Już jest pięćdziesiąta siódma część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Pięćdziesiąta czwarta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Pięćdziesiąta piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Pięćdziesiąta szósta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Dzisiaj scena jak z filmu akcji z Hollywood! Zapraszamy do lektury:
Kiedy góry mięśni niesione, tak jak i ich sportowe torby, na szkieletach Patryka i Mateusza, dotarły wreszcie w bezpośrednie pobliże miejsca, z którego dobiegł ich błagalny wrzask Żakliny, zostali zaskoczeni groźnie wyglądającym pobojowiskiem. Spod otwartej klapy bagażnika ciemnego audi wystawała żeńska, na żółto ufarbowana głowa ciężko przestraszonej sierotki, a przed samochodem na betonowej kostce spoczywały dwa ciała. Męskie ciało jakiegoś faceta w płaszczu i damskie młodej, na pierwszy rzut oka wysokiej i atrakcyjnej dziewczyny. Ledwo przed momentem mijali tę nietypową parę, ale w zupełnie innej konfiguracji, to znaczy ten delikwent w płaszczu niósł tę laskę bez odzienia wierzchniego. A teraz obydwoje leżeli jak płaszczki na dnie oceanu.
Krewcy junacy obserwowali scenerię, którą zastali i patrzyli pytająco to po sobie, to po dwojgu leżących i mimowolnej mieszkance bagażnika. Niemal na głos dumali, przeplatając „Co jest, do cholery?” z dużo bardziej wyrafinowanym „K..a, o co biega?”. Nie wiadomo, co mogli pomyśleć o tej sytuacji Pat i Mat. Z rozkładu uczestników tej konfrontacji trudno im było wywnioskować, co tak właściwie się tu przed momentem wydarzyło. Nie dało się rozkminić, kto tu był napastnikiem, a kto ofiarą. A już największą zagadką dla otwartych umysłów wysportowanych kolegów z siłki było, w jaki sposób jedna unieruchomiona w bagażniku dziewucha mogła położyć z taką łatwością faceta, dla którego noszenie innego człowieka było jak dźwiganie pustej sztangi. Podstawowe zasady dynamiki ludzkiego ciała i instrukcję obsługi pięści mieli opanowane na perfekt, ale ta w bagażniku to musiała być jakąś kobietą gumą, a może mistrzynią Jedi, jak ten mały zielony z Gwiezdnych Wojen, Yogi, czy jakoś tak. Normalnie musiała chyba załatwić gościa na odległość, rzucając nim telekinetyczną siłą umysłu o glebę, czy coś w tym rodzaju. Ekstra moc, nie ma co! A może to żółte, to hełmofon kosmity?
Niestety z pozycji, w której stali żaden z nich nie mógł zauważyć pod połą płaszcza leżącego typa kabury z zawartością. Ale podnoszący się właśnie po dotkliwym uderzeniu twardą blachą w podbródek Dymitr wcale nie miał zamiaru dobywać, ani tym bardziej kolejny raz użyć swojego pistoletu. Wystarczył mu jedynie szybki rzut oka na przybyłych z misją ratunkową miłośników sterydów, by mimo jeszcze lekko zamglonego wzroku i ograniczonego pola widzenia stwierdzić, że na tych dwóch osiłków wystarczą gołe pięści i ewentualnie szybkie nogi wyposażone w twarde obuwie. Aby ich rozgrzać i zmotywować do walki, postanowił najpierw osłabić ich koncentrację i w prostym, lecz na pewno zrozumiałym dla nich języku zaprosił swoich nowych znajomych do konfrontacji:
- To co panienki, chcecie potańczyć?
***
Jeszcze nigdy dotąd Żaklina nie żałowała tak bardzo, że nie miała przy sobie jakiegokolwiek aparatu z funkcją nagrywania filmów. I nie miałoby znaczenia, czy filmy te zapisują się w rozdzielczości 4K, FULL HD czy niższej. Gdyby posiadała cokolwiek, co potrafiło rejestrować nadające się do późniejszego odtworzenia sekwencje obrazów, nawet jakąś prehistoryczną Nokię o rozdzielczości aparatu VGA, mogłaby w tej właśnie chwili nakręcić filmowy materiał swojego życia. Gdyby jakimś cudem ominęła ją prestiżowa światowa nagroda za ten wideoklip, próbowałaby przynajmniej opchnąć nagraną scenę jakiejś znanej wytwórni z Hollywood. A potem wszystkie inne biłyby się o nią, aby zechciała dla nich kręcić kolejne sensacyjne, wielomilionowe superprodukcje ze street fighterami w rolach głównych.
