Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
24 marca 2021r. godz. 16:53, odsłon: 1532, Bolec.Info/Bolecnauci

Tajemnica szmaragdu - odcinek 57

Część w której dochodzi do niebezpiecznej walki i okazuje się, że sama muskulatura to zdecydowanie za mało.
Tajemnicza dziewczyna
Tajemnicza dziewczyna (fot. pixabay)
REKLAMA
Villaro zaprasza

Już jest pięćdziesiąta siódma część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Pięćdziesiąta czwarta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ 

Pięćdziesiąta piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Pięćdziesiąta szósta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Dzisiaj scena jak z filmu akcji z Hollywood! Zapraszamy do lektury:


Kiedy góry mięśni niesione, tak jak i ich sportowe torby, na szkieletach Patryka i Mateusza, dotarły wreszcie w bezpośrednie pobliże miejsca, z którego dobiegł ich błagalny wrzask Żakliny, zostali zaskoczeni groźnie wyglądającym pobojowiskiem. Spod otwartej klapy bagażnika ciemnego audi wystawała żeńska, na żółto ufarbowana głowa ciężko przestraszonej sierotki, a przed samochodem na betonowej kostce spoczywały dwa ciała. Męskie ciało jakiegoś faceta w płaszczu i damskie młodej, na pierwszy rzut oka wysokiej i atrakcyjnej dziewczyny. Ledwo przed momentem mijali tę nietypową parę, ale w zupełnie innej konfiguracji, to znaczy ten delikwent w płaszczu niósł tę laskę bez odzienia wierzchniego. A teraz obydwoje leżeli jak płaszczki na dnie oceanu.

Krewcy junacy obserwowali scenerię, którą zastali i patrzyli pytająco to po sobie, to po dwojgu leżących i mimowolnej mieszkance bagażnika. Niemal na głos dumali, przeplatając „Co jest, do cholery?” z dużo bardziej wyrafinowanym „K..a, o co biega?”. Nie wiadomo, co mogli pomyśleć o tej sytuacji Pat i Mat. Z rozkładu uczestników tej konfrontacji trudno im było wywnioskować, co tak właściwie się tu przed momentem wydarzyło. Nie dało się rozkminić, kto tu był napastnikiem, a kto ofiarą. A już największą zagadką dla otwartych umysłów wysportowanych kolegów z siłki było, w jaki sposób jedna unieruchomiona w bagażniku dziewucha mogła położyć z taką łatwością faceta, dla którego noszenie innego człowieka było jak dźwiganie pustej sztangi. Podstawowe zasady dynamiki ludzkiego ciała i instrukcję obsługi pięści mieli opanowane na perfekt, ale ta w bagażniku to musiała być jakąś kobietą gumą, a może mistrzynią Jedi, jak ten mały zielony z Gwiezdnych Wojen, Yogi, czy jakoś tak. Normalnie musiała chyba załatwić gościa na odległość, rzucając nim telekinetyczną siłą umysłu o glebę, czy coś w tym rodzaju. Ekstra moc, nie ma co! A może to żółte, to hełmofon kosmity?

Niestety z pozycji, w której stali żaden z nich nie mógł zauważyć pod połą płaszcza leżącego typa kabury z zawartością. Ale podnoszący się właśnie po dotkliwym uderzeniu twardą blachą w podbródek Dymitr wcale nie miał zamiaru dobywać, ani tym bardziej kolejny raz użyć swojego pistoletu. Wystarczył mu jedynie szybki rzut oka na przybyłych z misją ratunkową miłośników sterydów, by mimo jeszcze lekko zamglonego wzroku i ograniczonego pola widzenia stwierdzić, że na tych dwóch osiłków wystarczą gołe pięści i ewentualnie szybkie nogi wyposażone w twarde obuwie. Aby ich rozgrzać i zmotywować do walki, postanowił najpierw osłabić ich koncentrację i w prostym, lecz na pewno zrozumiałym dla nich języku zaprosił swoich nowych znajomych do konfrontacji:

- To co panienki, chcecie potańczyć?

***

Jeszcze nigdy dotąd Żaklina nie żałowała tak bardzo, że nie miała przy sobie jakiegokolwiek aparatu z funkcją nagrywania filmów. I nie miałoby znaczenia, czy filmy te zapisują się w rozdzielczości 4K, FULL HD czy niższej. Gdyby posiadała cokolwiek, co potrafiło rejestrować nadające się do późniejszego odtworzenia sekwencje obrazów, nawet jakąś prehistoryczną Nokię o rozdzielczości aparatu VGA, mogłaby w tej właśnie chwili nakręcić filmowy materiał swojego życia. Gdyby jakimś cudem ominęła ją prestiżowa światowa nagroda za ten wideoklip, próbowałaby przynajmniej opchnąć nagraną scenę jakiejś znanej wytwórni z Hollywood. A potem wszystkie inne biłyby się o nią, aby zechciała dla nich kręcić kolejne sensacyjne, wielomilionowe superprodukcje ze street fighterami w rolach głównych.

Jednakże z powodu braku kamery, a do tego skrępowania wszystkich swoich czterech kończyn, mogła jedynie trzymać głowę ledwo wystającą ponad krawędź bagażnika i na własne oczy obserwować niesamowitą scenę walki, która wyglądała, jakby została w szczegółach zaprojektowana i nakręcona w jednej, nieprzerwanej sekwencji. Przy kolejnych ciosach i kopniakach walczących ze sobą mężczyzn czuła, że jej ręce i nogi jakby chciały naśladować ich ruchy, a może nawet ich wspomóc, co z medycznego punktu widzenia mogłoby zostać zdiagnozowane jako drgawki początkowej fazy epilepsji. Podobne ruchy wykonuje trener, który obserwuje walkę bokserską swojego podopiecznego spoza ringu, przez co wygląda czasem, jakby sterował swoim zawodnikiem za po mocą trzymanych w rękach kontrolerów od jakiejś konsoli.

