywizmu moralnego dla tłumienia pojawiających się wyrzutów sumienia. W prostszych żołnierskich słowach jego wykład na ten temat sprowadzał się mniej więcej do hasła - albo on, albo ty, wybór należy do ciebie.

- No, właśnie - aspirant wpatrywał się w swój notesik i zaczął na białej karteczce rysować najpierw mini kwadraciki, a potem mini sześcianiki. Te drugie wychodziły mu odrobinę gorzej. Podniósł głowę, spoglądając na Żaklinę poprawił zsuwające się po raz kolejny okulary, po czym rozejrzał się w lewo i w prawo po pozostałych. - Po tylu popełnionych przestępstwach nagle coś go napadło, facet wziął i się rozkleił. Tak sam z siebie stał się szczodrym samarytaninem. Naprawdę, ciężko w to uwierzyć...

- A jednak. Zamawiając to mini i wpłacając całą należność przelewem z zagranicy wyraźnie zaznaczył pracownikom salonu, że auto ma stać i czekać na mnie. I to tyle czasu, ile trzeba - wyjaśnił Waldek, nadal i uparcie zachowując dla siebie informację, kto tak naprawdę przyczynił się do skutecznej ucieczki Jacenki. - Sprzedawca w salonie mówił, że facet wcale się z nimi nie targował. A polecenia były jasne i krótkie.

- A kluczyk ze schowka? - zainteresował się aspirant, stukając czubkiem długopisu w prawie pustą kartkę papieru.

- Przyszedł do nich w przesyłce…

- Niech zgadnę… – przerwał Waldkowi brat.

- Z Zan-zi-ba-ru – niemal idealnie synchronicznie odezwały się dwa damskie głosy, sylabizujące z białego dywanu.

- Dokładnie tak! – klepnął dłonią o kolano Waldek.

- Nietrudno było się domyślić, co nie? - Ola spojrzała na siedzącego obok niej na kanapie Adama. Dyskretnie trzymała go pod ramię, myśląc pewnie, że nikt nie zauważy. Wszyscy zauważyli. No, ale chromego trzeba wspierać, nieprawdaż?

- Czyli facet wyleciał z lotniska w Berlinie? - Adam odwzajemnił spojrzenie Oli. Patrzyli przez chwilę na siebie, a potem jak na zawołanie chrząknęli i spojrzeli na stryjka młodej pani doktor.

- Nie inaczej. Tyle, że nie wyleciał, ale wy-le-cie-li. Odlecieli na drugi koniec świata razem z tą Sylwią z pańskiego biura - Waldek przeniósł wzrok z Adama po kolei na pozostałych siedzących wokół stolika. - Ale wyjechali bez prawdziwego szmaragdu, co się wyjaśniło dopiero wtedy, kiedy otworzyłem na lotnisku skrytkę bagażową z numerem podanym na kluczyku. I wiecie, co? Tak sobie myślę, że może to właśnie dzięki naszej pani kameleon Sylwii ten Jacenko postanowił zmienić całe swoje dotychczasowe życie.

- W rzeczy samej, dowody wskazują na to, że facet zabujał się po same uszy. Chyba zaraz się popłaczę, normalnie – stwierdziła Mika niby ocierając łzy, a potem splatając dłonie i przenosząc je za głowę. Prawdopodobnie miała ochotę na zmianę niewygodnej pozycji, w której siedziała. A może była po prostu niewyspana po siedzeniu do późna w nocy z kolejnym czytadłem. Coś nagle musiało jej przyjść do głowy, bo po szelmowsku uśmiechnęła się pod nosem i wykrzyknęła. - Hej! A może ktoś z was miałby ochotę naskrobać jakąś książkę o tym wszystkim? Toż to gotowy scenariusz na dobre sensacyjne romansidło!

- A może sama spróbujesz? - zaproponowała Julia, nieco tylko przedrzeźniając przyjaciółkę. - Z tego co pamiętam, miałaś fajne i lekkie pióro. No i strasznie zaczytywałaś się tą Chmielewską, więc pewnie to z niej przeszło na ciebie?

Mika zaśmiała się, ale nie odpowiedziała na zaczepkę.

- A może nasza redaktorka powinna spróbować, co Żakcia? - Ola przekręciła głowę i wychyliła się, aby spojrzeć na przesłonioną przez Adama Żaklinę. - Pamiętasz, jak niedawno zastrzegałaś sobie prawo do historii naszej rodziny?

- Nie wiem, czy bym dała radę, bo w sumie, to nigdy nie napisałam niczego, co by miało powyżej dwudziestu stron – wzruszyła ramionami i uniosła brwi zaskoczona propozycją Żaklina.