Jednakże z powodu braku kamery, a do tego skrępowania wszystkich swoich czterech kończyn, mogła jedynie trzymać głowę ledwo wystającą ponad krawędź bagażnika i na własne oczy obserwować niesamowitą scenę walki, która wyglądała, jakby została w szczegółach zaprojektowana i nakręcona w jednej, nieprzerwanej sekwencji. Przy kolejnych ciosach i kopniakach walczących ze sobą mężczyzn czuła, że jej ręce i nogi jakby chciały naśladować ich ruchy, a może nawet ich wspomóc, co z medycznego punktu widzenia mogłoby zostać zdiagnozowane jako drgawki początkowej fazy epilepsji. Podobne ruchy wykonuje trener, który obserwuje walkę bokserską swojego podopiecznego spoza ringu, przez co wygląda czasem, jakby sterował swoim zawodnikiem za po mocą trzymanych w rękach kontrolerów od jakiejś konsoli.
Z oczywistych względów nie kibicowała swojemu oprawcy, ale dwóm osiłkom, którzy po usłyszeniu jej krzyku, postanowili tak po prostu, po rycersku, z sercami niesionymi i wytatuowanymi na dłoniach, przybyć i uwolnić ją, księżniczkę Żaklinę, uwięzioną w wieży przez obłąkanego, niezniszczalnego, dysponującego nadludzkimi umiejętnościami, będącego uosobieniem zła arcyłotra.
Niezniszczalnego, bo każdy inny przedstawiciel gatunku ludzkiego po otrzymanym silnym nokaucie w podbródek, przeleżałby nieprzytomny kilka godzin na tym betonowym parkingu, a w najgorszym razie zginąłby z powodu przerwania rdzenia kręgowego na skutek ciosu bądź upadku na głowę. W nadludzkie umiejętności jej porywacz bez wątpienia był wyposażony, bo mimo zamroczenia i chwilowego odcięcia od rzeczywistości, już po kilkunastu sekundach podniósł się i niemal natychmiast stanął na nogach, gotowy do walki wręcz. A obłąkany, bo właśnie takie spojrzenie można było wyczytać z jego oczu, które oprócz tego wyrażały pewność wygranej i pogardę dla dwóch górujących nad nim przeciwników. Szkoda tylko, że ci dwaj młodzi adepci bodybuildingu, wyglądający ze swoimi przepakowanymi mięśniami trochę jak dwa ludziki Michelin, nie wiedzieli, że właśnie natrafili na Bruce’a Lee, Terminatora i czarnoksiężnika Saurona w jednej, niepozornie na pierwszy rzut oka wyglądającej, postaci.
Pat i Mat, jak do siebie mówili przed starciem ci heroiczni bohaterowie i wyzwoliciele niewiast, po usłyszeniu rozpaczliwego wołania o pomoc przybyli na miejsce samowolnie i bezzwłocznie. Ale odpowiedzialność za to, co za chwilę miało się stać na tej przypadkowej arenie bitewnej pod bolesławieckim szpitalem, w dużej części spadnie na mnie, pomyślała przerażona Żaklina. Z drugiej strony to dorośli ludzie, a ktokolwiek ulegnie w tej walce, przynajmniej będzie miał blisko na OIOM. Albo do prosektorium.
Trudno było jednoznacznie stwierdzić, skąd się wzięło i ile czasu na betonowej nawierzchni parkingu znajdowało się drugie ciało zauważone przez Żaklinę. Kiedy klapa bagażnika otworzyła się maksymalnie do góry, a ona z pewnym wysiłkiem wystawiła wreszcie głowę, ta druga osoba już tam spoczywała, tuż obok leżącego, nie dającego przez moment oznak życia porywacza. Tak naprawdę nie wiadomo było, czy i która z walczących stron była za to odpowiedzialna. A może to kopnięta przez Żaklinę blaszana pokrywa tak nieszczęśliwie trafiła obydwoje? Ze swojej pozycji nie widziała dokładnie twarzy, która została częściowo przysłonięta długimi włosami. Po uczesaniu i ubiorze mogła jednak stwierdzić, że była to raczej młoda kobieta.