Z oczywistych względów nie kibicowała swojemu oprawcy, ale dwóm osiłkom, którzy po usłyszeniu jej krzyku, postanowili tak po prostu, po rycersku, z sercami niesionymi i wytatuowanymi na dłoniach, przybyć i uwolnić ją, księżniczkę Żaklinę, uwięzioną w wieży przez obłąkanego, niezniszczalnego, dysponującego nadludzkimi umiejętnościami, będącego uosobieniem zła arcyłotra.

Niezniszczalnego, bo każdy inny przedstawiciel gatunku ludzkiego po otrzymanym silnym nokaucie w podbródek, przeleżałby nieprzytomny kilka godzin na tym betonowym parkingu, a w najgorszym razie zginąłby z powodu przerwania rdzenia kręgowego na skutek ciosu bądź upadku na głowę. W nadludzkie umiejętności jej porywacz bez wątpienia był wyposażony, bo mimo zamroczenia i chwilowego odcięcia od rzeczywistości, już po kilkunastu sekundach podniósł się i niemal natychmiast stanął na nogach, gotowy do walki wręcz. A obłąkany, bo właśnie takie spojrzenie można było wyczytać z jego oczu, które oprócz tego wyrażały pewność wygranej i pogardę dla dwóch górujących nad nim przeciwników. Szkoda tylko, że ci dwaj młodzi adepci bodybuildingu, wyglądający ze swoimi przepakowanymi mięśniami trochę jak dwa ludziki Michelin, nie wiedzieli, że właśnie natrafili na Bruce’a Lee, Terminatora i czarnoksiężnika Saurona w jednej, niepozornie na pierwszy rzut oka wyglądającej, postaci.

Pat i Mat, jak do siebie mówili przed starciem ci heroiczni bohaterowie i wyzwoliciele niewiast, po usłyszeniu rozpaczliwego wołania o pomoc przybyli na miejsce samowolnie i bezzwłocznie. Ale odpowiedzialność za to, co za chwilę miało się stać na tej przypadkowej arenie bitewnej pod bolesławieckim szpitalem, w dużej części spadnie na mnie, pomyślała przerażona Żaklina. Z drugiej strony to dorośli ludzie, a ktokolwiek ulegnie w tej walce, przynajmniej będzie miał blisko na OIOM. Albo do prosektorium.

Trudno było jednoznacznie stwierdzić, skąd się wzięło i ile czasu na betonowej nawierzchni parkingu znajdowało się drugie ciało zauważone przez Żaklinę. Kiedy klapa bagażnika otworzyła się maksymalnie do góry, a ona z pewnym wysiłkiem wystawiła wreszcie głowę, ta druga osoba już tam spoczywała, tuż obok leżącego, nie dającego przez moment oznak życia porywacza. Tak naprawdę nie wiadomo było, czy i która z walczących stron była za to odpowiedzialna. A może to kopnięta przez Żaklinę blaszana pokrywa tak nieszczęśliwie trafiła obydwoje? Ze swojej pozycji nie widziała dokładnie twarzy, która została częściowo przysłonięta długimi włosami. Po uczesaniu i ubiorze mogła jednak stwierdzić, że była to raczej młoda kobieta.

Nie wiedziała, w jakim stanie znajduje się nieprzytomna dziewczyna. Na jej ciele i ubraniu Żaklina nie zauważyła żadnych niepokojących śladów, lecz z powodu jej bezruchu istniało niemałe prawdopodobieństwo, że ta młoda osoba jest już rzeczywistą denatką. Dlaczego bowiem nie wstała, jak ten facet w płaszczu? Z powodu swoich dramatycznych podejrzeń przez moment Żaklina porównała obserwowaną walkę trzech mężczyzn do pojedynku nekrofagów o kolejny pożywny kawałek psującego się mięska, jaką zwykły toczyć osobniki żywiące się czyimiś zwłokami nad rozkładającym się truchłem. Czyżby oprócz tego, że byli padlinożercami, mogli być do tego kanibalami? Czy kiedy już skończą ogryzać kości tej bidulki, mnie też skonsumują na deser, zastanawiała się Żaklina, nie zdając sobie chyba sprawy z absurdalności swoich obaw. Ale nigdy nie wiadomo do końca, co w kim drzemie…

Obrócony tyłem do Żakliny porywacz, po zajęciu pozycji pionowej, typowej dla homo sapiens, chwiał się jeszcze przez paręnaście sekund i lekko potrząsał głową, jakby wychodził z oszołomienia i ustawiał wszystkie elementy otoczenia na swoich właściwych miejscach. Musiał powiedzieć coś takiego do swoich rywali, choć Żaklina nie dosłyszała co, że para kulturystów ponad sto kilogramów żywej wagi każdy, rzuciła na bok swoje sportowe torby i ruszyła jak rozjuszone byki w kierunku gościa w płaszczu. Głowy Patryka i Mateusza, ścięte na jeża, a może nawet ogolone całkiem na łyso (ciężko było to ocenić z pozycji pasażera bagażnika) wydawały się parować z wściekłości, a ich usta zaczęły się powoli zaciskać, podobnie zresztą jak pięści. A pięści obydwaj to mieli, a jakże, jak bochenki chleba, ale nie tego nadmuchanego, półkilowego z dyskontu. Zwinięte do mającej nastąpić za chwilę walki bokserskiej dłonie wyglądały bardziej jak porządne, kilogramowe bochny wiejskiego pieczywa z dawnego GS-u.