- No, to najwyższa pora napisać coś większego. Osobiście uważam, że dałabyś radę - z pełnym przekonaniem próbował zachęcić koleżankę aspirant Świgoń, aktualnie kandydat do „chodzenia” z młodą adeptką dziennikarstwa. - Ja mogę w tej powieści robić za gliniarza, ale najlepiej pod jakimś zmyślnym pseudonimem. Chyba, że obiecasz, że ten gliniarz nie będzie nosił okularów, nie będzie latał na super szybkich motocyklach, ani rozpalał ogniska wypasionymi, sportowymi autami… Sorry, panie Adamie, baj de łej…

- Ależ wcale nie żywię urazy, a nawet powinienem podziękować za przysługę - zaśmiał się i machnął ręką wywołany Adam Mleczko. - Camaro było naprawdę dobrze ubezpieczone i tak naprawdę wcale go nie lubiłem, panie aspirancie Hieronimie.

- Wystarczy samo Hieronimie, Adamie. To przecież jest jakby nieoficjalne spotkanie, prawda?

- Spotkanie jak najbardziej nieoficjalne, Hieronimie - odpowiedział Adam Mleczko. - Ale chyba czas przestać robić tyle gadu gadu i przejść do jakiegoś meritum, prawda?

- Dokładnie tak, moi mili - gorliwie poparł przedmówcę pan Stefan z uniesionym do góry palcem wskazującym. - Naprawdę wspaniale się rozmawia i dowcipkuje, aczkolwiek nie po to zwołaliśmy tę naszą hmmm… tajną naradę operacyjną. A teraz proszę was wszystkich o chwilę zastanowienia i składanie realnych propozycji, co powinniśmy zrobić z tym oto niechcianym fantem?

Wzrok wszystkich obecnych podążył za opuszczonym w dół palcem emerytowanego pedagoga, wskazującym obecnie oskarżycielsko winnego całego zamieszania. Wszyscy milczeli w zgodzie i w zamyśleniu, choć z pewnością nikt oprócz pana Rybki nie nazwałby położonego między nimi pięknego przedmiotu niechcianym. Wszyscy bez wyjątku wydawali się przez kilka kolejnych chwil obserwować stojący przed nimi, mieniący się przepiękny sześcian, w poszukiwaniu we własnych głowach jakichkolwiek sensownych rozwiązań zielonego problemu…

Zapanowało długie i znaczące milczenie, oznaczające ani chybi, że poza spieniężeniem kłopotliwego znaleziska i podziałem zysków, jakiekolwiek inne rozwiązanie nie byłoby dla nikogo satysfakcjonujące. I z tego właśnie powodu w ciszy musiało dojść do znaczącego chrząknięcia aspiranta Świgonia. Nie było innego wyjścia, nie pytany o nic stróż prawa musiał zabrać głos. Głos rozsądku, relatywizujący konieczność ujawnienia istnienia klejnotu i wywołania tym samym światowej sensacji.

- Ale przecież dzięki temu Bolesławiec przestanie nareszcie być kojarzony tylko i wyłącznie ze stempelkami… Nie uważacie, że warto?

Wszyscy, jak jeden mąż i jedna żona, na przekór wewnętrznym żądzom i przekonaniom, w milczeniu zaczęli kiwać potakująco i energicznie głowami. Wliczając w to również ubranego po cywilu Hieronima Świgonia.


Bolecnauta Pan M. pisze i wymyśla, zaskakując i wzruszając czytelników. To przedostatni odcinek. przekonuje. "Za tydzień odcinek jubileuszowy, finałowy, a więc i ostatni. Orkiestra tusz!" - zapowiada autor.

Dajcie znać, który odcinek lubicie najbardziej! Prozą, wierszem lub po myślnikach.  Zachęcamy do opisywania swoich wrażeń czytelniczych! Jak wyobrażacie sobie dalsze losy bohaterów?

Tajemnica szmaragdu - odcinek 99, czyli narada prawie-wojenna i zielony problem

~~Lola niezalogowany
30 września 2021r. o 9:27
Ciekawa jestem, jak M. to skończy?
Czy wszystkie wątki w jeden połączy?
Może ta setka to zwykła ściema,
tylko od teraz wpadnie tantiema?
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
5 października 2021r. o 9:36
c.d. odcinek ostatni
-------------------------------------------
Rok później…

- Elvis! Bono! Tina! – Mika szarpnęła do tyłu trzymane żelaznym uściskiem trzy smycze. Bezskutecznie. Trzy młodziutkie, śliczne boksery nadal miały ochotę na sprint gdzieś daleko, na ukwieconą łąkę, a może jeszcze dalej, do widocznego w oddali lasu. – Zrób coś, Waldek. One są takie niegrzeczne! Zaraz sobie głowy pourywają!

