Już jest pięćdziesiąta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Czterdziesta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czterdziesta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czterdziesta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Z okazji złotego jubileuszu powieści (choć to nie lata, a odcinki), Bolecnauta Pan M. przybliża nam historię Dymitra. Zapraszamy do lektury:
Dymitr zignorował podniesiony szlaban przy wjeździe na teren szpitala, tak samo jak nie przejął się umieszczonym tuż obok, na niedużej białej tablicy, komunikatem o konieczności uiszczenia opłaty za wjazd. Nie planował tutaj zbyt długo zabawić, więc nie zaprzątał sobie głowy takimi drobnostkami, jak zakup biletu parkingowego. Specjalne oprogramowanie wskazujące pozycję lokalizatora, wgrane tym razem do smartfona, leżącego obecnie na przednim siedzeniu pasażera, pokazywało, że do żółtego volkswagena jest już bardzo blisko.
Niezbyt na razie kłopotliwa i nie czyniąca żadnego hałasu, zawartość bagażnika, mimo swego udziwnionego wyglądu, całkiem apetyczna i żywa, choć chwilowo uśpiona, musiała widocznie nadal spokojnie sobie drzemać. Po zaciągnięciu oparów silnej substancji usypiającej ze szmaty powinna jeszcze z jakąś godzinkę zalegać nieruchomo jak warzywko. Stary, poczciwy chloroform. A jaki tani! Na szczęście dla niektórych, nie wszystkie metody, którymi Dymitr posługiwał się na co dzień w swojej pracy były krwiste i niosły za sobą ofiary śmiertelne oraz inne, niewyobrażalne koszty. Czasem trzeba załatwić coś po cichu i bez zwracania na siebie uwagi, za pomocą minimalnych, acz skutecznych i wypróbowanych środków.
Przejechał powoli pod pasażem łączącym starą i nową część budynku szpitala i zaczął się rozglądać. Samochód w kanarkowym kolorze będzie łatwo wypatrzeć, pomyślał i skręcił najpierw w lewo, aby zacząć objazd pomiędzy kilkoma mniejszymi budynkami, wchodzącymi w skład tego zdrowotnego kompleksu. W tej plątaninie dróg wewnętrznych nie widziało się zbyt wielu lekarzy w kitlach. Raczej byli to albo pacjenci, albo odwiedzający, a może też klienci apteki, którą zauważył w jednym z niskich, piętrowych pawilonów. Za to samochodów parkowało tutaj chyba więcej niż przed stadionem podczas meczu pierwszoligowego. Większość z nich wyglądała jakby wyjechały prosto z salonów.
Po jakiejś minucie powolnej jazdy wreszcie zauważył małe, żółte polo. Stało w tej części chaotycznie zaprojektowanej przestrzeni parkingowej, na którą należało wjechać nieco pod górę. Rozglądając się, jakby szukał miejsca dla zaparkowania swojego auta, podjechał do volkswagena i stanął bardzo blisko, tuż tuż za nim, blokując całkowicie możliwość jego wyjazdu. Gdyby właścicielka samochodu właśnie teraz zamierzała nim odjechać, musiałaby najpierw delikatnie zapukać mu w okienko i uprzejmie poprosić, aby ruszył swoje „samolubne, bezmyślne dupsko” i pozwolił jej wyjechać, zanim wezwie policję. A może byłaby dużo mniej grzeczna.
Dymitr nie wyłączył silnika, pociągnął za klamkę i rozglądając się dokoła wysiadł, pozostawiwszy drzwi szeroko otwarte. Nie zauważył nikogo w pobliżu, więc wszedł pomiędzy swoje auto a zaparkowanego żółtka. Szybko schylił się, ukląkł i zajrzał pod tylny zderzak volkswagena. Lokalizator tkwił dokładnie tam, gdzie go umieścił, a jego czerwone światełko cały czas powoli pulsowało. Chwycił urządzenie i pociągnięciem połączonym z przesunięciem odczepił silny magnes od blachy podwozia. Jeszcze zanim wstał i schował urządzenie do kieszeni płaszcza, przesunął włącznik z pozycji ON w OFF. Wiedział, że w tym momencie czerwona kropka zniknęła z mapy obrazującej położenie lokalizatora i już nikt się teraz nie dowie, dokąd pojedzie polo należące do młodej lisicy. Jemu to niczego już nie skomplikuje, bo właśnie teraz postanowił skorzystać z okazji i nieco zmodyfikować swoje plany.