Działając w bezgłośnym porozumieniu, które zapewne wynikało zwyczajnie z tkwiącego w mężczyznach odwiecznego instynktu myśliwskiego, Pat i Mat zaczęli obchodzić swojego przeciwnika, jeden z lewej, a drugi z prawej. Zapewne liczyli na uzyskanie przewagi atakującego stada, osaczając Dymitra i rozpoczynając podchody z dwóch stron jednocześnie. Pech ich polegał na tym, że Dymitr miał dwa komplety nadzwyczaj sprawnych kończyn, z których doskonale umiał w takich sytuacjach korzystać. Okupione potem, bólem i krwią treningi, które latami w przeszłości przechodził, pozwalały mu na skuteczną obronę nawet przed czterema czy pięcioma rywalami. Z obecnymi sparing partnerami zamierzał najpierw się krótko pobawić, dając im nadzieję, że nadymane bicepsy i mięśnie kapturowe są w stanie pokonać spryt, zwinność i wysokoenergetyczne ciosy we wrażliwe punkty witalne ludzkiego ciała.

Dymitr znał takie uderzenia, które po precyzyjnym trafieniu i przy pechu ofiary mogły wywołać jej natychmiastowy zgon, ale przy dwóch przeciwnikach zastosowanie ich nie było już takie proste. Ponadto istniało jeszcze pewne ryzyko, że tym chodzącym górom mięśni zdarzyło się kiedyś uczestniczyć w podobnych szkoleniach, co on. Wolał więc zastosować bardziej tradycyjne podejście i w odpowiedzi na każdy przypuszczony na niego atak, próbować odpowiadać unikiem i błyskawicznym kontratakiem. Podstawowe prawa fizyki podpowiadały co prawda przewagę mocy i pędu dwóch osiłków, wprost proporcjonalnych do masy ich ciał i obwodów ich bicepsów, ale czasem każda zaleta może okazać się wadą. Człowiek cięższy wolniej się porusza i mniej sprawnie reaguje.

Obliczona na zmęczenie będących w przewadze liczebnej dwóch Goliatów walka mogła trwać i kilkadziesiąt minut, ale szczupły Dawid nie miał aż tyle czasu do zmarnowania. Głowę, bagażnik i betonowy parking zajmowały mu teraz akurat inne sprawy, pośrednio związane z dążeniem do osiągnięcia celu, jakim było odnalezienie ukrytego gdzieś przez rudą lisicę i jej gacha zielonego, drogocennego kamienia. Dlatego musiał rozczarować tych napompowanych mięśniaków, odważną i pomysłową dziennikarkę, jak i innych ewentualnych świadków zdarzenia, których na szczęście póki co nie było w pobliżu.

Pierwszy cios prawym sierpowym wyprowadził Patryk. Normalnemu trafionemu w ten sposób człowiekowi przesunąłby głowę o jedną pozycję w bok, czyli gdzieś na ramię biedaka, ale Dymitr do takich się nie zaliczał. Blok, uskok, chwyt za wypuszczone ramię, kopniak kolanem w żebra, odskok i kopnięcie z półobrotu sprowadziło ciut niższego z atletów, tego z kolczykiem na uchu, na kolana do poziomu zero, z czerwoną smużką cieknącą z lewej dziurki w nosie i jękiem wydobywającym się z zalewanych krwią ust.

Wyższy i bardziej wytatuowany Mateusz, mocno zdziwiony przegraną, ledwie trzysekundową pierwszą rundą swojego kolegi, musiał z pewnością zwątpić w powodzenie operacji „Damie na pomoc”. Jednak męska solidarność czy może muszkieterskie porzekadło „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” wtłoczyło w jego mięśnie dodatkowe pokłady energii, szybko niestety zmarnowanej na niecelnego kopniaka, którym próbował dosięgnąć głowę Dymitra. Skłon, lekki przysiad, skręt i odchylenie ciała, wypuszczenie nogi, podcięcie i drugi z Goliatów przyjął pozycję mocno poziomą waląc plecami o betonową kostkę z dźwiękiem przypominającym grzmot nadchodzącej burzy. Niebo nad Bolesławcem pozostało jednak bezchmurne, a Dymitr zgodnie z regułami samoobrony odskoczył na bezpieczną odległość i podskoczył kilka razy na obu stopach jak sprężyna, machając kilka razy dłońmi, jakby osuszał je po pomoczeniu wodą, albo strzepywał z obłażących go mrówek.

Mimo, iż mógł każdego z tych pustawych byczków całkowicie dezaktywować już po sprzedaniu im pierwszego powalającego zestawu ciosów i kopnięć, dobijając ich w pozycji leżącej poprzez uderzenie w kark lub krtań, to chciał jeszcze przez chwilę napawać się wyciekającą z nich jak powietrze z balona, pewnością siebie. Po cichu liczył też, że lekcja pokazowa zostanie przez młodą reporterkę zapamiętana i w razie czego będzie stanowiła solidną przestrogę przed kolejnymi próbami ucieczki lub nie daj Boże walki, które mogły tej panience ponownie wpaść do jej farbowanej głowy.

Pat i Mat, mimo swych pierwszych spektakularnych i bolesnych porażek, wstali patrząc rozpaczliwie na siebie nawzajem. Żaden z nich na tym etapie, to znaczy przed drugą rundą, nie miał jeszcze pretensji z powodu ich wspólnego niepowodzenia. Jeszcze tliła się w nich wola zwycięstwa, dodatkowo potęgowana przez wolę zemsty.

