14 października 2020r. godz. 15:52, odsłon: 2094, Bolec.Info/BolecnauciTajemnica szmaragdu - odcinek czternasty
Kolejna część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach.
Pomnik generała Kutuzowa 1918 (fot. polska-org.pl)
REKLAMA
Już jest czternasta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Jedenasta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Dwunasta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Trzynasta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Nasz drogi autor M. jest wciąż na stanowisku i chętnie dzieli się z nami swoją wyobraźnią. Zachęcamy gorąco także innych do udziału w zabawie, to dzięki Waszym pomysłom szalona bolesławiecka powieść toczy się w ten konkretny sposób. Dzisiaj tajemniczy Pan M. zabrał nas z powrotem do garażu. Pamiętacie walkę na śmierć i życie Bolesława? Zapraszamy do czytania:
Bolesław, podając włamywaczowi prawdziwy kod szyfrowego zamka, wcale nie miał zamiaru czekać bezczynnie, aż ten wykona swój bandycki plan w całości, a wszyscy ewentualni świadkowie, głównie, a być może wyłącznie, w osobie Bolesława, zostaną przez niego wysłani na łono Abrahama. Bolesław był przekonany, że zaraz po wyjęciu skrzynki z sejfu, złodziej wymieni broń, odda jeden cichy strzał, a może jeszcze dwa kolejne dla pewności. A potem nie niepokojony przez nikogo, opuści naprędce miejsce zabójstwa ze skrzynką pod pachą, pozostawiając go wykrwawiającego się na podłodze, a jego zimne już zwłoki znajdzie zapewne któryś z sąsiadów wyprowadzających o poranku swojego czworonoga.
Bolesław wyobraził sobie swoją skromną klepsydrę, wiszącą na tablicy ogłoszeń przed kościołem. „Bolesław Wilczyński, żył lat 48. Niczyj ukochany dziadek, niczyj ukochany mąż, niczyj ukochany ojciec. Pogrążeni w smutku sąsiedzi”. Szybko jednak odsunął od siebie zalewające go pesymistyczne myśli, uznając je za zdecydowanie przedwczesne. Gdyby tylko miał nieco więcej czasu niż następne kilka sekund, które pozostały mu na jakiekolwiek działanie dla uniknięcia przedwczesnej śmierci, z pewnością dokonałby głębszej analizy swoich osobistych osiągnięć, które tym, co Bolesława dobrze nie znali, wydawać by się mogły niezbyt liczne i mało znaczące.
W zasadzie i w tej konkretnej chwili Bolesława nie za bardzo interesowało, po co ktoś zadał sobie tyle trudu, aby wynajmować profesjonalnego, płatnego i jakże elokwentnego mordercę jedynie w celu kradzieży jakieś tam starej skrzynki. Klejnot będący do niedawna jej zawartością, a obecnie znajdujący się w bagażniku mercedesa, miał na pewno ogromną wartość, ale Bolesław czuł pod skórą, że nie tylko o pieniądze tu chodzi. Za dużo zachodu. Dla Bolesława oczywistym było, że koleś nie chce też zawinąć szmaragdu tylko dla siebie w celu uzupełnienia swojej kolekcji największych i zarazem najdroższych kamieni szlachetnych świata. Za tym musiało kryć się coś jeszcze. I być może ktoś jeszcze, bogaty albo wpływowy. A zapewne jedno i drugie.
Jednak kto mógł być tym bogatym kolekcjonerem i jednocześnie zleceniodawcą kradzieży odkopanej skrzynki, Bolesław nie miał żadnego pojęcia. Z chęcią by o to włamywacza zapytał, choć nie sądził, że ten nagle otworzy się przed nim, okaże skruchę i chcąc oczyścić sumienie, może nawet pójdzie się wyspowiadać do miejscowego proboszcza z wszystkich dokonanych dotąd przez siebie niecnych uczynków. Bolesław również nie próbował zawracać głowy włamywaczowi pytaniem, czy może istnieje jakakolwiek suma, za którą mógłby zdradzić tożsamość swego klienta, albo która mogłaby go odwieść od realizacji dalszej, mniej przyjemnej dla Bolesława, części jego planu.
Biorąc pod uwagę miejsce, czas i chronologię minionych zdarzeń, Bolesław miał za to niejasne przeczucie, że wszystko to może mieć coś wspólnego z jakimiś tajemnicami wojskowymi oraz z nieodkrytym dotąd przez nikogo poza nim i Julią systemem tuneli pomiędzy Waldschloss, a dawnymi magazynami na terenach jednostki wojskowej. Na pace ciężarówki, która opuszczała pilnie strzeżone magazyny, a którą razem z Julką bezczelnie okradli tamtej feralnej czerwcowej nocy, znajdowało się bowiem dużo więcej interesujących, ogromnych skrzyń, a prawie wszystkie z nich opatrzone były niemieckimi napisami i swastykami.
Łącząc fakty i zbierając wszystkie, na razie prowadzące nie wiadomo dokąd, nici i poszlaki, na które dotąd się natknęli, po głębszym zastanowieniu i równie głębokiej dedukcji, zapewne dałoby się wysnuć jakieś tezy, które po sprawdzeniu należałoby potem przyjąć lub odrzucić, aby rozwiązać tę zagadkę. Odłożył jednak na później szczegółową analizę ostatnich i dawniejszych wydarzeń, gdyż tu i teraz potrzebny był mu konkretny plan działania, dzięki któremu mógłby chociaż trochę zwiększyć swoje szanse na zachowanie zdrowia i życia. No i sowitej wojskowej emerytury, oczywiście.
Jako, że nie miał w rękach żadnej broni, a do jakiejkolwiek innej, jak pistolet z tłumikiem czy choćby klucz do kół, wiszący obok wielu innych narzędzi na tablicy nad stołem, miał zdecydowanie za daleko, zastanowił się, jak wykorzystać to, co aktualnie miał pod ręką, a właściwie tuż za rękami. Powoli, ale pewnym chwytem objął palcami obu rąk po kilka szprych w każdym z kół zawieszonego za nim roweru i lekko uniósł swój nowiutki terenowy bicykl. Na tyle, aby móc go za chwilę zdjąć z wieszaków.
W półmroku panującym w garażu bandyta niczego nie zauważył. Szalony plan, pomyślał Bolesław, ale czemu nie? To się może udać, stwierdził, chociaż jeszcze nigdy w nikogo nie rzucał rowerem. Nawet tak lekkim, jak nabyty kilkanaście dni wcześniej ważący 12 kilogramów Cube Access 240 coś tam. W tym momencie Bolesław bardzo szybko ocenił, że zniszczenie wartego niecałe dwa tysiące złotych roweru będzie bardzo niewielką ceną za uratowanie własnego, bezcennego życia. Nie miał pojęcia, czy taką bronią można wyrządzić komukolwiek jakąś znaczącą krzywdę, ale i tak nie zawahał się zaryzykować.