- A trzeba było brać od Adama aż trzy faflaki? Z jednym byłoby wystarczająco roboty. Ale nie! Mika jak zawsze musiała postawić na swoim – Waldek szedł za boksersko-kobiecą grupką, gadał do pleców Miki i uśmiechał się pod nosem na widok całej czwórki. Właściwie to nawet nie szedł, ale truchtał za nimi, bo dwa roczne pieski i ich siostra w tym samym wieku, ciągnęły jak parowozy, dokładnie zresztą jak one sapiąc przez nozdrza.

- Nie czepiaj się. One tak na mnie patrzyły, że nie miałam sumienia brać tylko jednego…

- No to w sumie szczęście, że były to ostatnie trzy z miotu, jakie zostały Adasiowi, bo ani chybi wzięłabyś wszystkie siedem.

- A to by dopiero było stadko! Siedem wspaniałych! – entuzjazm Miki bił po oczach i uszach.

- Raczej siedem nieszczęść – Waldek przyspieszył i dogonił Mikę. Przejął smycze, ale zamiast bezcelowo szarpać się z nadpobudliwymi zwierzakami, zwinął usta w rurkę, po czym przeciągle i głośno gwizdnął. Psy jak na zawołanie stanęły w miejscu i odwróciły się, machając nieprzyciętymi ogonkami. Waldek podniósł otwartą dłoń do góry i wrzasnął do nich, gdyż zwyczajna ludzka mowa wydawała się dotąd omijać psie uszy. – Siad!

Komenda zadziałała bezbłędnie. Psie tyłki przykleiły się do polnej ścieżki, po której Mika z Waldkiem starali się codziennie spacerować, aby wybiegać i wymęczyć swoich dwóch pupilków i jedną pupilkę. Od pewnego czasu Waldek, korzystając z poradników pisanych i tutoriali na youtubie, podjął się samodzielnej tresury czworonogów. Na początku szło to opornie, ale kiedy psia młodzież zorientowała się, że za wykonanie banalnie łatwych zadań ten fajny pan nie szczędzi im przekąsek, były gotowe zarówno dla nich, jak i dla niego zrobić wszystko. Mika nie wtrącała się do formy i przebiegu szkolenia, ale była zachwycona, jak szybko jej ukochane dzieci, bo tak je zaczęła już nieodwołalnie nazywać, uczą się nowych umiejętności i sztuczek, od czasu do czasu tylko próbując oszukiwać albo wypełniać dyspozycje niechlujnie.

Widząc pięknie wykonaną komendę Mika aż podskoczyła i zaklaskała.

- Widzisz, jakie są mądre? Pewnie po mnie to mają! – skomentowała postępy w nauce swoich podopiecznych.

- Spróbowałabyś tego bez przekąsek, to mogłabyś się rozczarować. Sztuką jest nauczyć wykonywać polecenia unikając przekupstwa – wyjaśnił Waldek. – Ale dojdziemy i do tego. Trzeba o tym pamiętać, że kluczem do sukcesu jest konsekwencja. A więc czeka nas naprawdę dużo pracy. Mnie, ich i ciebie, oczywiście.

- Wiem, wiem, kapitanie Wilczyński…

Mika stanęła przy Waldku, który powoli sięgnął do kieszeni. Oczy wszystkich psów podążyły oczywiście za jego ręką. Pewnie w każdym z trzech przechylonych psich łebków grzały się teraz szare komórki w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, skąd do jasnego czorta ten gość bierze te przepyszne chrupaczki? Lepiej pana słuchać, robić co chce i z nim nie zadzierać, bo co będzie jak sprawi, że kieszeń przestanie produkować i uwalniać te smakołyki?

- To ja nie będę wam przeszkadzać – Mika klepnęła Waldka w ramię. – Popatrzę sobie z daleka jak się męczy… znaczy uczycie…

Odwróciła się i podeszła do pobliskiego starego dębu. Usiadła pod nim, opierając się plecami o gruby pień. Zerwała źdźbło trawy, włożyła je do ust i zaczęła pogryzać. Półsiedząc tak czy półleżąc, przyłożyła rękę do czoła, aby osłonić oczy przez rażącym sierpniowym słońcem.