Druga runda polegać miała na tym, że ci żałośni chłopcy do bicia, porozumiewając się wzrokowo i poprzez skinięcie głowy, dali sobie do zrozumienia, że będą uderzać z obu stron jednocześnie. Realne zagrożenie wzięcia w kleszcze natychmiast wyczuł i zneutralizował Dymitr, który rozpędzając się w trzech szybkich krokach wyskoczył w górę i kopnął znienacka Mateusza w brodę, wyprzedzając jego kolejną próbę ataku. Mateusza lekko podrzuciło i wyginając plecy w łuk, drugi raz huknął całym ciałem o beton, przy okazji waląc dodatkowo potylicą o twarde podłoże. Słyszalny trzask oznaczać mógł, że coś upadającemu Mateuszowi pękło, ale czy było to żebro, czy podstawa czaszki, to mógłby rozstrzygnąć tylko doświadczony technik radiolog po wywołaniu zdjęcia rtg.

Ulatujące resztki wiary w wygraną na chwilę zatrzymały się nad łysą głową Patryka, skumulowały się i powróciły do niego jako krwawa chęć odwetu i pomszczenia za wszelką cenę swojego kumpla. Wytarł wierzchem dłoni strużkę krwi pod nosem, nieświadomie rozmazując ją sobie niemal po całej twarzy, przez co przybrał wygląd Hellboy’a, żałując zapewne, że nie posiada ani jego rogów, ani kamiennej pięści, którymi mógłby pokonać ze dwa razy starszego od niego, najaranego, jak sądził, karatekę. A tak, skromnie wyposażony tylko w swoje pięści i gładką skórę na głowie, Patryk mógł jedynie wcisnąć głowę między ramiona i ruszyć naprzód, licząc na cud i możliwość przygniecenia przeciwnika swoją rozpędzoną masą. Pewnie wyobrażał sobie także, że kolejne ciosy i kopniaki Dymitra trafiając w jego pędzący jak taran, nieopancerzony czerep, będą się po nim ześlizgiwać, dając mu wreszcie możliwość użycia pięści i ostatnią szansę na zwycięstwo.

Jednak każda z dwóch nóg Dymitra okazała się dłuższa, skuteczniejsza i twardsza niż podbrzusze i kark nacierającego. Zaraz po pierwszym kopniaku prawą nogą w jądra kafara, Dymitr odskoczył w prawo, a jego druga noga po pełnym obrocie wokół całego ciała z dużą precyzją i jeszcze większą siłą wylądowała na krótkim połączeniu szyi z potylicą, rzucając Patrykiem do przodu jak szmacianą lalką. Po takim uderzeniu w zasadzie z nieboraka nie było co zbierać, chyba że mopem jego krew, sączącą się już nieco większym strumieniem z pogruchotanego po zderzeniu z betonem nosa i innych gładko ogolonych części twarzy. I w tym przypadku dalsze uszkodzenia twarzoczaszki będą mogły być rozpoznane już jedynie ze zdjęć rentgenowskich, na wykonanie których Dymitr nie zamierzał jednak czekać.

Obserwując opłakane dla Pata i Mata skutki podwójnego rozboju dokonanego w biały dzień, ocenił jeszcze wzrokowo, czy cofając się autem już z podwójną dziewczęcą obsadą ciasnego bagażnika, nie najedzie aby na któregoś z nieułomków. Przecież nie powinno się kopać leżącego, ani tym bardziej po nim przejeżdżać…

Tak naprawdę jednak Dymitrowi chodziło tylko o to, aby nie uszkodzić zawieszenia przy dynamicznym opuszczaniu parkingu. Połamane nogi, czy inne kości u któregokolwiek z pobitych kulturystów, guzik go obchodziły. Rozejrzał się szybko dokoła i nie zauważywszy żadnego innego kandydata do uziemienia, czym prędzej podniósł na ręce nadal nieprzytomną młodą lisicę z zamiarem upchnięcia jej w bagażniku jak sardynki, tuż obok tej nadgorliwej, kanarkowej szajbuski. Udało mu się to za pierwszym razem. Nie mógł wiedzieć, że wybałuszone oczy Żakliny nie były skutkiem powstałego w bagażniku tłoku i ścisku, ale tego, że przez krótką chwilę miała możliwość przyjrzeć się twarzy drugiej ofiary i bez problemu rozpoznała w swojej nowej współlokatorce dawną koleżankę z wakacji w Mielnie, podczas których obie pełniły funkcje opiekunów kolonijnych.

Zadowolony z siebie Dymitr pomyślał, że żadna z sikorek przy takim zagęszczeniu nie będzie już mogła ruszyć ręką, ani tym bardziej nogą. Popatrzył z satysfakcją na swoje dzieło i pozwolił sobie jeszcze na krótką, acz trafną uwagę do nieodpowiedzialnego, egoistycznego zachowania młodej dziennikarki:

- Widzisz, wariatko, co się narobiło? I to przez ciebie, głupia sikso.

Następnie Dymitr spokojnie podszedł do drzwi od strony pasażera, wyjął butelkę chloroformu, nasączył płynem tą samą szmatę co uprzednio i drugi raz tego dnia odesłał Żaklinę w objęcia Morfeusza, tym razem dodatkowo wpychając jej szmatę w usta, na wypadek gdyby po przebudzeniu znów nabrała ochoty się powydzierać. Zamknął bagażnik z dwoma grzecznie śpiącymi aniołkami i rzucając ostatni raz okiem na pokonanych gladiatorów, wsiadł do swojego ciemnego audi. Z dumą spojrzał na widoczne w lusterku wstecznym odbicie swoich oczu i wrzucając wsteczny bieg, pochwalił sam siebie na głos:

- Drogi panie Daniło, jak widać jesteśmy jeszcze w niezłej w formie!


Czy niezła forma pomoże Jacence uniknąć kary? Czy zostanie złapany i uda się uratować Żaklinę i Olę? Jak potoczy się pościg po bolesławieckich ulicach? Czy Julii uda się nawiązać kontakt z Bolkiem i powie mu prawdę? Co jeszcze spotka naszych bohaterów? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie ich dalsze losy!