Kiedy bandyta powoli powtarzał pod nosem podane mu cyfry: dwa, osiem, jeden, jeden, całkiem jakby chciał je sobie zapisać w głowie niewidzialnym długopisem, na chwilę odwrócił wzrok w stronę sejfu. Pewnie zastanawiał się, czy Bolesław postanowił go oszukać, czy może jednak powiedział prawdę. Prawdopodobnie obmyślał też, jak podejść do sejfu i wprowadzić szyfr, ciągle trzymając Bolesława na muszce. W tym momencie Bolesław jeszcze mocniej ścisnął palcami szprychy i odbijając się nagle plecami od ściany pchnął rower nad swoją głową w kierunku włamywacza. Sam odskoczył w prawo, w kierunku stołu i pistoletu leżącego nadal na tym stole. Liczył na to, że w zamieszaniu zdoła pochwycić broń i zrobić z niej użytek, zanim bandyta zrobi użytek ze swojego damskiego rewolweru.
Rzucony rower uderzył w złodzieja i docisnął go do ściany, ale ułamek sekundy wcześniej jego wyciągnięta prawa ręka z bronią szczęśliwie, bądź nieszczęśliwie uwięzła pomiędzy szprychami przedniego koła roweru. Lewą ręką bandyta starał się w ostatnim momencie zasłonić i w ten sposób przypadkiem chwycił nią za siodełko. Trzymając w ten dziwny sposób rower w powietrzu, przestępca nie mógł obracać prawą ręką tyle swobodnie, by kierować wylot lufy rewolweru za przemieszczającym się w kierunku stołu Bolesławem.
Impet uderzenia pchniętego roweru przycisnął jednak bandytę do ściany, a powodowany wstrząsem palec wskazujący prawej dłoni trzymanej na spuście zacisnął się i padł pierwszy głośny strzał. Chybiony, bo Bolesław nie stał już na wprost strzelającego. Po chwili padł drugi strzał, trzeci i kolejne. Bandyta, z rowerem wiszącym na nim i z dłonią utkwioną pomiędzy szprychami przedniego koła, naciskał spust raz za razem, sześć razy z rzędu, opróżniając cały bębenek i starając się obracać rower tak, aby jednocześnie z rowerem obracała się jego uwięziona między szprychami, uzbrojona dłoń.
Pojawiające się w równych odstępach dziury w ścianie podążały za Bolesławem mniej więcej na wysokości jego bioder, tworząc niemal poziomą, punktowaną linię. Dziur pojawiło się za Bolesławiem pięć. Znak, że włamywacz aż pięć razy chybił. Ale szósty otwór w ścianie niestety się już nie pojawił. Bolesław upadając na pachnącą jeszcze żywicą epoksydową podłogę, zamiast drzeć się z bólu, tak jak obiecywał wcześniej bandycie, zdążył jedynie poprosić w myślach Stwórcę „Boże, żeby tylko dziury były dwie!”.
Zanim podziurawiony Bolesław wyłożył się jak długi przed dosięgnięciem blatu stołu, tuż za nim na ścianie rozbryznęła się jego krew. Artystyczna i na swój sposób makabryczna plama na ścianie, zanim spłynęła i rozmazała się całkowicie, przez chwilę przybrała zakrzywiony kształt znaku zapytania. Jakby dalszy los Bolesława na tym ziemskim padole miał być jedną wielką niewiadomą.
Nie wszyscy sąsiedzi okazali się aż tak nieczuli na podejrzane odgłosy dochodzące tego wieczora z garażu Bolesława, jak można było przypuszczać. Jeszcze przed pierwszym wystrzałem, pan Stefan Rybka, 78-letni emerytowany nauczyciel fizyki w liceum, pasjonat historii Bolesławca i jednocześnie lubiany przez Bolesława sąsiad z kamienicy obok i dwóch pięter wyżej, ubrany już w piżamę w tradycyjne paski, wszedł do swojej narożnej kuchni, aby uchylić na noc okna i napić się wody przed snem. Jego mieszkanie z dużymi oknami znajdującymi się od strony południowo-wschodniej i południowej cały dzień narażone było na działanie promieni słonecznych, więc latem nagrzewało się niemiłosiernie. Pomagało jedynie otwieranie okien całego mieszkania w chłodniejszej porze nocnej.
Po otwarciu obu okien w kuchni Pan Rybka nalał niegazowaną Staropolankę do wyjętego z szafki nad zlewem boleckubka, który otrzymał w redakcji miejscowego portalu podczas ostatniego wywiadu, poświęconego historii dawnych zakładów Concordia. Zerknął na tygodniowe pudełko z lekarstwami. Upewnił się, że wszystkie trzy okienka z napisem „Czwartek” były puste, co oznaczało, że łyknął już komplet pigułek na swoje dolegliwości przeznaczonych na ten dzień.
Popijając małymi łykami wodę patrzył przez okna, prawe wychodzące na wspólne podwórko kilku kamienic przy ulicy 1 Maja i średniowieczny kamienny mur miejski, a lewe na Muzeum Ceramiki przy ulicy Kutuzowa. Powyżej dachu muzeum widać było ostatnie piętra wysokiego budynku cukierni Malinka, a po jego prawej stronie w pustej przestrzeni pomiędzy muzeum, a kolejną wysoką kamienicą, Pan Rybka miał doskonały widok na pomnik Kutuzowa. Na podwórku w dole w słabym świetle jedynej działającej lampy na podwórku, zauważył stojącego przed otwartym garażem starego mercedesa należącego do Bolka Wilczyńskiego, jego dawnego ucznia, a obecnie bliskiego i dobrego sąsiada. Chyba dopiero co przyjechał i zaraz będzie wjeżdżał do garażu, pomyślał starszy pan.
Mimo ciekawych widoków z okien, Pan Rybka nie należał do równie wścibskich, co ta Kwiatkowska spod trójki, albo Wiśniewska spod siódemki w kamienicy obok. Namiętne podglądaczki i chyba największe gaduły w mieście. Lepiej im nic nie mówić, bo wszystko rozniosą po mieście i to jeszcze nieźle konfabulując i dodając co nieco od siebie. Mogłyby z powodzeniem prowadzić rubrykę plotkarską albo towarzyską w jakiejś lokalnej gazecie. Co innego Bolek. Jemu mógł opowiadać o wszystkim, a ten zawsze wysłuchał, doradził, ale nigdy nikomu niczego nie powtarzał. Twierdził, że to takie jego stare przyzwyczajenie, jeszcze z czasów czynnej służby wojskowej.