Przed zajęciem na powrót miejsca w swoim aucie, przysłuchał się jeszcze na wszelki wypadek, czy aby z jego bagażnika nie dochodzą żadne niepokojące dźwięki. Cisza, nic się nie dzieje. Usiadł więc zadowolony za kierownicą, powoli ruszył, lecz zamiast pojechać najkrótszą i najszybszą z możliwych tras, wybrał dokładnie tą samą drogę, którą wcześniej klucząc dotarł tutaj. Musiał zaparkować gdzieś na uboczu, bo wiedział, że to, co miał zamiar teraz zrobić, może mu zabrać dłuższą chwilę. Może nie całą wieczność, ale nawet krótki spacer po nieznanych mu korytarzach szpitala bez znajomości topografii jego pomieszczeń, z pewnością zajmie coś koło kwadransa. Raczej nie więcej. Schody, korytarz, drzwi, krótkie pytanie, strzał i powrót. Oby obyło się tym razem bez komplikacji i jakiegoś miotania defibrylatorami czy respiratorami. Kto wie, co ten postrzelony wariat może jeszcze wymyślić, jeżeli jest już w pełni przytomny.
Po ujechaniu kilkudziesięciu metrów skręcił za róg jednego z budynków i wypatrzył odpowiednie, wolne miejsce, akurat pod rozłożystym drzewem. Przynajmniej auto się nie nagrzeje i może nie ugotuje mi się ta dziewucha na kolację, pomyślał. A jak się upraży w tej blaszanej puszce, to też nic takiego się nie stanie. Chciał sobie co prawda jeszcze z nią towarzysko między innymi porozmawiać, ale aż tak mu na tej konwersacji nie zależało, aby miał tego żałować.
Dymitr wysiadł, rozejrzał się uważnie i włożył rękę pod płaszcz. Tam, w budynku, może nie być czasu na odpowiednie przygotowania. Wyjął zatem z podwójnej kabury pistolet i tłumik, po czym skręcił dwa elementy śmiercionośnej broni i wcisnął zestaw gotowy do użycia za pasek spodni blisko lewego biodra. Rękojeść pistoletu wystawała wyraźnie ponad pasek, ale teraz nie dbał o to, czy ktoś to dostrzeże i czy domyśli się, do czego może ten przedmiot służyć.
Ruszył szybkim, zdecydowanym krokiem. Kiedy do wejścia na klatkę schodową od strony dziedzińca miał jeszcze dosłownie ze trzy metry, w szybie wiatrołapu zobaczył odbicie zabawnej sceny za jego plecami. Odwrócił się w samą porę, aby na wzniesieniu z parkingiem zobaczyć, jak jakiś, można by powiedzieć, mikrus w garniturze, goniąc co najmniej jakby biegł do żony na porodówkę, musiał się chyba potknąć o jakąś wystającą, nierówną betonową płytę, bo tuż przy żółtej polówce się wywrócił! A, zaraz. Nie. On się nie wywalił. On się celowo położył. Co jest? Po co on tam szpera? Może mu drobne z portfela wypadły?
Zdziwiony Dymitr zobaczył, jak elegancik, praktycznie leżąc już na plecach i nie bacząc na możliwość ufajdania marynarki, zagląda uważnie pod spód volkswagena! O cholera, on ewidentnie szuka tego lokalizatora, domyślił się wreszcie Dymitr. Nie trzeba było długo myśleć, kto to może być. Tylko skąd on wiedział o tym nadajniku? Wreszcie zaczął kojarzyć fakty. Z dwóch lokalizatorów jeden już na pewno wpadł w ręce śledczych po obszukaniu tego mercedesa sprzed garażu. Skoro jakoś dokopali się do jego zdjęć na rynku, pogrzebali w Internecie i wiedzą także, że kupił dwa takie urządzenia i dokupił do nich dwie karty SIM. A więc teraz zapewne szukają tego drugiego nadajnika. Ten niepozorny facet to na pewno musi być gliniarz! Ale czemu jest tu tylko on jeden? Przecież zwykle chodzą parami. I skąd on się tu w ogóle wziął? Przyszedł na piechotę?