Bolecnauta Pan M. dzielnie pisze i dzieli się z nami niesamowitymi pomysłami, zabierając nas w pościgi, wywiady, zaplecze pracy policji i redakcji oraz konflikty rodzinne. Cieszymy się, że jesteście i czytacie!

Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 57

~Lilioworóżowy Plektrantus niezalogowany
26 marca 2021r. o 23:42
c.d. kiedy poznajemy życiowe motto Bolesława, a Julia staje przez trudną decyzją
--------------------------------------------------------------
Zatopiona we wspomnieniach Julia nawet nie zauważyła, że znów zaczęła namiętnie obgryzać skórki przy paznokciach palców u rąk. Ten okropny, niehigieniczny i nieestetyczny zwyczaj przyplątał się do niej dawno temu i przez wiele lat nie mogła dojść do ładu z wyglądem swoich dłoni. Problem pojawił się dość nagle, kiedy leżała jeszcze w szpitalu po otrzymanym postrzale w lesie koło Waldschloss, potem szybko narastał, a swoje apogeum osiągnął podczas okresu rehabilitacji, kiedy nie mogła chodzić do szkoły i w normalnym trybie uczestniczyć w zajęciach klasy maturalnej wraz z rówieśnikami. Oprócz tego, na szczycie góry przyczyn tego natręctwa, na pewno był także brak możliwości spotykania się z Bolkiem.

Pretensje i wyrzuty, których doświadczyła podczas codziennego kilkugodzinnego przesiadywania własnej matki przy szpitalnym łóżku, a także przez wiele kolejnych miesięcy, na pewno nie pomagały w pozbyciu się nawyku, który szybko stał się wręcz uzależnieniem. Jeżeli w co trzecim zdaniu słyszysz „A nie mówiłam” na przemian z „Nie powinnaś” w pewnym momencie zaczynasz wątpić, czy to, co robisz, jest w ogóle cokolwiek warte. Moment, w którym zamiast radości, wsparcia bądź nawet zwykłego pocieszającego przytulaska, dostajesz od rodzica jedynie krytykę i pouczanie, jest ostatnim momentem na dorośnięcie, przejęcie kontroli nad swoim życiem, choćby miało się to wiązać nawet z opuszczeniem ciepłego rodzinnego gniazda. Inaczej, mimo osiągnięcia pełnoletniego wieku, na zawsze pozostajesz niedojrzałym dzieckiem, które później nie jest w stanie samo właściwie pełnić roli rodzica. Dlatego właśnie najtrudniejsze decyzje okazują się często tymi najlepszymi, tak jak decyzja Julii o wyprowadzce z maleńką Olą od rodziców. Lepiej koić płacz dziecka we własnym, choćby ciasnym i skromnym lokum, niż słyszeć ciągłe „Radź dobie sama, mi nikt przy tobie nie pomagał”, „Masz, co chciałaś” albo „A to nie wiedziałaś, skąd się dzieci biorą?”.

Podstawową przyczyną nałogowego wygryzania i zjadania drobinek własnej skóry nie jest więc głód, lecz problemy o podłożu psychologicznym. To dość częsty objaw u osób, które nie radzą sobie ze stresem i problemami, a jakimś trafem nie uzależniły się od palenia papierosów. A niepaląca Julia nie potrafiła sama sobie poradzić z oderwaniem od zwyczajnego życia nastolatki, czy z brakiem kontaktu z koleżankami i kolegami w szkole. A już najmniej radziła sobie z brutalnym przerwaniem znajomości ze swoim chłopakiem, do czego z premedytacją doprowadziła jej mama, zakazując Bolkowi przychodzenia do swojej córki do szpitala, a potem w ogóle dając mu do zrozumienia, że Julia nie będzie już dla niego więcej dostępna. Perfidnie wykorzystała nadarzającą się okazję na pozbycie się chłopaka, który jej zdaniem nie był odpowiedni, aby stać się w przyszłości członkiem ich rodziny. Zapewne bardzo wzięła sobie do serca powiedzenie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Doszło do tego, że Bolkowi nie wolno było nawet stać pod oknami ich mieszkania i rzucać kamyczkami w szyby okien pokoju Julii, jak to miał w zwyczaju robić nie chcąc dzwonić do drzwi i pytać jej mamy, czy Julia może wyjść. Został przez swoją niedoszłą teściową bez procesu i możliwości obrony, skazany na wieczny zakaz zbliżania się do osoby, którą naraził jej zdaniem na śmiertelne niebezpieczeństwo. A na początku lat dziewięćdziesiątych nikt nie posiadał jeszcze tych wszystkich wymyślnych elektronicznych i mobilnych gadżetów, w które wyposażona jest dzisiejsza młodzież, nie było powszechnego dostępu do Internetu i nie można było kontynuować związku uczuciowego na odległość ani za pomocą komunikatorów, ani korzystając z mediów społecznościowych.

Brak Bolka Julia odczuła jakby ktoś pozbawił ją bardzo ważnej części ciała. Jakby jedno z płuc przestało oddychać, jedno oko przestało widzieć, albo jakby w jej sercu całkowicie zasklepiła się przynajmniej jedna komora. Coś było w tym chłopaku takiego, że gdy przebywali ze sobą, to byli jak dwa dopasowane tryby, których zęby idealnie zahaczały jeden o drugi, a tylko wtedy cała konstrukcja mogła pracować bez zgrzytów i pisków. Rozdzieleni nie potrafili już tak funkcjonować, a przynajmniej Julia nie umiała. Zębatki przestały się kręcić, wszystko się zatrzymało i zardzewiało.