Radując się w duszy, że spotkała odpowiednio dojrzałego, rozumiejącego ją przeważnie bez słów mężczyznę, obserwowała kolejną lekcję psiej młodzieży pod okiem surowego nauczyciela. Dzisiaj przyszła kolej na komendę „waruj”. Mika już dawno zauważyła, że nauka idzie psom szybciej, kiedy uczą się we trójkę. Jeżeli jeden ze zwierzaków załapuje o co chodzi, reszta migiem zaczyna kopiować brata lub siostrę w oczekiwaniu na równy podział przekąsek.

Mika od początku procesu szkolenia zdawała sobie sprawę, że aby dobrze wychować boksery, trzeba im silnej i konsekwentnej ręki. Wiele o tym czytała i nasłuchała się od Adama. Niestety przy tej gromadce zawsze jej brakowało i jednego, i drugiego. Ale za to Waldek sprawdzał się w roli tresera i nauczyciela naprawdę wzorowo. Ciekawe, jak poradziłby sobie jako tata…

Szkoda, że nie będzie miał możliwości tego doświadczyć, westchnęła, głośno wypuszczając powietrze przez nos. Waldek, decydując się na przejście na emeryturę w wieku pięćdziesięciu sześciu lat i zamieszkanie w jej niewielkim M2, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, że nie będzie mógł z nią planować niczego więcej niż wzajemnego towarzystwa, wspólnego spędzania wolnego czasu i godnego starzenia się u swojego boku.

Pewnego wiosennego dnia, podczas kolejnego romantycznego spaceru nad stawem miejskim, zaczęli po prostu rozmawiać o wspólnej przyszłości. Nie mogła przed nim ukrywać, że po tamtym wypadku lekarze orzekli, że nigdy więcej nie będzie mogła już mieć dzieci. Wtedy pierwszy raz ją pocałował i przytulił, a ona obiecała mu, że zrobi wszystko, aby każdy ich kolejny dzień był lepszy od poprzedniego. I zabawniejszy. A w tym wspaniała psia trójca była już bez dwóch zdań o wiele lepsza od niej samej…

***

- Na szczęście w tym roku sierpień mamy mniej ekscytujący i chłodniejszy, co nie? – Ola wysiadła z zakurzonego, wiekowego landrovera, zatrzasnęła drzwi delikatnie, na wszelki wypadek, żeby nie odpadły i przełożyła pasek torby przez ramię. – Może nie spalimy się dzisiaj na grzanki…

- To może zamiast niemal każdy weekend spędzać na Leśnym Potoku, powinniśmy pomyśleć o wyjeździe na południe Europy? – Adam nacisnął guzik pilota zamykający drzwi terenówki i jeszcze nieco lekko kulejąc obszedł samochód dokoła. Objął Olę w pasie i przytulił. – Powiedzmy, że byłaby to nasza podróż przedślubna.

- Ale z ciebie szybki Bill, kolego Mleczko. Moja mamusia to by ci dopiero zrobiła pogadankę na ten temat – Ola nie próbowała wyrwać się z objęć swojego towarzysza, lecz jedynie odsunęła głowę w tył, jakby chciała go lepiej objąć wzrokiem.

- Aż taka staroświecka, to ona chyba nie jest, co? Na pewno zdaje sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach zachowanie celibatu do dnia ślubu to jest ten, tego, ten…

- „Ten, tego, ten” to ona sama w młodości popełniła z moim ojcem. Stąd się zresztą wzięłam na tym świecie…

- Cholera, ale mi będzie głupio do Bolka mówić „tato”. Może zgodzi się w drodze wyjątku na „teściu”, co? Ale zostawmy te arcytrudne rodzinne rozterki na później – żachnął się Adam. – Wiesz co? Mam po prostu ochotę wyjechać gdzieś razem z tobą. Gdzieś naprawdę daleko. Tylko ty i ja. Żadnej mamusi i żadnego tatusia, co ty na to?

- Dobrze wiesz, że najpierw muszę skończyć staż i mieć go wreszcie z głowy. A w październiku jesteśmy zaproszeni na ślub i wesele Żakliny i Hieronima. Ale we wrześniu… Kto wie? W zasadzie byłoby świetnie oderwać się na trochę od codzienności i solidnie wypocząć – Ola przymknęła na chwilę oczy, jakby próbowała przywołać z pamięci jakieś obrazy. Wydawało się, że lekko i niemal niezauważalnie się przy tym zatoczyła. Zmieszana ponownie otworzyła powieki. – Znam takie jedno miejsce we Włoszech. Ze dwadzieścia razy tam chyba byłam. Na pewno ci się spodoba. Tylko jest jeden problem. Te gorące, młode Włoszki będą na ciebie łypały oczami i czyhały za każdym rogiem. A boję się, że wtedy każdą z nich będę musiała za to rozszarpać.