Kurczę, zdążyłem w ostatniej chwili zdjąć tę pluskwę, odetchnął z ulgą Dymitr i nie zauważony przez policjanta podszedł wreszcie do automatycznych drzwi. Kiedy skrzydła się rozsunęły, szybko zniknął we wnętrzu budynku, aby nie wzbudzać niczyjego niezdrowego zainteresowania swoją nietypową garderobą. Trzeba być wyjątkowo czujnym, mówił sam do siebie w myślach, choć póki co, nie miał jeszcze powodów wątpić w powodzenie swojej karkołomnej misji. Chociaż z drugiej strony, jeśli jest tu jeden glina, to mogą być i następni, domyślił się i wyjął zza paska spodni gotowy do strzału pistolet z tłumikiem. Tak na wszelki wypadek. Lepiej się nie szarpać ze spodniami, kiedy ktoś do niego będzie celował pierwszy. Jeszcze w nerwach sobie przypadkiem coś odstrzeli.
Skacząc po dwa-trzy stopnie naraz, szybko znalazł się przed drzwiami, nad którymi napis wielkimi literami informował, że gdzieś tam za nimi znajduje się oddział intensywnej opieki medycznej. Dobra, teraz trzeba dokończyć przynajmniej jedną robotę i naprawić, to co spartaczyłem niecałe cztery doby wcześniej u tego wariata komandosa w jego garażu, pomyślał. Obiecał sobie, że tym razem faceta odstrzeli bez niepotrzebnych rozterek, chyba, że od razu po pierwszym pytaniu gość wymięknie i za cenę uratowania swojego tyłka powie, co zrobili z tym zielonym kamieniem. Obiecywać można zawsze i wszystko, byle tylko osiągnąć cel. Byle tylko zawartość skrzynki, na którą czekał Albert z wypłatą, znalazła się wreszcie w jego posiadaniu.
Odblokował kciukiem bezpiecznik trzymanej blisko ciała broni i właśnie miał wolną lewą ręką otworzyć przeszklone drzwi, kiedy zamarł w bezruchu na dźwięk głosu, który doszedł do niego z lewej strony.
- Pan do kogo? To zamknięty oddział i tylko najbliższej rodzinie wolno tam wchodzić za zgodą lekarza.
Od strony schodów nie doszedł go wcześniej dźwięk kroków, chociaż tajemnicza postać mogła mieć na stopach na przykład miękkie obuwie. Nie usłyszał przecież także, jak chwilę wcześniej wchodziła po tych schodach. Ciekawe, czy zauważyła broń, czy nie? Chyba nie, bo ani nie uciekła, ani nie wpadła w panikę. Na wszelki wypadek jednak przycisnął prawą rękę z pistoletem mocniej do ciała. Młoda osoba, której głos skojarzył mu się natychmiast z głosem Marleny Dietrich w „Sag mir wo die Blumen sind”, musiała zwyczajnie przystanąć na jego widok i nie podeszła bliżej, jakby wyczuła, że coś tu może być nie tak.
Głos był kobiecy, młody, dźwięczny i dość niski. Głęboki, pełny i nieco szemrzący w niskich tonach. Szalenie seksowny, przeszywający uszy, serce, a nawet trzewia. Dymitr nigdy wcześniej nie doznał takiego odczucia słysząc czyjkolwiek głos. Nawet nie przypuszczał dotąd, że można komuś sponiewierać jego wewnętrzne organy, nie licząc kołatających się tamże uczuć, samą tylko barwą głosu.
Bał się jednak odwrócić głowę i spojrzeć w stronę schodów prowadzących w dół klatki schodowej. Bał się rozczarowania, jakiego czasem się doznaje przy spotkaniu na żywo z osobą, którą słyszało się dotąd jedynie przez telefon i widziało jedynie w wyobraźni albo wyłącznie na podretuszowanych zdjęciach. Obawiał się, że kiedy spojrzy w tamtą stronę, to ta magiczna scena się odczaruje i kobieta okaże się unoszącą się wewnątrz moczarowej mgły zjawą, a ten cudny głos zmieni się w jakiś skrzek albo charczenie.