Nie wiedziała, w jakim stanie znajduje się nieprzytomna dziewczyna. Na jej ciele i ubraniu Żaklina nie zauważyła żadnych niepokojących śladów, lecz z powodu jej bezruchu istniało niemałe prawdopodobieństwo, że ta młoda osoba jest już rzeczywistą denatką. Dlaczego bowiem nie wstała, jak ten facet w płaszczu? Z powodu swoich dramatycznych podejrzeń przez moment Żaklina porównała obserwowaną walkę trzech mężczyzn do pojedynku nekrofagów o kolejny pożywny kawałek psującego się mięska, jaką zwykły toczyć osobniki żywiące się czyimiś zwłokami nad rozkładającym się truchłem. Czyżby oprócz tego, że byli padlinożercami, mogli być do tego kanibalami? Czy kiedy już skończą ogryzać kości tej bidulki, mnie też skonsumują na deser, zastanawiała się Żaklina, nie zdając sobie chyba sprawy z absurdalności swoich obaw. Ale nigdy nie wiadomo do końca, co w kim drzemie…
Obrócony tyłem do Żakliny porywacz, po zajęciu pozycji pionowej, typowej dla homo sapiens, chwiał się jeszcze przez paręnaście sekund i lekko potrząsał głową, jakby wychodził z oszołomienia i ustawiał wszystkie elementy otoczenia na swoich właściwych miejscach. Musiał powiedzieć coś takiego do swoich rywali, choć Żaklina nie dosłyszała co, że para kulturystów ponad sto kilogramów żywej wagi każdy, rzuciła na bok swoje sportowe torby i ruszyła jak rozjuszone byki w kierunku gościa w płaszczu. Głowy Patryka i Mateusza, ścięte na jeża, a może nawet ogolone całkiem na łyso (ciężko było to ocenić z pozycji pasażera bagażnika) wydawały się parować z wściekłości, a ich usta zaczęły się powoli zaciskać, podobnie zresztą jak pięści. A pięści obydwaj to mieli, a jakże, jak bochenki chleba, ale nie tego nadmuchanego, półkilowego z dyskontu. Zwinięte do mającej nastąpić za chwilę walki bokserskiej dłonie wyglądały bardziej jak porządne, kilogramowe bochny wiejskiego pieczywa z dawnego GS-u.
Działając w bezgłośnym porozumieniu, które zapewne wynikało zwyczajnie z tkwiącego w mężczyznach odwiecznego instynktu myśliwskiego, Pat i Mat zaczęli obchodzić swojego przeciwnika, jeden z lewej, a drugi z prawej. Zapewne liczyli na uzyskanie przewagi atakującego stada, osaczając Dymitra i rozpoczynając podchody z dwóch stron jednocześnie. Pech ich polegał na tym, że Dymitr miał dwa komplety nadzwyczaj sprawnych kończyn, z których doskonale umiał w takich sytuacjach korzystać. Okupione potem, bólem i krwią treningi, które latami w przeszłości przechodził, pozwalały mu na skuteczną obronę nawet przed czterema czy pięcioma rywalami. Z obecnymi sparing partnerami zamierzał najpierw się krótko pobawić, dając im nadzieję, że nadymane bicepsy i mięśnie kapturowe są w stanie pokonać spryt, zwinność i wysokoenergetyczne ciosy we wrażliwe punkty witalne ludzkiego ciała.
Dymitr znał takie uderzenia, które po precyzyjnym trafieniu i przy pechu ofiary mogły wywołać jej natychmiastowy zgon, ale przy dwóch przeciwnikach zastosowanie ich nie było już takie proste. Ponadto istniało jeszcze pewne ryzyko, że tym chodzącym górom mięśni zdarzyło się kiedyś uczestniczyć w podobnych szkoleniach, co on. Wolał więc zastosować bardziej tradycyjne podejście i w odpowiedzi na każdy przypuszczony na niego atak, próbować odpowiadać unikiem i błyskawicznym kontratakiem. Podstawowe prawa fizyki podpowiadały co prawda przewagę mocy i pędu dwóch osiłków, wprost proporcjonalnych do masy ich ciał i obwodów ich bicepsów, ale czasem każda zaleta może okazać się wadą. Człowiek cięższy wolniej się porusza i mniej sprawnie reaguje.
Obliczona na zmęczenie będących w przewadze liczebnej dwóch Goliatów walka mogła trwać i kilkadziesiąt minut, ale szczupły Dawid nie miał aż tyle czasu do zmarnowania. Głowę, bagażnik i betonowy parking zajmowały mu teraz akurat inne sprawy, pośrednio związane z dążeniem do osiągnięcia celu, jakim było odnalezienie ukrytego gdzieś przez rudą lisicę i jej gacha zielonego, drogocennego kamienia. Dlatego musiał rozczarować tych napompowanych mięśniaków, odważną i pomysłową dziennikarkę, jak i innych ewentualnych świadków zdarzenia, których na szczęście póki co nie było w pobliżu.