Nikomu innemu oprócz Bolka, jak dotąd nie udało się znaleźć odpowiedniego paliwa, aby machineria jej uczuć ponownie ruszyła. Przez kolejnych dwadzieścia kilka lat, w tak zwanej „głogowskiej erze bezbolkowej”, jak sobie to na własne potrzeby określała na kartach historii swojego niemal półwiecznego życia, w kwestiach damsko-męskich Julii nie udało się już zbudować kolejnego związku na kształt tego z Bolkiem. Fakt, że każdego faceta, który starał się wywołać jej zainteresowanie swoją osobą, z automatu porównywała do Bolka, oczywiście ani trochę nie pomagał.

Stąd właśnie stało się, jak się stało i teraz, zgodnie z prawdą, każdy mógł ją nazywać starą panną. Ale też, zgodnie z montypythonowską dewizą, patrząc na jaśniejszą stronę życia, w obecnej sytuacji taki związek stałby się obciążeniem i poważną życiową przeszkodą. Zakładając oczywiście, że Bolek czuje to samo, co ona, a po tym, co za chwilę zamierzała mu powiedzieć a on musi wreszcie usłyszeć, zwyczajnie nie kopnie jej w cztery litery. Chociaż, znów patrząc z innej strony, nawet kopnięcie jej w zadek nie zmieniłoby faktu, że obecnie oprócz tajemnicy szmaragdu jest jeszcze coś, a raczej ktoś, kto ich trwale łączy. No, ale gdzie się podziała ta Olka?

Julia, niby oczekując na powrót agenta Moczydły z Olą, wciąż zwlekała z wejściem do sali, w której leżał postrzelony facet jej życia. Tak, tak. Właśnie tak już Bolka w myślach nazywała. Choć musiała przyznać, że uczucie, które obecnie się w niej odrodziło, nie miało zbyt wiele wspólnego z dawną fascynacją i zauroczeniem dwojga nastolatków, to była głęboko przekonana, że jeżeli teraz obydwoje chwycą oba końce tej nici, to dadzą jeszcze radę pozszywać to, co zostało przez jej matkę tak brutalnie rozerwane. Ale teraz do tego patchworka trzeba będzie jeszcze jakoś wkomponować ich córkę. Ale czy dopasują się z Bolkiem? Co z tego, że są tak do siebie podobni, skoro on nie brał udziału w jej wychowaniu, a obydwoje byli przez całe życie okłamywani, albo raczej utrzymywani w nieświadomości o swoim istnieniu?

Julia, zgodnie z intuicją i wyczytanymi w pismach kobiecych poradami, postanowiła zawierzyć sile uczuć, oderwała wreszcie plecy przyklejone do ściany, wytarła ośliniony, nadgryziony palec o nogawkę spodni i wreszcie wykonała swój pierwszy krok na tej niepewnej i krętej ścieżce, przekraczając próg własnych wątpliwości i próg szpitalnego pomieszczenia. Kiedy tylko weszła zauważyła, że Bolek natychmiast odwrócił głowę w jej stronę. Albo zwyczajnie chciał poprawnie się zachować, albo powoli odzyskiwał wzrok (a może nawet już całkiem dobrze widział?), bo jeszcze zanim Julia podeszła do jego łóżka, cudownie skomplementował jej wygląd:

- Kwitnąco wyglądasz, mój wspólniku! Ciekawe, czy mają tam w pierdlu dwuosobowe koedukacyjne cele? Myślisz, że ładnie będziemy wyglądać w pasiakach, kiedy kapelan więzienny będzie udzielał nam ślubu?

Julia nie była w stanie stwierdzić, czy to tylko niewinne żarty, czy może Bolka coś ugryzło i zwyczajnie się na nią za coś wściekł. Bo jeśli to drugie, to niestety nie ułatwi jej to czekającego przed nią zadania. Nie chciała też dać się wciągnąć w tę rozgrywkę, bo wiedziała, że kłótnia do niczego dobrego ich nie doprowadzi i będzie jej znacznie trudniej, choć i tak łatwo nie było.

- A co, zamierzasz mi się oświadczyć? Jeśli tak, to oczywiście się zgadzam – odparowała swoim zwyczajem, całkiem jak dawna Julia. Dawna Julia czekała teraz jeszcze na dawnego Bolka. Bo tylko temu dawnemu, a nie temu dzisiejszemu i wściekłemu, będzie miała odwagę powiedzieć prawdę o Oli. Tylko wtedy miałoby to sens. Ten dzisiejszy Bolesław Wilczyński nie był jej jeszcze do końca znany. Dopiero zaczynali nadrabiać minione stracone ćwierćwiecze i tak naprawdę mogło ich nawzajem czekać jeszcze sporo niespodzianek i rozczarowań.

Bolesława chyba trochę zatkało. Nie to miał na myśli. Znaczy może i miał, ale z pewnością jeszcze nie teraz i nie tutaj. Musiał coś przetrawić, bo zmienił ton, chociaż nie zmienił tematu draki, w którą się na własne życzenie, choć nieświadomie wpakowali.

- Grzebałaś w bagażniku mercedesa? Znalazłaś ten kamień?

- Znalazłam – Julia przysiadła na krawędzi łóżka, ale zamiast na Bolka, patrzyła na cyfry wyświetlające się na monitorze i na sejsmologiczną linię życia. Ciekawe, czy kiedy dowie się wreszcie o istnieniu córki, to trzęsienie ziemi zniszczy połowę kontynentu, czy może zabrzęczą jedynie szklanki w kuchennej witrynie?

- No i?

- Co?

- Co co?

- A co no i?