Powoli zaczął obracać głowę w lewo. Nagle stało się z nim coś dziwnego, jakby doznał dejà vu albo wsiadł do wehikułu czasu i uruchomił go odpowiednią wajchą.
***
Gorące czerwcowe lato 1983 roku.
Zakola wijącej się rzeki Czeremosz tworzyły w swoim biegu przez tereny na skraju Huculszczyzny, gdzie mieszkał od dzieciństwa, bardziej kamieniste niż piaszczyste łachy. Kiedy kończyła się wiosna, w wielu miejscach bez problemu można było przejść na drugą stronę rzeki, brodząc w jej nurcie co najwyżej po kolana. Latem na te kamieniste wyspy wchodzili poszukujący miejsca na popołudniowy odpoczynek, okoliczni mieszkańcy, głównie młodzi ludzie, którym palące słońce i żar od nagrzanych kamieni jeszcze tak nie szkodził, jak starszym. Letnicy rozkładali koce i leżaki, wyciągali kanapki i napoje i korzystali z chwil, kiedy mogli zapomnieć o dokuczliwej rzeczywistości i problemach nękających mieszkańców Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Dymitr, a właściwie jeszcze wtedy Danił, siedział z Natalią na balustradzie obłażącego z farby betonowo-stalowego szarego mostu, jedynego połączenia Wyżnicy z sąsiednimi Kutami, gdzie obydwoje mieszkali. Nogi mieli opuszczone po zewnętrznej stronie barierki, ignorując grożące im niebezpieczeństwo. Upadek z tej wysokości mógłby skończyć się dla człowieka tragicznie, ale wtedy tak się tym nie przejmowali. Młodym gniewnym i tym normalnym zresztą też, zawsze wydaje się, że są o dwa kroki od nieśmiertelności i że nad wszystkim są w stanie zapanować, a nad grawitacją to już na pewno.
Natalia była koleżanką Daniła z równoległej klasy liceum w Wyżnicy, miasta po drugiej stronie rzeki, będącego swojego rodzaju bramą do Bukowiny, krainy tak bardzo podobnej do polskich Bieszczadów. Danił był w Natalii na zabój zakochany, ale nikomu jeszcze o tym nie powiedział. Nawet jej samej. Ona z kolei traktowała go raczej jak kumpla, korepetytora i powiernika niektórych z jej babskich tajemnic.
Od czasu do czasu, po szkole, tu i ówdzie trochę się razem poszwendali, a potem Danił odprowadzał ją do domu i tam pomagał w matematyce i fizyce na prośbę jego matki, która znała się z kolei z jej matką. Mama Natalii zauważyła, że jej córka kuleje w szkole z kilku ważnych przedmiotów i pewnego dnia zapytała Daniła, czy nie pomógłby jej córce. Danił nie potrafił i nie chciał odmówić, a nawet ucieszył się na tę okazję, by móc się nieco zbliżyć do dziewczyny, w której się od długiego czasu poważnie zadurzył.
Ich ojcowie też się znali, ale głównie z wspólnego przesiadywania w restoranach i ze współzawodnictwa w opróżnianiu stachanów z wódką na czas. Pili jak równy z równym i po równo. Matka Daniła potrafiła odseparować go od wybryków ojca, bo Danił był jedynakiem. Chroniła go jak mogła przed ojcem. Jak dotąd skutecznie. Danił nie pamiętał, aby tata, przynoszony nierzadko przez kolegów i stawiany albo kładziony pod drzwiami, kiedykolwiek podniósł na niego rękę. W rzadkich momentach trzeźwości jego ojciec wychodził z domu i szedł nad rzekę z wędką, nie wiadomo po co, bo żadnych ryb nigdy do domu nie przynosił. Widocznie się wstydził na trzeźwo stanąć z dorastającym synem twarzą w twarz, a gdzieś się podziać przecież musiał poza domem.
Matka Natalii, mając oprócz niej jeszcze czwórkę innych, młodszych pociech, nie dawała sobie właściwie z niczym rady. Ani z nauką swoich dzieci, ani z pijaństwem męża. Nie miała siły na walkę o zapewnienie im właściwej opieki. Za to dawała sobie radę z zakupami leków w aptece. Bardzo często po zatruciu lekami lądowała potem w szpitalu, przechodząc kolejne, coraz częstsze załamania nerwowe. Danił dziwił się, że dotąd Natalia i jej rodzeństwo nie zostali takim rodzicom odebrani przez opiekę społeczną.