Pierwszy cios prawym sierpowym wyprowadził Patryk. Normalnemu trafionemu w ten sposób człowiekowi przesunąłby głowę o jedną pozycję w bok, czyli gdzieś na ramię biedaka, ale Dymitr do takich się nie zaliczał. Blok, uskok, chwyt za wypuszczone ramię, kopniak kolanem w żebra, odskok i kopnięcie z półobrotu sprowadziło ciut niższego z atletów, tego z kolczykiem na uchu, na kolana do poziomu zero, z czerwoną smużką cieknącą z lewej dziurki w nosie i jękiem wydobywającym się z zalewanych krwią ust.
Wyższy i bardziej wytatuowany Mateusz, mocno zdziwiony przegraną, ledwie trzysekundową pierwszą rundą swojego kolegi, musiał z pewnością zwątpić w powodzenie operacji „Damie na pomoc”. Jednak męska solidarność czy może muszkieterskie porzekadło „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” wtłoczyło w jego mięśnie dodatkowe pokłady energii, szybko niestety zmarnowanej na niecelnego kopniaka, którym próbował dosięgnąć głowę Dymitra. Skłon, lekki przysiad, skręt i odchylenie ciała, wypuszczenie nogi, podcięcie i drugi z Goliatów przyjął pozycję mocno poziomą waląc plecami o betonową kostkę z dźwiękiem przypominającym grzmot nadchodzącej burzy. Niebo nad Bolesławcem pozostało jednak bezchmurne, a Dymitr zgodnie z regułami samoobrony odskoczył na bezpieczną odległość i podskoczył kilka razy na obu stopach jak sprężyna, machając kilka razy dłońmi, jakby osuszał je po pomoczeniu wodą, albo strzepywał z obłażących go mrówek.
Mimo, iż mógł każdego z tych pustawych byczków całkowicie dezaktywować już po sprzedaniu im pierwszego powalającego zestawu ciosów i kopnięć, dobijając ich w pozycji leżącej poprzez uderzenie w kark lub krtań, to chciał jeszcze przez chwilę napawać się wyciekającą z nich jak powietrze z balona, pewnością siebie. Po cichu liczył też, że lekcja pokazowa zostanie przez młodą reporterkę zapamiętana i w razie czego będzie stanowiła solidną przestrogę przed kolejnymi próbami ucieczki lub nie daj Boże walki, które mogły tej panience ponownie wpaść do jej farbowanej głowy.
Pat i Mat, mimo swych pierwszych spektakularnych i bolesnych porażek, wstali patrząc rozpaczliwie na siebie nawzajem. Żaden z nich na tym etapie, to znaczy przed drugą rundą, nie miał jeszcze pretensji z powodu ich wspólnego niepowodzenia. Jeszcze tliła się w nich wola zwycięstwa, dodatkowo potęgowana przez wolę zemsty.
Druga runda polegać miała na tym, że ci żałośni chłopcy do bicia, porozumiewając się wzrokowo i poprzez skinięcie głowy, dali sobie do zrozumienia, że będą uderzać z obu stron jednocześnie. Realne zagrożenie wzięcia w kleszcze natychmiast wyczuł i zneutralizował Dymitr, który rozpędzając się w trzech szybkich krokach wyskoczył w górę i kopnął znienacka Mateusza w brodę, wyprzedzając jego kolejną próbę ataku. Mateusza lekko podrzuciło i wyginając plecy w łuk, drugi raz huknął całym ciałem o beton, przy okazji waląc dodatkowo potylicą o twarde podłoże. Słyszalny trzask oznaczać mógł, że coś upadającemu Mateuszowi pękło, ale czy było to żebro, czy podstawa czaszki, to mógłby rozstrzygnąć tylko doświadczony technik radiolog po wywołaniu zdjęcia rtg.
Ulatujące resztki wiary w wygraną na chwilę zatrzymały się nad łysą głową Patryka, skumulowały się i powróciły do niego jako krwawa chęć odwetu i pomszczenia za wszelką cenę swojego kumpla. Wytarł wierzchem dłoni strużkę krwi pod nosem, nieświadomie rozmazując ją sobie niemal po całej twarzy, przez co przybrał wygląd Hellboy’a, żałując zapewne, że nie posiada ani jego rogów, ani kamiennej pięści, którymi mógłby pokonać ze dwa razy starszego od niego, najaranego, jak sądził, karatekę. A tak, skromnie wyposażony tylko w swoje pięści i gładką skórę na głowie, Patryk mógł jedynie wcisnąć głowę między ramiona i ruszyć naprzód, licząc na cud i możliwość przygniecenia przeciwnika swoją rozpędzoną masą. Pewnie wyobrażał sobie także, że kolejne ciosy i kopniaki Dymitra trafiając w jego pędzący jak taran, nieopancerzony czerep, będą się po nim ześlizgiwać, dając mu wreszcie możliwość użycia pięści i ostatnią szansę na zwycięstwo.