Ryknęli śmiechem. Jest! Jest mój dawny Bolek! Cokolwiek by się nie działo, zachować spokój. Tylko wtedy postawimy następny wspólny krok. „Jeśli będziemy trzęśli kładką, po której idziemy, to z niej pospadamy”. Słowa Bolka, nie jej. Kiedyś, gdzieś w lesie niedaleko Żeliszowa, kiedy prowadząc swoje rowery przekraczali jakiś strumień po chybotającej się, przerzuconej z brzegu na brzeg, próchniejącej już desce, podzielił się z nią radą, jak uniknąć kąpieli. Rada ta stała się też jego życiowym mottem. Julia założyła, że zgodnie z nim, nawet kiedy dowie się, że jest ojcem dorosłej kobiety, nie powinien się za bardzo zdenerwować. Może jedynie odrobinę.

Cały czas w duchu Julia walczyła sama ze sobą. Pojedynek na razie trwał bez rozstrzygnięcia. I nie był łatwy. Raz przeważała opcja milczenia, a raz wyjawienia prawdy. No dobra, trzeba to wreszcie z siebie wydusić. Spokojnie, powiem mu… Musisz mu natychmiast powiedzieć. Jeszcze chwila, zaraz mu powiem…

- Kamień znalazłam i jest bezpieczny. Schowałam go niepostrzeżenie do nesesera. Nikt nie wie, gdzie teraz jest. Oprócz mnie, pana Rybki i…

- Co? Wciągnęłaś w to pana profesora? – zmarszczył brwi Bolek.

- Sam się jakoś tak wciągnął, bo jak cię zabierali z garażu, zszedł na podwórko i tam się spotkaliśmy. I wiesz co? On mnie rozpoznał! Po tylu latach! Chyba niewiele musiałam się zmienić, co mi oczywiście schlebia. Chyba nadal jestem piękna i młoda, nie sądzisz? – Julia pokazała Bolkowi najpierw lewy, a potem prawy policzek, jakby siedziała na krześle przy toaletce. Chyba tym samym chciała zagadać Bolka, byle tylko dłużej nie musieć mu mówić o tym najważniejszym. – Lustereczko, powiedz przecie…

- Tak, jesteś piękna i młoda. A mi tylko to „i” zostało. Julka! Do rzeczy! – ofuknął ją Bolek.

- Policja pozwoliła mi zabrać walizkę z mercedesa, bo sprzedałam im prawdziwy kit, że mamy tam drogi, pożyczony sprzęt, który trzeba pilnie oddać właścicielowi. Chyba dobrze zagrałam swoją rolę, bo na szczęście nie zajrzeli do twojego różowego nesesera – dumnie pochwaliła się swoimi zdolnościami aktorskimi Julia. – A potem po prostu zaniosłam walizkę z naszym kamieniem do pana Rybki.

- A po co? – Bolesław zaczął się wiercić, jakby coś go uwierało. Była to prawdopodobnie myśl o grożącym im niebezpieczeństwie. – Będzie u niego spokojnie leżał, aż ten bandyta połowę miasta wpakuje do szpitala albo do kostnicy? Nie rozumiesz, że musimy się go jak najszybciej pozbyć?

- Tego bandyty? Ale jak? Ty ledwo się ruszasz, a ja nie znam się za bardzo na broni. A szminką go raczej nie załatwię… No chyba że mocno w oko, o tak o… - Julia próbowała dźgnąć niewidoczną ofiarę jakby zadawała pchnięcie szpadą.

- Nie bandyty, tylko kamienia się trzeba pozbyć! – Bolek naprowadzał błądzącą po meandrach logiki Julię.

- Jak to pozbyć się kamienia? Ty wiesz ile ten szmaragd jest warty. Pan profesor policzył jego wartość i to tylko handlową. To są miliony, Bolek! Kupa kasy! – Julia uniosła ręce do góry i opuściła je po bokach, jakby próbowała narysować zarys przeogromnej góry gotówki. – Do końca życia nie wydalibyśmy takiej kwoty, choćbyśmy nie wiem jak dobrze się starali szastać na prawo i…

- Julka, przestań! Całkiem ci odbiło? – Bolek przerwał jej i popukał się palcem w czoło. – Naprawdę jakieś świecidełko rozum ci odebrało? To, co mówisz jest niemądre i nieodpowiedzialne! Jeszcze dzisiaj pójdziesz do pana Stefana i zabierzesz od niego ten cholerny kamień. Musimy go oddać temu bandycie, chyba, że chcesz mieć na sumieniu nie tylko mnie, siebie, czy wujka, ale jeszcze kogoś, na kim ci być może zależy. Gdybym był na jego miejscu, próbowałbym za wszelką cenę zdobyć informacje o miejscu ukrycia kamienia. Ale on nie będzie się bawił w przesłuchania. Ja dla przykładu to chyba porwałbym kogoś nam bliskiego i zastosowałbym jakąś formę szantażu…

Julię jakby coś otrzeźwiło. Przełknęła ślinę. Nie pomyślała o tym dotąd w ten sposób. Faktycznie, ten łąjdak z pewnością za moment pojawi się ponownie. Widać, że nie ma zamiaru odpuszczać, dopóki nie dostanie szmaragdu w swoje chciwe łapy. Coś ukłuło ją w podbrzuszu. Doznała takiego uczucia strachu, że przez moment zrobiło jej się niedobrze. Gdzie ta Ola, kurczę?

- Szantażu? – słabym głosem Julia próbowała się upewnić, że się nie przesłyszała. Dobrze, że siedziała, bo autentycznie mogłaby znowu zemdleć i przywitać się z posadzką.