Tego dnia po szkole usiedli, ot tak sobie, bez konkretnego celu z Natalią na tym długim moście i trochę znudzeni, obserwowali dorosłych opalających się poniżej i ich dzieci, chlapiące się zimną wodą nabieraną wiaderkami i foremkami z leniwie płynącej rzeki. Chybocząc się nieco, machali od niechcenia nogami, rozglądali się dokoła i podziwiali widoki łagodnych, zielonych wzgórz otaczających miasto. Okolica była piękna, o każdej porze roku bez wyjątku.
- Skoczyłbyś? – zapytała w pewnym momencie po ukraińsku Natalia, spoglądając pionowo w dół i oceniając wysokość od nich do powierzchni wody. Rosyjskiego uczyli się w szkole, ale w domach i na ulicy rozmawiano po ukraińsku z wyraźnymi wtrąceniami gwary huculskiej, ciekawej mieszanki rusko-wołosko-polskiej.
Przesunęła się do przodu, przytrzymując się rękoma barierki i schyliła głowę. Jej długie, ciemne, proste i rozpuszczone włosy zawisły luźno i zaczęły falować w podmuchach lekkiego, ciepłego wiatru. Z zasłoniętą tak włosami twarzą wyglądała trochę jak upiorna, potępiona zjawa, snująca się po zamglonych mokradłach w jakiejś zapomnianej, opuszczonej przez Boga, wyklętej krainie umarłych.
Danił, bardziej niż kaskadą jej pięknych włosów, zainteresował się wąskim fragmentem dolnej części jej pleców, który odsłonił się pomiędzy jej koszulką, a krótką spódniczką. Kiedy Natalia wychyliła się jeszcze mocniej do przodu, w powstałej w ten sposób szparze zauważył jej kremową bieliznę. Przełknął ślinę i się zaczerwienił, ale nie mógł oderwać wzroku od tego kuszącego miejsca i zatrzymać pracujących trybów chłopięcej, nastoletniej wyobraźni.
- Ale tylko, żeby ciebie uratować, gdybyś wpadła do głębokiej rzeki – odpowiedział w tym samym języku, sugerując w ten sposób, że darzy ją czymś więcej niż tylko przyjaźnią i że w razie potrzeby roztoczy nad nią opiekę, zachowując się jak prawdziwy radziecki bohater, których z obowiązkowych lektur znali już na pęczki.
Natalia podniosła głowę, cofnęła się i wyprostowała. Trzepnęła głową, aby twarz wydostała się jej spomiędzy włosów. Danił zobaczył jej niebieskie oczy, naturalnie wydatne usta, odznaczające się kości policzkowe i lekko perkaty nos. Była piękna. Żałował, że nie podarowała mu dotąd żadnego zdjęcia. Mógłby patrzeć w nieskończoność na jej stworzoną z pieczołowitością przez naturę twarz. Natalia nigdy się nie malowała. Nie potrzebowała. I tak niewiele by jej to dodało urody, a wśród dorosłych od razu każdy mocniejszy makijaż zostałby uznany za przejaw próżności, a może nawet wyuzdania.
- Naprawdę? A gdybyś skoczył i sam zginął? – Natalia teraz odchyliła głowę mocniej do tyłu, wypinając nieco pierś do przodu.
W tym momencie jeszcze więcej kosmyków włosów odpłynęło przez policzki i uszy na tył jej głowy, a jego wzrok prześlizgnął się na kwiecisty wzór nadrukowany na przedniej części jej jasnozielonej koszulki. Wydawała się tego nie zauważyć. Przekręciła już całkiem odsłoniętą buzię w jego stronę i popatrzyła mu prosto w oczy, niemal wwiercając się swoim wzrokiem w jego głowę i serce, jakby chciała dojrzeć, co tkwi tam wewnątrz tego chłopaka, który tak chętnie jej pomaga i tak często ją odprowadza do domu. Danił zastanawiał się, czy aby właśnie nie zaczął krwawić na klatce piersiowej. Serce biło mu tak mocno, że bał się czy jego żebra i łączący je mostek to wytrzymają, czy może niezbędna będzie jakaś ratująca życie interwencja chirurgiczna na oddziale kardiologii dla zakochanej młodzieży.