Chłopak od czasu śmierci w krótkim odstępie czasu obydwojga Wilczyńskich, jego dziadków, zamieszkał sam w ich dawnym mieszkaniu, na parterze w kamienicy obok. Pan Rybka dobrze to pamiętał. Dwa pogrzeby w jednym roku. To byli zdaje się jedyni krewni Bolka i dobrzy ludzie, bo zajęli się nim jak trzeba. Na pracowitego i porządnego człowieka go wychowali, a nie rozpuszczonego i roszczeniowego dzieciaka.
Pan Rybka pamiętał też, że chłopak nie był orłem z fizyki, przedmiotu, którego uczył przez wiele lat w bolesławieckim liceum. Jednak dzięki swojej sympatii, rudowłosej dziewczynie o pięknym i takim arystokratycznym imieniu Antonina, prymusce w całej szkole, Bolek jakoś dobrnął do matury, chociaż w czwartej klasie mocno się opuścił i samej matury nie zdał. Pan Rybka pamiętał, że od początku liceum bardzo byli za sobą i ładna z nich była para. Wszędzie włóczyli się razem, chociaż Pan Rybka ostrzegał ich o wszystkich niebezpiecznych miejscach w okolicy.
Zastanawiał się, co dalej działo się z tą dziewczyną po tym, jak nabroili z Bolkiem koło Waldschloss i Antonina klasę maturalną musiała robić leżąc w szpitalu i rehabilitując się potem podczas wielomiesięcznej domowej rekonwalescencji. Po maturze nigdy więcej jej nie spotkał. Pan Rybka znał także ojca Antoniny, Mariana Polańskiego, bo jego także uczył, tyle że dużo wcześniej, jeszcze jako bardzo młody nauczyciel. Znał z widzenia również jej matkę, nauczycielkę i wicedyrektorkę w jednej z bolesławieckich podstawówek. Polańscy zniknęli z Bolesławca nagle, zupełnie jakby wyprowadzili się wtedy gdzieś bardzo daleko.
Bolek, choć już swoje lata miał, był ogromnie uczynny i pracowity. Wcześniej bardzo często wyjeżdżał, bo był jakimś żołnierzem i brał udział w różnych kontynentach na różnych kontyngentach, czy może na odwrót. Chyba z tego powodu Bolek nie miał rodziny, ani nawet jakiejś kobity na stałe. Czasem Bolek wpadał do niego i pomagał w tym i w tamtym. Umiał wiele rzeczy samemu naprawić i na remontach dobrze się znał. Ten najładniejszy teraz garaż na podwórku Bolek też całkiem sam odremontował. Złoty chłopak. Ale taki samotny.
Noc była bardzo ciemna. Cukiernia zmarłego już dość dawno pana Kruka, z którym dobrze i wiele lat się znali, prowadzona teraz przez jego syna, była o tej porze już dawno zamknięta dla klientów, chociaż Pan Rybka przypuszczał, że w środku jacyś cukiernicy na nocnej zmianie zapewne sprawnie nadziewają przeznaczone do sprzedaży na następny dzień pyszne pączki. Stojąca obok cukierni i świeżo odremontowanego kina Orzeł, kolumna pomnika Kutuzowa, od zawsze strzeżona przez cztery czuwające przy nim czarne lwy, była ładnie oświetlona nocą, jak wiele innych zabytków, z których Bolesławiec słynął i którymi mógł się chwalić przybywającym turystom.
W ogóle planty po odrestaurowaniu były w Bolesławcu wreszcie piękne i zadbane. Pan Rybka uwielbiał po nich spacerować, gdyż okalały praktycznie całą zabytkową starówkę. Przechadzając się po mieście, zawsze w kapeluszu i z czarnym parasolem służącym mu czasem za laseczkę, często spotykał po drodze wielu swoich znajomych, a także byłych uczniów, którzy dotąd go serdecznie witali i pozdrawiali, bo pamiętali go jako dobrego, choć wymagającego nauczyciela, ale też i jako niesamowitego gawędziarza.
Pan Rybka zawsze i wszystkim powtarzał, że dwustuletni pomnik Kutuzowa, mimo dużej wartości historycznej, powinien już dawno być usunięty, a i nazwę ulicy powinno się przy okazji zmienić. Jednooki rosyjski marszałek, zasłużony dla Rosji, Austrii i Prus w walkach z armią Napoleona, do przyjaciół Polski na pewno nie należał. Delikatnie mówiąc, to wobec Polaków nie okazywał najmniejszej nawet przychylności, niewątpliwie z powodu sprzyjania francuskiemu cesarzowi, w którym nasi rodacy pokładali owego czasu nadzieję na zrzucenie zaborczego jarzma i trwałe odzyskanie niepodległości. Ale mało kto Pana Rybki słuchał w tej kwestii.
Sam pomnik natomiast nie był brzydki. Gdyby był poświęcony jakiejś innej zasłużonej ważnej osobie, to niech by sobie stał, nawet na samym bolesławieckim rynku, jak wcześniej, zanim przeniesiono go na promenadę. Pan Rybka twierdził, że po zmianie ustroju ktoś powinien jednak podjąć decyzję o usunięciu lub na przykład przeniesieniu pomnika do jakiegoś muzeum. Albo, że powinni go Rosjanie sobie zabrać razem z innymi pamiątkami po marszałku wtedy, kiedy prawie trzydzieści lat temu wracali do siebie, wywożąc cały swój sprzęt i wyposażenie, nie żegnani tym razem bukietami kwiatów.
Starszy pan ponownie popatrzył w dół i zobaczył, że samochód Bolka wciąż stoi przed garażem. Dziwnie długo. Zastanawiał się, dlaczego Bolek po wejściu do garażu nie włączył wewnątrz światła. Czyżby mu się żarówki przepaliły? Jednak w środku panowała jakaś mrugająca, lekka poświata, więc może Bolek wszedł tam z latarką i teraz wymienia te przepalone żarówki. Znając Bolka, na pewno trzymał kilka w zapasie. Pan Rybka już miał odkładać pusty kubek na blat kuchennego stołu, kiedy z powodu głośnego huku cały aż podskoczył. Dobrze, że naczynie było puste, bo stałby teraz w kałuży wody i być może musiał zbierać z podłogi ceramiczne okruchy.