- Och, ty zazdrośnico jedna! Przecież ja nie jestem pazerny. Ty mi w zupełności wystarczysz – Adam przyciągnął Olę mocniej do siebie, zbliżył głowę do jej głowy tak, że dotknęli się czołami i popatrzył jej prosto w oczy. – A może jednak Grecja? Romantycznie i antycznie. No i unikniemy wielokrotnego morderstwa, bo żadne Włoszki nie będą mnie tam kusiły…

- Ale za to jakieś Greczynki. Wiesz co, jednak zaryzykuję i uprę się przy swoim. A dla ciebie będzie to test miłości i wierności, o której na pewno za trzy sekundy będziesz mnie gorąco zapewniał, mio caro amico – Ola bezwiednie przeszła na włoski, jakby myślami błądziła już gdzieś po adriatyckiej plaży.

Nie czekając wspomniane trzy sekundy, odsunęła się od próbującego się bełkotliwie tłumaczyć Adama, chwyciła go za rękę i pociągnęła do wejścia na teren średnio zatłoczonego tego dnia ośrodka rekreacyjno-wypoczynkowego. Póki co, Leśny Potok musiał im zastąpić gorącą i słoneczną Italię, chociaż Ola nie przypominała sobie, aby gdziekolwiek na włoskim wybrzeżu musiała czekać w kilkunastoosobowej kolejce, aby skorzystać z płatnej oferty kąpieli i wypoczynku.

Kwadrans później, po rozłożeniu kraciastego kocyka, Ola z Adamem zajęli sowicie opłacony kawałek piaszczystego wybrzeża nad niewielkim, ale czyściutkim sztucznym kąpieliskiem zasilanym wodami niewielkiego strumienia. Ola, ku zadowoleniu Adama, powoli rozebrała się do bikini, epatując zwracającą na nią uwagę figurą. Adam nie mógł nie zauważyć spojrzeń, które raz po raz spływały w ich stronę od okolicznych mięśniaków.

- To raczej ja się powinienem obawiać napalonych opalonych Włochów – podsumował pod nosem, składając zdjęte z siebie ciuchy i dumnie zajmując jedyne obok Oli wolne miejsce leżące, przeznaczone na szczęście wyłącznie dla niego.

- Co powiedziałeś? – nie dosłyszała Ola, kładąc się na brzuchu, choć Adam wolałby, żeby zaczęła najpierw brązowieć leżąc na plecach. Lubił wtedy patrzeć na nią i czasem pospacerować palcami w okolicy jej pępka. Nie wytrzymywała tego bez chichotania, bo w wielu miejscach ciała miała cudowne łaskotki.

- Że miałbym ochotę popływać – odpowiedział zauroczony swoją sympatią Adam. – Idziesz się ze mną pochlapać?

- Na razie pochlap się sam, ale zanim pójdziesz, posmaruj mi plecy, co? Niby słonko nie za mocno świeci, ale jednak lepiej się chronić kremem z filtrem – poprosiła Ola, nie podnosząc głowy, ani nie otwierając przymkniętych oczu. – Jest w torbie. Tylko nie zrób mi tam rozgardiaszu i nie pognieć niczego.

Posłuszny Adam sięgnął ręką, chwycił torbę i przeniósł ją ponad leżącą Olą, obsypując jej plecy odrobiną piasku. Pomyślał, że z przyjemnością chwyciłby natychmiast za pęsetę i pieczołowicie wyzbierał z Oli ziarnko po ziarnku, choćby i miało to trwać do północy. Albo może jeszcze inaczej – zwinąłby usta w rurkę i usunął drobinki delikatnie, dmuchając po jej gładkiej skórze i składając przy okazji czułe pocałunki. Ale zamiast przystąpić do wymarzonych pieszczot potrząsnął tylko głową, rozpiął zamek w torbie, rozłożył krawędzie i rozpoczął poszukiwania kremu do opalania. Po pół minucie grzebania i rozbebeszania garderoby Oli, usłyszał jej słowa:

- Mówiłam, żebyś nie robił w mojej torbie bałaganu, co nie? Krem jest w bocznej kieszeni. Inaczej mógłby przypadkiem coś pobrudzić – Ola wyglądała jakby mówiła przez sen, bo leżała na przygniecionym policzku, a oczy miała cały czas zamknięte.