- A jaka byłaby wtedy dla ciebie różnica? – Daniłowi bardzo podobało się, że wreszcie patrzyła w jego oczy, a nie, jak dotąd, tylko na niego. I że zadała mu takie pytanie, które pozwoli mu wyjawić, co do niej czuje. A może po prostu sama zauważy w jego oczach wreszcie to, co chciał jej od dawna przekazać?
- A myślisz, że jest mi to obojętne, z kim chciałabym umrzeć? Żyć tu nie ma jak i gdzie…
- Co ty mówisz, Natasza? – zaniepokoił się jej nastrojem Danił. Jego mama słyszała od mamy Natalii, że u nich w domu nie układa się najlepiej. Mama mówiła nawet, że dużo, dużo gorzej niż u niego w domu. Podobno ojciec Natalii często bił swoje dzieci. I ich matkę podobno też. Danił zaczął się zastanawiać, czy nie dzieje się w domu Natalii aby coś jeszcze gorszego. Postanowił delikatnie zapytać o to wprost. – Czy twój ojciec cię skrzywdził, Natasza?
U Natalii jakby ktoś odkręcił kurek z łzami. Zaczęła głośno łkać i nie mogła nad tym zapanować. Z kamienistej plaży na dole spojrzeli na nich ludzie. Danił chciał sięgnąć jedną ręką do kieszeni spodenek z krótkimi nogawkami, ale w pozycji siedzącej, trzymając się balustrady, nie dałby rady jej wyjąć. Mama zawsze wkładała mu do spodni, a nawet letnich spodenek, uprasowaną i złożoną na cztery bawełnianą chusteczkę do nosa. On zwykle protestował, ale mama mówiła, że przyda się na wszelki wypadek, nawet nie będzie wiedział kiedy. I co się okazało? Mama ma zawsze rację. Chusteczka miała przydać się właśnie teraz.
Danił przełożył nogi przez balustradę na stronę mostu i zeskoczył na beton. Dopiero na wyprostowanych nogach był w stanie włożyć palce do kieszeni i dobyć przydatny w przeróżnych, mniej lub bardziej nagłych sytuacjach, skrawek materiału. Wyjął chusteczkę i podał ją Natalii.
- Weź, Natalia. Wytrzyj oczy. I chodźmy już stąd. Musimy jeszcze przerobić te zadania o prawdopodobieństwie.
Natalia jedną ręką chwyciła chusteczkę, ale nie otarła nią łez, tylko trzymając ją przed sobą wpatrywała się w nią nieruchomo, wypowiadając dwa słowa:
- Czysta chusteczka…
- No, czysta! Mama mi dała. Jeszcze w ogóle nie zasmarkana! – zażartował Danił, chcąc ją troszkę rozśmieszyć i odwrócił się w kierunku miasta. Schylając się i chwytając oba ich tornistry, rzucił jeszcze za siebie. – Dawaj, Natasza, znikamy stąd!
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Nie usłyszał żadnego innego dźwięku oprócz głuchego uderzenia, któremu towarzyszył ledwo słyszalny trzask. Nie był to żaden dźwięk wskazujący, że mogło stać się coś aż tak strasznego jak się stało, ale zapamiętał go na całe życie. Zabrzmiał, jak ciężki worek z kartoflami rzucony prosto na naręcze chrustu. Danił skamieniał, jakby dopiero co spojrzał w oczy Meduzie, chociaż bez namysłu powinien rzucić się do miejsca, w którym kilka sekund wcześniej siedział razem z ukochaną Natalią, aby sprawdzić, co się stało. Ale on wiedział już, co się stało. Czuł to. Każdy by wiedział, że upadek z tej wysokości na kamienie musi się zakończyć tragicznie. Czy zrobiła to, bo chciała, czy może tylko przypadkiem się potknęła?