Szybko spojrzał na niebo w poszukiwaniu możliwych fajerwerków, ale ich nie było, więc skierował wzrok przez prawe okno na dół, przytykając wręcz nos do firanki. Może to jakaś młodzież się wygłupia? A może gdzieś wybuchł gaz? I wtedy przez otwarte okna usłyszał kolejne głośne dochodzące w równych odstępach wybuchy, jakby ktoś rzucał petardami. Wraz z tymi odgłosami wybuchów, czy może strzałów, brzęczały szyby w starych podwójnych oknach skrzyniowych, których jako jedyny w kamienicy, mimo namowy Bolka, Pan Rybka jeszcze nie wymienił.
Głośnym dźwiękom towarzyszyły dziwne rozbłyski w garażu Bolka, ale to nie były raczej ani fajerwerki, ani petardy. Nie przypuszczał, że ten przecież taki porządny chłopak, nie tam jakiś łobuz czy piroman, mógłby w swoim garażu nielegalnie gromadzić jakiekolwiek materiały wybuchowe albo niewybuchy z poligonu, które mogły teraz przypadkowo eksplodować. Nie sądził też, żeby miały to być odgłosy wybuchających świetlówek. Pan Rybka widział kilka dni temu na własne oczy, jak Bolek po pomalowaniu garażu zamontował na ścianach bocznych nowe lampy wyłącznie na zwykłe żarówki z gwintem E27.
Wybuchów Pan Rybka naliczył razem sześć, a potem nastała cisza i rozbłyski u Bolka w garażu również ustały. Nikt nie wychodził z zaciemnionego pomieszczenia, więc Pan Rybka, tknięty złymi przeczuciami postanowił niezwłocznie zadzwonić na numer alarmowy. Bardzo zdenerwowany i zaniepokojony o stan zdrowia Bolka, szybkim krokiem wyszedł z kuchni do pokoju, podniósł ze stołu telefon komórkowy, odblokował go i wstukał numer 997, dzwoniąc prosto na Policję. W nerwach zapomniał, że przecież teraz powinno dzwonić się na inny alarmowy numer 112.
Telefon natychmiast odebrał dyżurny, który po wysłuchaniu rozmówcy właściwie nie musiał mu zadawać żadnych dodatkowych pytań. Pan Rybka nie był osobą nadmiernie gadatliwą, ani łatwo ulegającą emocjom, więc mówił zwięźle i konkretnie, jakby wyjaśniał policjantowi pierwszą zasadę dynamiki Newtona. Podał dyżurnemu tylko tyle szczegółów, ile to konieczne, aby ten po rozłączeniu zaczął bezzwłocznie uruchamiać odpowiednie procedury, jak przy każdym zgłoszeniu o możliwym napadzie z bronią w ręku.
Po rozłączeniu rozmowy Pan Rybka odłożył telefon, a potem z wieszaka w łazience zdjął granatowy szlafrok, włożył go na piżamę i zawiązał pasek na supeł. Na wszelki wypadek, gdyby policjanci mieli jednak dotrzeć na miejsce zbyt późno, postanowił zejść na podwórko i sprawdzić, co takiego mogło wydarzyć się tam na dole. Wyszedł z mieszkania, zamknął drzwi na klucz i schował go do kieszeni szlafroka. Schodził powoli po schodach, trzymając się poręczy, a przez otwarte okna klatki schodowej dobiegały go coraz głośniejsze dźwięki syren wielu nadjeżdżających wozów Policji.
Zwykle nie bywał panikarzem, ani czarnowidzem, ale tym razem miał bardzo wyraźne i bardzo niedobre przeczucie, że w garażu na podwórku musiało wydarzyć się coś naprawdę strasznego.
Aż chce się zakrzyknąć: "jak dobrze mieć sąsiada!". Oraz jak to dobrze, że emerytowany fizyk zachował zimną krew. Ale czy krew zachowa też Bolesław? Jak myślicie? Skąd Julia dowie się o tej sytuacji? No i ostatecznie: czy szlachetny kamień jest bezpieczny w bagażniku wysłużonego mercedesa? Dajcie koniecznie znać w komentarzu jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów. Kolejny odcinek już w sobotę o 15.30!
~Rubinowa Robinia niezalogowany
16 października 2020r. o 14:02
C.d.
************
Pierwszy głośny strzał, oddany przez włamywacza w najbardziej idiotycznej pozycji strzeleckiej na świecie, z trzymanym lewą ręką siodełkiem roweru i rewolwerem trzymanym w dłoni prawej, wbitej pomiędzy szprychy przedniego koła, rzeczywiście był wynikiem uderzenia przez nadlatujący rower i pchnięcia na ścianę, znajdującą się tuż za plecami bandyty. Kolejne strzały oddawał już, obracając się razem z tym nowym, twarzowym dodatkiem do garderoby i z konkretnym zamiarem unieszkodliwienia przeciwnika, uskakującego w stronę leżącego na stole pistoletu. Dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Naciskał spust raz za razem aż do wyczerpania bębenka, a kule jedna za drugą wbijały się w ścianę tuż za biegnącym w kierunku stołu zdesperowanym i sprytnym osobnikiem, tworząc ciekawy poziomy wzór, całkiem jak przy serii z kałasznikowa.
Ostatnia z sześciu kul na szczęście dosięgnęła kolesia, zanim ten dosięgnął drugiej, cichej broni na stole. Na szczęście oczywiście dla strzelającego, bo ciężko byłoby wymieniać naboje w bębenku rewolweru z wielką jak koło od roweru bransoletką na nadgarstku. Koleś, będąc już w posiadaniu pistoletu i tym samym w posiadaniu niezaprzeczalnej przewagi, raczej by się z nim też nie patyczkował. Włamywacz stawiał wykałaczki przeciw zapałkom, że sam skończyłby wtedy podziurawiony jak sito. Z tą niewielką różnicą, że w najgorszym wypadku mógłby zacząć krwawić nie przez sześć, a przez osiem ran wlotowych, gdyż magazynek pistoletu posiadał naboi dokładnie o dwa więcej, niż bębenek rewolweru.
Scena ta wydała się włamywaczowi tak kolosalnie absurdalna, że przez chwilę miał nawet ochotę roześmiać się na głos. Jeszcze nigdy nikt w samoobronie nie rzucał w niego rowerem! Zdarzało się w walce wręcz oberwać wieloma latającymi przedmiotami, a to nożem, a to jakimś krzesłem, wazonem z kwiatami, a nawet gwiżdżącym jeszcze czajnikiem z wrzącą wodą, od której zostały mu blizny po poparzeniach na twarzy. Kiedyś od jednego gościa dostał nawet granatem, ale rzucający w nerwach zapomniał wyjąć zawleczkę, więc ten sam granat, oczywiście już lżejszy o zawleczkę, został błyskawicznie odesłany do nadawcy, a nadawca po chwili odesłany do świętego Piotra, u którego składał aplikację o przyjęcie do grona aniołów.