Znając Olę, powinien sam wcześniej wpaść na pomysł, aby zacząć od sprawdzenia kieszeni. Co jak co, ale panna Wilczyńska miała swoiste zamiłowanie do uporządkowywania otaczającego ją świata. Nie lubiła niejasności, niedopowiedzeń i bałaganu. W życiu rzeczy powinny dziać się po kolei. Najlepiej, kiedy wszystko co miało się wydarzyć, następowało według jakiejś zapisanej listy z podpunktami. Mówiła, że ma to po babci. Adamowi nie dane było jeszcze poznać seniorki rodu, więc nie był w stanie tego potwierdzić, ale jeżeli ta cecha jest rodzinna i dziedziczna, to miał nadzieję, że ani jej matce, ani babce nie przyjdzie do głowy zanadto wtrącać się do ich życia i próbować ustawiać je po swojemu. Z doświadczenia i historii opowiadanych przez jego rodziców o swoich dziadkach wiedział, że zakusy na doradzanie młodym we wszystkich bez wyjątku życiowych sprawach, nie prowadzą do niczego dobrego, a wręcz przeciwnie. Niejedna rodzina z tego powodu się rozpadła.

W pierwszej kieszeni Adam kremu nie znalazł. W drugiej i owszem, krem zajmował przewidziane dla niego miejsce. Ale tuż obok solidnie zakręconej tubki zauważył jakieś tekturowe pudełko. Jakby lekarstwa, czy co? Przecież z tego, co wiedział, Ola aktualnie nie brała żadnych medykamentów. Co to może być, może jakieś witaminy?

- Znajdziesz ten krem, zanim zdążę zachorować na raka skóry? – spytała żartobliwie nieco już zniecierpliwiona Ola. Nadal wyglądała jakby spała. Ślicznie wygląda, pomyślał Adam, ale oparł się pokusie i jej nie pocałował. Jeszcze nie.

- Mam, mam… Chwila moment, Olka…

Adam wyjął krem i odłożył go na kocyk, a potem nie mógł się powstrzymać i sięgnął po tajemnicze opakowanie. Przeczytał bezgłośnie „PINK. Test ciążowy”. Po czym równie bezgłośnie przełknął ślinę, kiedy zobaczył, że tu i ówdzie naddarty kartonik nosi wyraźne ślady nerwowego otwierania. Przyłożył niespodziewane znalezisko do ucha i potrząsnął. W środku coś zagrzechotało.

Na ten dźwięk Ola zaciekawiona otworzyła oczy, podniosła głowę i zobaczyła w ręku swojego chłopaka prezent, który i tak miała zamiar tego dnia mu podarować. Obróciła się na bok, nieco podkurczyła nogi i podparła na prawym łokciu. Uśmiechnęła się i w tym momencie u zaskoczonego Adama cała, ale nie taka znów wielka złość zamieniła się w kolejne piętro budowanego od roku uczucia. Zanim pocałował Olę, ucałował z głośnym cmoknięciem różowe pudełko. Śmiejąc się głośno, aż kilka osób w pobliżu krytycznie na niego spojrzało, zapytał przez autentyczne łzy:

- Czyli nie „tato”, nie „teściu”, ale „dziadek" Bolek?

Szczęśliwa Ola pokiwała tylko potakująco głową, przeturlała się i położyła na kolanach Adama. Patrząc na niego z dołu, stwierdziła tonem całkiem poważnym i nader filozoficznym:

- Życiowe plany są dobre, ale niespodzianki bywają jeszcze lepsze…

***

- No idziesz wreszcie, czy nie? Pan Stefan na pewno już na nas czeka… – Julia odwróciła się i zobaczyła, że Bolesław nadal stoi przed swoim dawnym garażem, w którym rok temu omal nie stracił życia i przy okazji całej czekającej go przyszłości u jej boku.

Wróciła się kilka kroków i stanęła obok niego, opierając się swoim ramieniem o jego ramię. Kosztowało ja to sporo wysiłku, ale nie powiedziała już nic więcej, tylko postanowiła cierpliwie zaczekać, aż jej świeżo upieczony mąż pobędzie troszkę ze swoimi myślami sam na sam. Widocznie w tej chwili tego właśnie potrzebował. Pan Rybka nie zając i z pewnością się nie pogniewa. Może nawet widzi ich teraz z góry, więc powinien zrozumieć.

Kilkadziesiąt sekund później Bolesław zdecydował się w końcu podzielić swoimi przemyśleniami:

- I pomyśleć, że gdyby nie nasz kochany pan profesor, mógłbym już leżeć dwa metry pod ziemią…

- Fakt. Zawdzięczamy mu więcej, niż nam się wydaje – zgodziła się z nim Julia, kilka razy powoli potakując głową. Odwróciła się i popatrzyła z troską na tak długo wyczekiwanego mężczyznę swojego życia. – Nadal wraca do ciebie tamten dzień?