Jednak każda z dwóch nóg Dymitra okazała się dłuższa, skuteczniejsza i twardsza niż podbrzusze i kark nacierającego. Zaraz po pierwszym kopniaku prawą nogą w jądra kafara, Dymitr odskoczył w prawo, a jego druga noga po pełnym obrocie wokół całego ciała z dużą precyzją i jeszcze większą siłą wylądowała na krótkim połączeniu szyi z potylicą, rzucając Patrykiem do przodu jak szmacianą lalką. Po takim uderzeniu w zasadzie z nieboraka nie było co zbierać, chyba że mopem jego krew, sączącą się już nieco większym strumieniem z pogruchotanego po zderzeniu z betonem nosa i innych gładko ogolonych części twarzy. I w tym przypadku dalsze uszkodzenia twarzoczaszki będą mogły być rozpoznane już jedynie ze zdjęć rentgenowskich, na wykonanie których Dymitr nie zamierzał jednak czekać.
Obserwując opłakane dla Pata i Mata skutki podwójnego rozboju dokonanego w biały dzień, ocenił jeszcze wzrokowo, czy cofając się autem już z podwójną dziewczęcą obsadą ciasnego bagażnika, nie najedzie aby na któregoś z nieułomków. Przecież nie powinno się kopać leżącego, ani tym bardziej po nim przejeżdżać…
Tak naprawdę jednak Dymitrowi chodziło tylko o to, aby nie uszkodzić zawieszenia przy dynamicznym opuszczaniu parkingu. Połamane nogi, czy inne kości u któregokolwiek z pobitych kulturystów, guzik go obchodziły. Rozejrzał się szybko dokoła i nie zauważywszy żadnego innego kandydata do uziemienia, czym prędzej podniósł na ręce nadal nieprzytomną młodą lisicę z zamiarem upchnięcia jej w bagażniku jak sardynki, tuż obok tej nadgorliwej, kanarkowej szajbuski. Udało mu się to za pierwszym razem. Nie mógł wiedzieć, że wybałuszone oczy Żakliny nie były skutkiem powstałego w bagażniku tłoku i ścisku, ale tego, że przez krótką chwilę miała możliwość przyjrzeć się twarzy drugiej ofiary i bez problemu rozpoznała w swojej nowej współlokatorce dawną koleżankę z wakacji w Mielnie, podczas których obie pełniły funkcje opiekunów kolonijnych.
Zadowolony z siebie Dymitr pomyślał, że żadna z sikorek przy takim zagęszczeniu nie będzie już mogła ruszyć ręką, ani tym bardziej nogą. Popatrzył z satysfakcją na swoje dzieło i pozwolił sobie jeszcze na krótką, acz trafną uwagę do nieodpowiedzialnego, egoistycznego zachowania młodej dziennikarki:
- Widzisz, wariatko, co się narobiło? I to przez ciebie, głupia sikso.
Następnie Dymitr spokojnie podszedł do drzwi od strony pasażera, wyjął butelkę chloroformu, nasączył płynem tą samą szmatę co uprzednio i drugi raz tego dnia odesłał Żaklinę w objęcia Morfeusza, tym razem dodatkowo wpychając jej szmatę w usta, na wypadek gdyby po przebudzeniu znów nabrała ochoty się powydzierać. Zamknął bagażnik z dwoma grzecznie śpiącymi aniołkami i rzucając ostatni raz okiem na pokonanych gladiatorów, wsiadł do swojego ciemnego audi. Z dumą spojrzał na widoczne w lusterku wstecznym odbicie swoich oczu i wrzucając wsteczny bieg, pochwalił sam siebie na głos:
- Drogi panie Daniło, jak widać jesteśmy jeszcze w niezłej w formie!
Czy niezła forma pomoże Jacence uniknąć kary? Czy zostanie złapany i uda się uratować Żaklinę i Olę? Jak potoczy się pościg po bolesławieckich ulicach? Czy Julii uda się nawiązać kontakt z Bolkiem i powie mu prawdę? Co jeszcze spotka naszych bohaterów? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie ich dalsze losy!
Bolecnauta Pan M. dzielnie pisze i dzieli się z nami niesamowitymi pomysłami, zabierając nas w pościgi, wywiady, zaplecze pracy policji i redakcji oraz konflikty rodzinne. Cieszymy się, że jesteście i czytacie!
Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).