A ten tutaj, naprawdę zabawny i dowcipny gość, bez zastanowienia, za to w desperacji chwycił po prostu za to, co mógł w tamtej chwili chwycić, czyli za rower. Facet musiał mieć nieziemską fantazję. I braku odwagi też nie można mu zarzucić. Gdyby kiedykolwiek i gdziekolwiek wcześniej mieli okazję spotkać się po tej samej stronie linii frontu, zapewne zostaliby dobrymi towarzyszami, którzy mogliby na sobie polegać, nawet kosztem poświęcenia własnego życia. A tak, szkoda, bo delikwent właśnie się wykrwawiał z dwóch ran. W sumie to lepiej, że z dwóch, bo może chociaż będzie mniej cierpiał, jeżeli szybciej się wykrwawi. Żaden żołnierz nie marzy o tym, by po postrzale umierać w męczarniach, patrząc jak razem z krwią uchodzi z niego życie, kropla po kropli, a jeżeli już ma umrzeć, to lepiej aby była to śmierć szybka i bezbolesna.
Facet dostał w brzuch, po jego lewej stronie, tuż powyżej bioder. Padając się na ziemię nawet się nie zająknął, twardziel. Pocisk musiał przelecieć przez miękkie tkanki na wylot, bo po drugiej stronie na ścianie pojawił się sporej wielkości kleks. Impet lecącej kuli nie rzucił trafionego do tyłu na ścianę, lecz przekręcił jego ciało wokół własnej osi. Teraz leżał zwinięty w pozycji embrionalnej, odwrócony plecami do środka garażu. Włamywacz nie dostrzegał jeszcze, aby pod ciałem zaczęła się pojawiać ciemna plama krwi. Wiedział jednak z doświadczenia, że w każdej sekundzie z postrzelonego człowieka wycieka życie, a szanse na uratowanie go jednocześnie znacząco maleją. Nie miał zamiaru oczywiście ratować rywalowi życia, aż tak go nie polubił. Był za to świadomy, że czas na wykonanie jego zadania szybko ucieka i ma może z minutę, czy półtorej, aby dokończyć swoją robotę i najlepiej niezauważenie się ulotnić.
Postawił rower na kołach, upuścił rewolwer na podłogę i wyjął prawą rękę spomiędzy szprych. Patrząc na panujący w garażu porządek, postanowił uszanować zwyczaje umierającego i po prostu odwiesił rower z powrotem na wieszaki na ścianie, żeby mu nie zagracić pomieszczenia. Chociaż tyle mógł dla nieboszczyka zrobić. Może gość już nigdy nie pojeździ na swoim rowerze, ale przynajmniej prokurator będzie miał mniej roboty.
Podniósł z podłogi pusty rewolwer, wsadził go z powrotem do kabury na łydce, po czym schylił się po latarkę. Nie wkładał już jej z powrotem na czoło, tylko od razu podszedł do sejfu. Poświecił latarką na zamek szyfrowy i drugą, wolną ręką zaczął przesuwać pozostałe dwa pokrętła. Jeden, jeden. Drzwi otworzyły się. Kod był prawidłowy. Widać, facet naprawdę wierzył, że podając właściwą kombinację może wyjść z tego cało i chciał mieć ważki argument do dalszych negocjacji, ale już po otwarciu i opróżnieniu sejfu z zawartości.
Włamywacz założył latarkę na głowę i obiema rękami wyjął znajdującą się w środku skrzynkę, idealnie odpowiadającą opisowi, ale nie była ona aż tak ciężka jak wspomniano. Tym lepiej, mniej dźwigania. Włożył skrzynkę pod lewą pachę, a następnie podniósł z podłogi łom i stetoskop, aby nie zostawiać po sobie jakichkolwiek śladów. Przełożył przedmioty do lewej ręki i już zaczął kierować się w stronę wyjścia z garażu, kiedy nagle się cofnął. Mało nie zapomniał o pistolecie. Podszedł czym prędzej do stołu, chwycił wolną prawą ręką pistolet z tłumikiem i szybkim krokiem poszedł w kierunku porzuconego wcześniej płaszcza. Po drodze rzucił jeszcze okiem ostatni raz na leżące ciało. Plama krwi nadal się pod umrzykiem nie pojawiała, więc zabójca uznał, że widocznie na razie wsiąka w jego ubranie lub pojawia się z drugiej strony nieboszczyka, między jego ciałem a ścianą.
- Przepraszam, stary. Twoja fantazja cię zgubiła. Trzeba było grzecznie stać z rączkami w górze, to wyszedłbyś stąd żywy, prosto do swojej rudej babeczki. Do zobaczenia kiedyś w lepszym świecie. – powiedział do pleców swojej kolejnej, nie wiedział już nawet której, ofiary.
Któryś z sąsiadów musiał już zatelefonować gdzie trzeba, bowiem w tym momencie włamywacz usłyszał wyraźnie sygnały zbliżających się policyjnych samochodów. Zaczęło mu się więc mocno spieszyć. Natychmiast rzucił skrzynkę i pozostałe niesione przedmioty na płaszcz. Starannie owinął wszystko razem i związał rękawy, tworząc spory i nielekki pakunek. Zdjął z głowy latarkę, wyłączył ją, zwinął i włożył do kieszeni spodni. Trzymając oburącz pakunek wyszedł na zewnątrz. Przed garażem natknął się na mercedesa z otwartymi drzwiami od strony kierowcy. Pomyślał przez chwilę, czy aby nie odjechać stąd tym właśnie samochodem, ale syreny wyły już zbyt blisko i wydawało mu się, że niebo gdzieś nad budynkami zaczyna pulsować.
Przez trzy, może cztery sekundy rozglądał się, planując kolejne ruchy, po czym zamachnął się i wrzucił pakunek na dach garażu. Wskoczył na bagażnik mercedesa, po czym kilkoma dużymi susami wbiegł z bagażnika na dach auta, a stamtąd będąc już w pełnym pędzie, wybił się na nogach i lecąc w powietrzu wylądował łokciami na blaszanej krawędzi dachu garażu. Sprawnie podciągnął nogi, wciągnął się na dach i po chwili stanął na górze wyprostowany, rozglądając się z tej nowej, lepszej dla niego perspektywy. Szybko zauważył jedyną możliwą drogę ucieczki. Dawny, zapewne średniowieczny mur miejski, do którego przylegał garaż i inne budynki gospodarcze na tym podwórku, dawał idealną możliwość zniknięcia niezauważonym dla tak sprawnego i wysportowanego osobnika, za jakiego uważał się włamywacz, a teraz też już i morderca.