- Nie, ale wyobraź sobie, że właśnie teraz wrócił. Dokładnie w chwili, kiedy stanąłem przez bramą garażu – Bolesław mówił wolno, starając się rozmyślnie dobierać słowa. – Wtedy też tak stałem i zastanawiałem się, wejść tam, czy nie wejść. Ale widocznie byłem za głupi i za bardzo skłonny do ryzyka. Zbyt pewny siebie i bo ja wiem, chyba też swojej nieśmiertelności…

Minęła kolejna dłuższa chwila. Bolesław patrzył cały czas przed siebie, ale z pewnością nie widział znajdującej się przed nimi bramy. Być może potrafił w tej chwili przeniknąć wzrokiem przeszkodę i ponownie miał przed oczami plecy kucającego przed sejfem bandyty. Mówił dalej cicho i powoli.

- Na wojnie spodziewasz się przeciwnika. Nie widzisz go, ale wiesz, że on tam gdzieś jest, prawdopodobnie cię obserwuje i myśli tylko o tym, jak cię dopaść, zanim ty zlikwidujesz jego. Ale kiedy tutaj, w spokojnej dotąd mieścinie zastajesz niepozornie wyglądającego włamywacza, nie przychodzi ci absolutnie do głowy, że zamiast cię okraść, będzie usiłował cię zabić. Straciłem czujność i nieomal nie straciłem życia. I prawie straciłem ciebie… Bo zachciało się, cholera, Bolusiowi kozaczyć…

- Bolek, nie jesteś już w wojsku. Nie jesteś też już taki młody – Julia podniosła rękę i pogłaskała męża po plecach. – Po prostu musimy na siebie bardziej uważać. Nigdy nie będziemy w stanie przewidzieć wszystkiego.

- Ale kiedyś przez jeden głupi przypadek możemy wszystko stracić, Julka.

- Jeżeli będziemy się trzymać razem, to uwierz mi, że zawsze i ze wszystkim sobie poradzimy. Pamiętaj o tym, skarbie.

- Obiecuję, że będę pamiętał – Bolesław podniósł dwa palce w geście złożenia przysięgi.

Objął Julię w pasie, po czym odwrócili się, zostawiając za sobą i garaż, i przeszłość, i niepewność jutra. Ruszyli w kierunku wejścia do kamienicy, tego od ulicy, wyposażonego w domofon.

- Swoją drogą, ciekawe, po co pan Stefan nas dzisiaj zaprosił? – Julia spojrzała do góry, ale w oknach mieszkania pana Rybki nie zauważyła nikogo, kto by ich obserwował. – Mówiłeś, że był bardzo podekscytowany, kiedy z nim rozmawiałeś?

- Może tak mu się spodobało nasze wesele, że postanowił zapoznać jakąś wesołą wdówkę i chce nam powiedzieć, że także będzie się żenił? – zażartował Bolesław.

- A może wpadł na trop kolejnej tajemnicy? – ryzykownie próbowała się bawić w proroctwa Julia. – Może dokonał jakiegoś ważnego odkrycia…

- Choćby to był jakiś przeogromny, ukryty w podziemiach skarb narodów, za nic nie zamierzam się pchać w żadną kolejną aferę. Nie chcę, by moja świeżo poślubiona żona musiała oglądać moje nazwisko w dziale nekrologów.

- I to ja rozumiem! – Julia chwyciła Bolesława za łokieć, podskoczyła i ucałowała go szybko w policzek. – Mój mądry mężuś. Mój mądry i grzeczny Bolek.

***

Na drugim piętrze kamienicy na państwa Antoninę Julię i Bolesława Wilczyńskich czekał już zniecierpliwiony, zdenerwowany i spoglądający co chwilę na ścienny zegar w kuchni pan Stefan. Był zły, bo przecież kiedy zadzwonił rano do Bolka, wyraźnie prosił, aby przyszli o czwartej po południu, a oni spóźniali się już o całe sześć i pół minuty.

- No nareszcie! – pan Rybka w geście wdzięczności uniósł obie ręce do góry, kiedy przy drzwiach rozległ się wyczekiwany dzwonek domofonu.

Wstał od pokrytego starymi, pożółkłymi papierzyskami stołu w kuchni i podreptał do przedpokoju, szurając nieco głośniej niż zwykle kapciami.

- Oby tylko się zgodzili – mówił do siebie pod nosem profesor. – Oby tylko… Nie, no, na peeewno się zgodzą...

Zdjął słuchawkę i bez słowa nacisnął przycisk zwalniający zamek w drzwiach na dole klatki schodowej. Następnie wrócił do kuchni i stanął ponownie przy stole. Pokręcił głową. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co odkrył. Ponownie wdał się w monolog:

- Przecież to ewidentnie są stare tunele ciągnące się od dawnego bolesławieckiego zamku w okolice rynku. Trzeba tylko znaleźć wejście w piwnicach dawnego kościoła ewangelickiego. Dla nich to będzie pestka… A jak się nie zgodzą? E, tam…. Ciekawość weźmie górę…

Rozległo się pukanie do drzwi mieszkania.