Nie pamiętał zbyt wiele z późniejszych wydarzeń. Chyba najbardziej to, że bez ustanku powtarzał „Dlaczego, Natasza?”. Później, w szpitalu, odpowiednio silne zastrzyki zdołały go wyrwać z tej katatonii. Ale od tamtej pory przeżyta trauma nie pozwoliła mu już uczuciowo zaangażować się w jakikolwiek trwały związek z żadną inną kobietą. Przez to, potem w wojsku, przez długi czas podejrzewano, że Danił po prostu bardziej lubi mężczyzn, niż kobiety, co nie było zgodne z prawdą.
Ponieważ całe zajście na moście widzieli liczni świadkowie, Danił nigdy nie został oskarżony o to, że przyczynił się w jakikolwiek sposób do śmierci Natalii. Kiedy kilka miesięcy później doszedł do siebie, zaczął się zastanawiać, czy zeszłaby z tego mostu normalnie, gdyby nie zachował się wtedy, jak przystało na mężczyznę i dżentelmena i nie podał jej swojej czystej chusteczki. Na wszelki wypadek od tamtej pory przestał je nosić przy sobie i przestał wyświadczać przysługi kobietom.
Całe późniejsze życie wstydził się tego, że mimo złożonej obietnicy, nie rzucił się za Natalią, by ją uratować. Albo przynajmniej razem z nią zginąć.
W rocznicę jej śmierci, późnym wieczorem, ojciec Natalii, wracając w normalnym dla niego stanie głębokiej nietrzeźwości z restauracji do domu, spadł z tego samego mostu na te same kamienie, łamiąc sobie kręgosłup i stając się tym samym pierwszą śmiertelną ofiarą Daniła. Wszyscy wtedy pomyśleli, że zamroczony ojciec Natalii z powodu dręczących go wyrzutów sumienia, po prostu nie wytrzymał i popełnił samobójstwo, rzucając się z mostu dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zginęła jego córka. Niektórzy nawet poszli dużo dalej i głośno podziwiali go za jego bezgraniczną miłość do własnego dziecka, która pchnęła go do tego desperackiego kroku.
O tę zbrodnię i o wiele następnych Dymitr nie został dotąd oskarżony. Nigdy i nigdzie.
***
Dymitr przekręcił wreszcie do końca głowę, patrząc na osobę o cudownym głosie Marleny Dietrich, która chciała od niego uzyskać prostą informację: czy jest bliskim krewnym kogoś za tymi drzwiami. Na widok dziewczyny, która przytrzymując się poręczy przystanęła na ostatnim ze stopni, jakieś trzy metry od niego, poczuł pulsujące tętnienie arterii w skroniach. Znał ją, lecz dotąd widział ją tylko z daleka, więc nie mógł się spodziewać tego, co zobaczył.
Dlaczego ona musiała być taka podobna do Natalii?
Nie wiedział, skąd i jak, ale coś mu się w głowie musiało poważnie poprzestawiać. Pytanie, które zadał, samo mu się z ust wydostało, całkowicie bez jego woli. Zupełnie jakby ktoś wszedł w jego ciało i przejął nad nim kontrolę, tak jak to stało się w filmie „Uwierz w ducha”. Tylko kto to był?
- Czy twój ojciec cię skrzywdził, Natasza? Nie bój się. Ja cię przed nim obronię…
I pokazał przerażonej Oli trzymany w ręku pistolet, ledwo uśmiechając się kącikami ust. Jakże się zdziwił, kiedy niewdzięczna Natasza ruszyła do przodu z wyraźnym zamiarem odebrania mu pistoletu i powstrzymania go przed realizacją jego zamiaru.
Czy Ola nie powinna była od razu zacząć uciekać? Jak duże niebezpieczeństwo jej grozi z rąk zamroczonego Dymitra? W jaki sposób prokurator Pietrzak został postrzelony? Czy pół Warszawy w całym Bolesławcu pomoże? Czy Żaklinie uda się wydostać z bagażnika?
Cieszymy się, że razem z nami tworzycie, czytacie i emocjonujecie się historią. Bolecnauta Pan M. ciągle oczarowuje nas swoją pełną emocji historią i doprowadza do szybszego bicia serca. Zadaje pytania: Czy historia ta będzie w stanie poruszyć Czytelników?
A może w kimś odezwie się syndrom sztokholmski? Dajcie koniecznie znać!
Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).