W chwili, kiedy na podwórko z garażem wjechał na światłach i na sygnale pierwszy radiowóz, bandyta sprawnie zeskoczył razem z pakunkiem na dach jakiegoś niskiego budynku po drugiej stronie muru. Z budynku wykonał drugi skok na dość dużych rozmiarów, słabo oświetlony parking, zapełniony kilkunastoma samochodami. Nie zauważony przez nikogo, przebiegł z zawiniątkiem pod pachą między samochodami do okalającego parking niewysokiego płotu tuż przy maleńkiej, pustej stróżówce, po czym podpierając się wolną ręką o górną krawędź ogrodzenia, jedynym susem przeskoczył na drugą stronę. Wyprostował się i chwilę stał nieruchomo w cieniu stróżówki, rozglądając się w lewo i w prawo, czy aby nie nadjeżdża jakiś kolejny policyjny samochód. Następnie przebiegł po skosie na drugą stronę ulicy i po kilkudziesięciu metrach wbiegł w przejście pomiędzy jakimś supermarketem, a jedną z wolnostojących kamienic.
Zanim zniknął za rogiem budynku spojrzał jeszcze w górę ulicy i zobaczył, jak w stronę miejsca niedawnej strzelaniny pędzi kolejny radiowóz, a tuż za nim z piskiem opon w poprzeczną ulicę skręca karetka pogotowia, również na światłach i z przeraźliwie wyjącą syreną. Szybko zadziałali, nie ma co, stwierdził w myślach bandyta. Wszystko przez te strzały.
Był jednak przekonany, że jakikolwiek pośpiech do dogorywającego w garażu osobnika w tym wypadku był zupełnie niepotrzebny. Tylko zbudzą i zdenerwują mieszkańców, a jutro wszystkie lokalne media będą donosiły o sensacyjnym morderstwie. Policja zaapeluje do potencjalnych świadków, których pewnie nie znajdzie i sprawa trafi w końcu na półkę jako umorzona z powodu niewykrycia sprawcy. Być może nawet jakaś ogólnopolska telewizja przyśle tu swój wóz transmisyjny, a gadająca do kamery dziennikarka z mikrofonem zasugeruje, że „jedna z hipotez Policji mówi, że były to porachunki lokalnych grup przestępczych”.
Zatrzymał się jeszcze na chwilę pomiędzy kubłami na śmieci, służącymi jak się domyślał pracownikom marketu do zbierania segregowanych odpadów, schylił się i położył na ziemi zawiniątko. Upewnił się, że nikt nie nadchodzi, rozwiązał rękawy i rozłożył płaszcz. Odstawił na bok skrzynkę, łom i stetoskop. Pistolet z tłumikiem rozkręcił i włożył obie części na swoje miejsca do zapinanej kabury, a następnie narzucił płaszcz, aby ukryć szelki z bronią. Wrzucił do jednego z pojemników łom i stetoskop, a skrzynkę wsadził pod płaszcz i przycisnął lewą ręką. Wyprostował się i teraz już spokojnie idąc, kontynuował ucieczkę, starając się nie wzbudzać niczyjego niezdrowego zainteresowania.
Czekała go dłuższa piesza wędrówka do wynajmowanego mieszkania po drugiej stronie miasta. Zwykle na czas wykonywania zleceń wynajmował jakieś mieszkanie z ogłoszenia, a nie hotel, aby uniknąć zostawiania po sobie wyraźnych śladów. Omawiał z wynajmującym wszystkie warunki telefonicznie, płacił gotówką z góry za cały miesiąc, a zadowolony właściciel mieszkania wydawał klucze i nigdy nie zadawał żadnych pytań. Za to w hotelu zawsze żądają dokumentów, a w dodatku mają działające kamery i rejestratory obrazu. No i mieszkanie w sumie wychodzi taniej.
Musiał unikać teraz głównych dróg, bo zapewne za chwilę Policja zacznie ustawiać blokady i do rana intensywnie patrolować cały Bolesławiec. Przemykał więc bocznymi ulicami i starał się unikać świateł latarni. Pożałował swojej niefrasobliwości, ponieważ wiedział, że policjanci dokładnie przeczeszą najbliższą okolicę wokół tamtego garażu i na pewno zwrócą uwagę na stojący na pustym parkingu podejrzany czarny samochód. Stwierdziwszy, że jest otwarty, szybko zorientują się, że auto mogło należeć do sprawcy morderstwa i zabezpieczą w nim ślady, w tym jego odciski palców, których oczywiście nie znajdą w swojej bazie danych. Ale z drugiej strony natychmiast tę bazę wzbogacą. Mógł, cholera, zaparkować nieco dalej, ale nie przypuszczał, że aż tak mu się wszystko pokomplikuje przez tego stukniętego miotacza rowerów. Za dużo dzisiaj tych wpadek, pomyślał, trzeba będzie rozważyć sens brania takich nietypowych zleceń.
Szkoda było pozostawionego audi, bo bardzo lubił te samochody i ich mocne silniki. Kiedy dostarczy skrzynkę, będzie go jednak stać, żeby kupić sobie podobne auto i to nawet całkiem legalnie w autokomisie, choć jak zwykle na fałszywy dowód osobisty. Z powodu swojej szpiegowskiej przeszłości włamywacz nie mógł w tym kraju przebywać oficjalnie, używając swojej dawniejszej, prawdziwej tożsamości.
Zgodnie z umową jutro albo najdalej pojutrze zatelefonuje do niego zleceniodawca i wtedy pozostanie mu już tylko przekazać skrzynkę i zainkasować obiecane, wyjątkowo wysokie wynagrodzenie. Szkoda, że za likwidację kolesia w garażu nie dostanie jakiejkolwiek premii, bo może wtedy zafundowałby sobie dla przyjemności jazdy nawet jakąś kilkuletnią A ósemkę w automacie z 350-konnym silnikiem diesla.
************
cdn.
Pozdrawiam,
M.