Czy to możliwe, żeby….? Nie… O Jezu. W końcu przed chwilą ten szaleniec był tu w szpitalu i narobił niezłego bajzlu, którego skutkiem było postrzelenie dociekliwego prokuratora. A przecież na pewno nie przyszedł tu strzelać do stróżów prawa, tylko w jakimś innym celu. Nie przychodziłby do szpitala, gdyby był przekonany o prawdziwości szmaragdu. Znaczy szklana kopia szybko została zdemaskowana, ale kiedy wrócił do mojego domu, analizowała poszlaki w myślach Julia, na Granicznej kręcili się już policjanci. Czy to możliwe, że widział, jak ją i wujka Zygmunta zabierali do szpitala? Czy faktycznie był tam później i cały czas obserwował ich dom? Jasne, że tak musiało być. Cały czas szuka tego szmaragdu. Bolek ma rację. Z pewnością ta gangsterska szuja będzie jeszcze chciała wydusić z nich jakieś informacje dotyczące miejsca zadekowania zielonego kamienia. Tylko czekać, jak znów pojawi się gdzieś w pobliżu i to w najmniej oczekiwanym momencie.

Julia postanowiła nie wspominać Bolkowi o pomyśle ze szklanymi kopiami, mimo że prawdopodobnie, choć na krótko, podstęp ten uratował życie jej i wujka. Przed chwilą jeszcze była pewna, że kiedy mu o tym powie, wyjdzie na sprytną i cwaną. A tutaj okazuje się, że niechcący sprowadziła tego bandytę do szpitala i tym razem to prokurator stał się jego kolejną ofiarą. Żeby tylko prokurator się nie dowiedział, że tak naprawdę to przez nią oberwał, bo ani chybi wsadzi ją za kraty na co najmniej dekadę. I faktycznie na ślubie z Bolkiem zagrają i co najwyżej więziennego bluesa.

Podobnie jak o kopiach szmaragdu, Julia zdecydowała także nie wspominać o dzisiejszej przedpołudniowej wyprawie do Wrocławia. Jeżeli Bolek dowiedziałby się, że przez jej nadgorliwość i niezaspokojoną ciekawość, dotyczącą możliwego przeznaczenia kamienia znalezionego w poniemieckiej wojskowej skrzynce, wie już nieco większe grono osób, na pewno sam wsadziłby ją w jakieś miejsce odosobnienia, aby jej kolejne pomysły nikogo więcej nie doprowadziły do rozstroju zdrowotnego albo śmierci.

- Oczywiście. Czy ty wiesz, jakie to skuteczne? Porwania dla okupu są dzisiaj na topie. – Bolek nieświadomy obaw Julii, zaczął jej robić wykład o nowoczesnych formach przestępczości. – Bandziory dla pieniędzy zrobią wszystko. A taki ojciec dla własnego dziecka dałby się zabić. No i dlatego są w stanie się dogadać. Coś jak sprite i pragnienie. Oni mają coś, czego ty chcesz, a ty masz to, czego oni potrzebują. Proste. Zwykła wymiana. Łatwy szmal… Nie trzeba kombinować z napadami na banki, czy wyłudzać gotówki od staruszków metodą na policjanta. Bo to za skomplikowane i za bardzo ryzykowne. Pakujesz dzieciaka wracającego ze szkoły do bagażnika, krótki telefon do jego starych i szybciutko cieszysz się nowymi, pachnącymi jeszcze farbą plikami banknotów prosto z drukarni. Rzadko kiedy te oprychy posuwają się do bardziej drastycznych metod i na przykład przesyłają rodzicom odcięte ucho albo palec. Tak czy siak, wierz mi, że praktycznie każdy płaci. Nikt normalny przecież nie chce, aby jego dziecko cierpiało…

Bolek nagle przerwał, bo zadzwonił telefon. Przerywany sygnał przypominał brzmienie tradycyjnego dzwonka starego telefonu. To dzwonił schowany w kieszeni Julii telefon Oli. Julia wyjęła sfatygowanego, różowego smartfona należącego do ich córki i spojrzała na ekran. Numer nieznany.

Ola zawsze dbała o to, aby jej mama znała kod do każdego z jej kolejnych telefonów, więc Julia wstukała cztery cyfry 5. Choć cały czas wahała się, czy powinna odebrać tę rozmowę, nacisnęła zieloną słuchawkę. Gdyby wyświetlił się jakiś znany numer, bądź zapisany w pamięci telefonu opis dzwoniącego, to z pewnością by nie odebrała, bo wiedziała, że Ola miała zwyczaj oddzwaniać, kiedy nie mogła rozmawiać. Ale Julia telefon odebrała, choć nie mogła przypuszczać, że ta rozmowa ponownie wszystko pogmatwa i wywróci do góry nogami, a Bolek tego dnia nie dowie się jeszcze, że ich spotkanie ponad dwadzieścia pięć lat temu w domu u Czarka Bednarka we Wrocławiu nie zakończyło się wyłącznie porannym kacem po wypitych kilku kieliszkach wina i poszukiwaniem porozrzucanej bielizny.

- Czemu nie nosisz swojego telefonu, mamusiu? – Niestety to nie był głos Oli, tylko gruby i zniekształcony głos męski próbujący udawać głosik dziecięcy. A potem ten głos się zmienił na prawdziwy. – Masz rację, to nie twoja córka. Nie umiem naśladować głosów. Twoja Oleńka jest ze mną i na pewno bardzo za tobą tęskni. Mam ci przesłać jej odcięte ucho, czy wolisz palec? A może lepiej od razu powiecie mi, gdzie to schowaliście i nie będzie potrzebna żadna amputacja bez znieczulenia? Muszę powiedzieć, że nikt tak jak wy, nie wkurzył mnie ostatnio, tak jak wy. Mam już po dziurki w nosie tej zabawy z wami w chowanego i w ciuciubabkę.
----------------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Brunatny Oczar niezalogowany
27 marca 2021r. o 12:37
Errata:
ostatnie zdanie - powtórzenie "tak jak wy"

"Muszę powiedzieć, że nikt nie wkurzył mnie ostatnio, tak jak wy. Mam już po dziurki w nosie tej zabawy z wami w chowanego i w ciuciubabkę"

Późna noc była...
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).