- Otwarte! Wchodźcie! Jestem tutaj! – krzyknął w powietrze pan Stefan, nie odrywając wzroku od wypożyczonych dwa dni wcześniej z wrocławskiej biblioteki archiwalnych dokumentów.

Po chwili w drzwiach kuchni pojawili się Julia i Bolesław. Spojrzeli na porozkładane przed ich dawnym nauczycielem jakieś naprawdę stare dokumenty i mapy. Potem spojrzeli na stojącego do nich tyłem pana Rybkę. A potem spojrzeli na siebie nawzajem i jednocześnie pokręcili głowami.

– No, wejdźcie i zobaczcie sami – pan Stefan mówił, nadal stojąc odwrócony plecami. – To niesamowite, wiecie? Ja zawsze gdzieś w środku czułem, że te podziemia tam są, ale teraz znalazłem na to namacalne dowody… Te mapy wyraźnie je tutaj pokazują…

Odwrócił się z jedną ze sporych zadrukowanych kart w ręce, na której wskazywał coś palcem drugiej ręki, ale przed sobą nie zobaczył już nikogo.

- Julia? Bolek? Co z wami? Gdzieżeście się podziali? Nie jesteście nic a nic ciekawi?

Pan Rybka stał tak oniemiały, zdziwiony i pozostawiony sam sobie w całkowitej ciszy. Mimo pogarszającego się słuchu, zdołał dosłyszeć szybkie kroki czterech nóg zbiegających w pośpiechu po schodach. Prosto na dół i najkrótszą drogą do wyjścia.

- No, cóż… Jednak nie jesteście ciekawi. A więc pora uruchomić plan „B” i dać szansę młodszym. Ci to mają jeszcze takie gorące głowy, że na pewno dadzą się namówić na tę przygodę…

Sięgnął do kieszeni spodni po smartfona, odblokował go i otworzył listę zapisanych kontaktów.

K O N I E C

----------------------------------------------------------

Od M.

Tym razem nie ma i nie będzie dopisku c.d.n.
Za to chciałbym w imieniu swoim i z pewnością redakcji bolec.info podziękować czytelnikom za cierpliwość i wytrwałość, a wszystkim komentującym za wkład w powstawanie kolejnych odcinków, a w szczególności... e tam, oni sami wiedzą kim są.

Pora się pożegnać, również z bohaterami tej powieści w stu odcinkach. Dajmy im odpocząć i nacieszyć się swoim życiem. Niech żyją długo i szczęśliwie. I niech nigdy nie będą zmusząeni dopisywać erraty po popełnionych błędach.

Jeszcze raz dziękuję i życzę wszystkim samych dobrych życiowych wyborów. I żeby nikogo mimo przeciwności nie opuszczał dobry humor. Nawet przy czytaniu przydługich i nie zawsze pasjonujących tekstów.

Na pewno mijamy się czasami na ulicy, na płycie rynku, czy na promenadzie. Być może siedzimy koło siebie w jakiejś knajpce, stoimy za sobą w jakichś kolejkach po lody, siedzimy w kolejnym rzędzie w kinie. Setki razy przechodzimy koło siebie anonimowo, często spuszczając wzrok, byle nie musieć powiedzieć nieznajomemu dzień dobry, czy choćby i tylko się uśmiechnąć. Tutaj jednak, o dziwo, w kolejnych dopisywanych w komentarzach linijkach jesteśmy odważniejsi, rozumiemy się, dogadujemy, choć czasem spieramy. Starajmy się jednak zawsze zachowywać szacunek. Ten po drugiej stronie chodnika czy sieci internetowej to nie ja sam, nigdy nie będzie myślał i zachowywał się według moich zasad i reguł. Mimo, że się nie znamy, zawsze możemy się porozumieć, wymienić poglądy w spokojny sposób. Pamiętajmy o tym zamieszczając każdy nasz kolejny komentarz gdziekolwiek i kiedykolwiek. Wiesz lepiej - poradź. Nie wiesz - zapytaj. Ale nie obrażaj, jeśli sam nie chcesz zostać obrażony. To takie proste.

A więc do zobaczenia na ulicach naszego pięknego miasta. Ten bez kwiatka w butonierce, to na pewno ja! Albo Ty!

M.

(tutaj opada czerwona kurtyna)
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).

REKLAMA Nowe domy!