~~Wielbłądzi Nawłoć niezalogowany
17 października 2020r. o 1:23
A Julia dowie się stąd:
****************************************
Gdzieś na leśnych duktach i polanach koło Świętoszowa musiały odbywać się nocne manewry, bo z zadumy wyrwała Julię dość głośna, niosąca się aż z poligonu kanonada baterii nowych armatohaubic, słyszana zawsze najlepiej właśnie w tej części Bolesławca. Być może spowodowane to było położeniem osiedla blisko płynącej rzeki Bóbr, która przez setki tysięcy, a może i przez miliony lat rzeźbiła swoje wijące się 270-kilometrowe koryto od źródła znajdującego się po czeskiej stronie Karkonoszy, na Bobrowym Stoku Zacleżskiego Grzbietu, aż do ujścia do Odry w Krośnie Odrzańskim. Rzeki, która przez setki lat służyła do zasilania fos okalających dawne piastowskie grody, przechodzące później z rąk do rąk i zmieniające raz po raz przynależność państwową w długiej i burzliwej historii ziem pogranicza Śląska i Ziemi Łużyckiej.
Zwykle przed północą pancerniacy kończyli swoje ćwiczenia, więc pewnie tak będzie i tym razem, pomyślała Julia. Musiała w zamyśleniu zjeść wszystkie kromki i wypić całą herbatę, bo stał przed nią teraz pusty talerzyk po kanapkach, a w rękach obracała pustą już szklankę po herbacie. Rzuciła spojrzenie na zegar. O rany, już za dziesięć jedenasta! Widocznie przeniosła się w przeszłość na niemal pół godziny, tracąc kolejny cenny czas potrzebny na przygotowania do nocnej wyprawy z Bolkiem. Julia poderwała się nerwowo z krzesła, odstawiła naczynia do zlewozmywaka i wyszła z kuchni, gasząc światło. U wujka światło jeszcze się świeciło. Pewnie odłożył kołdrę na bok i teraz jak zawsze wyrównuje dłońmi prześcieradło, przed położeniem się do łóżka. Potem na pewno zmówi krótki pacierz, powie „Dobranoc, Alinko” do zdjęcia cioci stojącego na komodzie, zgasi światło i dopiero położy się spać. Nawet nie pomyśli, że jego Tosieńka być może nie spędzi tej nocy w domu.
Julia weszła cicho na górę i udała się prosto do łazienki. Wzięła szybki prysznic bez mycia włosów, bo nie miałaby potem czasu na doprowadzenie ich do porządku. Z grubsza wytarła się ręcznikiem, owinęła szlafrokiem i przeszła do swojego pokoju. Dokończyła wycieranie, ubrała świeżą bieliznę, krótkie skarpetki-stopki, czarne wygodne dżinsy i otrzymanego od Oli na imieniny bordowego t-shirta z obrazkiem anioła i napisem „Będę grzeczna”, gdzie litera „c” była trochę wydłużona i zakrzywiona jak wąż, więc spokojnie można było ją odczytać jako literę „s”. Bolek będzie miał powód do kolejnych żartów z wiadomym podtekstem, pomyślała uśmiechając się pod nosem. I o to chodziło.
Uporządkowała poprzedni komplet pachnących jeszcze igliwiem ciuchów, odkładając te nadające się do prania na stosik. Zaniosła odłożone ubrania do łazienki, otworzyła pokrywę pralki i bez nadmiernego upychania i ubijania upuszczała je po kolei do bębna, każdą rzecz uprzednio rozprostowując, sprawdzając z obu stron i przeglądając kieszenie, jeżeli tylko ciuch takowe posiadał. Mimo, że nie zamierzała teraz włączać pralki, sprawdziła, czy do zbiorniczków widocznych pod otwartą pokrywą jest już nasypany proszek do prania i wlany płyn do płukania, chociaż jak siebie zna, jutro tuż przed włączeniem prania pewnie i tak skontroluje wszystko jeszcze raz, tak jak pilot w samolocie kilkakrotnie sprawdza na głos checklistę przed startem.
Mając na względzie zapewnienie krytycznemu, męskiemu oku Bolka kolejnych pozytywnych doznań, wzięła się za szybki i delikatny makijaż. Nie bardzo wiadomo po co, skoro nadchodząca ciemna noc z pewnością nie da Bolesławowi możliwości oceny jakości wykonanej pracy nad maskowaniem niedoskonałości, wynikających z nieubłaganego dla skóry upływu czasu. Znając Bolka, to zapytany, jak mu się podoba jej kolor szminki albo cienia do powiek i tak zapewne będzie się zapierał, że on się na tym nie wyznaje, a nocą i tak wszystkie kocice są czarne. Ja ci dam kocice, już go w myślach ofuknęła Julia.
Na koniec tego dość krótkiego jak na kobietę w jej wieku pindrowania się, uporządkowała i upięła jeszcze włosy, odsłaniając sprytnie owal twarzy. Stojąc przed lustrem łazienki, pokręciła głową w prawo i w lewo oceniając liczbę lat, o które się odmłodziła. Stwierdziwszy, że właśnie cofnęła czas o co najmniej dekadę, złożyła usta w dziubek i cmoknęła do swojego odbicia, zastanawiając się, czy ten wszechobecny dzisiaj niewieści selfie-grymas glonojada mógłby być dla Bolka zachętą do flirtu, czy może jednak pomyśli, że na starość jej odbiło.
Wróciła do pokoju i rozejrzała się w poszukiwaniu komórki, ale przypomniała sobie, że po wysłaniu SMS-a włożyła ją z powrotem do plecaka, który zostawiła w korytarzu na dole. Mimo, że sama niemal na każdym kroku krytykowała Olę za widoczne u niej objawy uzależnienia od Internetu i mediów społecznościowych, to gdy telefon nie leżał w zasięgu jej wzroku, a właśnie go potrzebowała, zwykle denerwowała się i czuła trochę jak palacz, któremu skończyła się paczka papierosów. Świadomość, że jest się online, a kontakt ze światem jest zachowany, wpływa na większość dzisiejszych posiadaczy smartfonów uspokajająco. Zupełnie jakby każda minuta surfowania po Internecie, obserwowania wpisów i liczenia lajków była kolejną, kojącą dawką narkotyku. Takie czasy.
Julia włożyła jeszcze na siebie zdjętą z wieszaka w szafie, kupioną w sieciówce czarną dżinsową męską bluzę z jasnoszarymi bawełnianym rękawami i tego samego koloru kapturem. Potem zamknęła wszystkie drzwi szafy i popatrzyła ostatni raz na swoje całościowe odbicie w lustrze na środkowych drzwiach. Gdyby była Bolkiem, na pewno spodobałaby się sobie w tym luzackim, nocnym, choć nieco hiphopowym wydaniu. Zgasiła światło, zeszła na dół i wyjęła z plecaka smartfona, odczuwając wyraźną ulgę, kiedy mogła wreszcie chwycić go w rękę i choć na chwilę rzucić okiem na jego rozświetlony ekran.
Godzina 23:27. I co, Bolek? Wystarczyło półtorej godziny, ty zapiekły męski szowinisto. Jeszcze jakiś kwadrans i pewnie pojawi się dyniowa karoca Bolka. Julia przeniosła plecak na stół kuchenny i przejrzała szybko jego wnętrze. Postanowiła wzbogacić zawartość torby o kilka batonów trzymanych w lodówce. Ola wiecznie powtarzała, że słodyczy ani owoców nie należy trzymać w lodówce. Mówiła też, że cukier i tłuszcze idą w tyłek, ale tego Julia także nie słuchała, licząc na swoją jeszcze dobrą, choć ostatnio coraz bardziej zawodzącą w związku z nadchodzącą menopauzą, przemianę materii. A co tam. Jeden baton dziennie jeszcze nikogo nie zabił, a samopoczucie poprawiał doskonale. Z lodówki wyjęła jednak tylko dwa batony. Jeden będzie dla Bolka. I dla jego tyłka.
Miała jeszcze trochę czasu, więc przysiadła na krawędzi stołu i postanowiła wykręcić numer dyżurnego w dyspozytorni PSK. Wiedziała, że dzisiaj na zmianie siedzi dość młody strażak, Paweł. Nie miał biedak lekko, bo był jeszcze w fazie docierania. Koledzy często robili sobie z niego jaja i przedrzeźniali go, bo jak tylko się zdenerwował, dostawał lekkiego jąkania. Ale za to był bardzo bystry i oprócz wady wymowy, która ujawniała się tylko w dużym stresie, był bardzo dobry w tym, co robił. A naprawdę niewielu nadawało się do pracy na tym odpowiedzialnym stanowisku.
Na ekranie, jak zwykle wyświetlił się dyżurnemu numer dzwoniącego, więc od razu zapytał:
- Coś się stało, pani brygadier?
- Dobry wieczór, Paweł. Nic takiego, chciałam zapytać tylko, czy mieliście coś ciekawego dzisiaj? – zapytała z zainteresowaniem, zupełnie jak matka pyta dziecko o oceny po jego powrocie ze szkoły.
- Rano plama oleju jak zwykle na Kościuszki i jeszcze od kombajnu zapaliła się niewielka łąka w Bożejowicach. Po południu dwie stłuczki w mieście i całkiem groźna kolizja na A4. A przed chwilą mieliśmy jeszcze jedno dość nietypowe wezwanie.
- Czemu nietypowe? A dokąd? – zainteresowała się Julia. Podeszła z telefonem do uchylonego okna. Gdzieś w oddali ledwo słyszała syreny. Wiele syren. Pomyślała, że gdyby była dzisiaj na służbie, byłaby zapewne w tym miejscu, o które właśnie zapytała dyżurnego.
- Na 1 Maja. Strzelanina. Wyobraża pani sobie? Podobno było włamanie do garażu i zdaje się, że właściciel nakrył bandytów na gorącym uczynku. Ci musieli być uzbrojeni, bo bez skrupułów strzelili do faceta. Gościu niezłą furę w garażu musiał trzymać, skoro posunęli się aż do morderstwa. Chłopaki mówili, że podobno bandyci podjechali swoim autem i wygląda na to, że musieli uciec ukradzioną bryką, bo garaż był pusty, a przed garażem zostawili starego mercedesa. – odpowiedział dyżurny, jakby streszczał fabułę obejrzanego w kinie sensacyjnego filmu.
- A gdzie dokładnie na 1 Maja? – Julia podniosła głos i nagle jej w głowie zapaliła się ogromna czerwona lampa ostrzegawcza. Ścisnęło ją w gardle, więc mimowolnie przełknęła ślinę. Z dudniącym sercem i telefonem przy uchu wróciła od okna do kuchennego stołu.
- Na zapleczu kamienic. Wie pani, tam z tyłu muzeum. W sumie to nie wiem, po co nas wzywali do zabezpieczenia, bo zdaje się, że tam to raczej karawan był potrzebny. Ale erkę też wezwali, więc może facet jeszcze dycha. Szkoda człowieka. To straszne, że mamy tu uzbrojonych bandytów, którzy są gotowi zabijać dla kasy czy dla luksusowego auta. Pani brygadier, będzie pani jutro? – dyżurny nie uzyskał odpowiedzi, więc zapytał ponownie. - Pani brygadier, jest tam pani jeszcze? Halo? Pani Nino?!
Julia nie usłyszała ostatnich pytań, bo jeszcze kiedy dyżurny narzekał na rosnącą w Bolesławcu przestępczość, nacisnęła czerwoną słuchawkę i rozłączyła się. Natychmiast wybrała numer do Bolka. Przygryzając dolną wargę słuchała sygnału wywołania. Biiip, biiip, biiip… Nikt nie odbierał. Po czwartym sygnale uruchomiła się skrzynka z żartobliwym monologiem właściciela numeru: „Jeżeli nie odebrałem, zostaw wiadomość, a być może oddzwonię później. A jeżeli nie oddzwonię, to znaczy że nie żyję. Ha, ha, ha.” – zaśmiał się złowieszczo głos Bolka w telefonie. Widocznie według niego miało to być bardzo dowcipne.
Julia nie zaśmiała się, ale za to zbladła. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. Poczuła, że mało nie zemdlała, co jej się już dawno nie zdarzyło. Przytrzymała się jednak jednego z krzeseł przy stole, a po krótkiej chwili i kilku głębokich oddechach, kiedy do mózgu dotarła już większa ilość tlenu, udało się jej już w miarę opanować. Zdołała pokonać strach i panikę, skupiając się na celu, tak jak setki razy dotąd podczas różnych akcji, kiedy niejednokrotnie w ekstremalnych warunkach musiała walczyć o życie ofiar wypadków. Często nawet kilku naraz.
Odzyskała trzeźwe myślenie i chwyciwszy plecak, już pewnym krokiem ruszyła prosto do korytarza. Słysząc jeszcze w uszach przerażające słowa i śmiech Bolka, grzebała nerwowo w kieszeniach bluzy Oli, wiszącej w korytarzu. Jezu, gdzie ona je chowa? Trzęsącą się ręką wyjęła w końcu z jednej z kieszeni kluczyki do volkswagena córki, stojącego obecnie w zamkniętym, wolnostojącym garażu przy domu wujka. Dobrze, że brama jest otwarta, pomyślała. Zawsze to kilka sekund szybciej.
Miała nadzieję, że pamiętała jeszcze, jak się prowadzi. Cały czas łudziła się, że może to jednak Bolek strzelał, a nie do niego strzelano.
*************************************
c.d.n.
Pozdrawiam,
M.