Już jest pięćdziesiąta dziewiąta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Pięćdziesiąta szósta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Pięćdziesiąta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Pięćdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Dzisiaj Bolecnauta Pan M. przybliża nam wyczyny Hieronima na motocyklu. Zapraszamy do lektury:
Schodząc po schodach na parking, na którym lśnił bajecznie wyglądający potwór rodem z torów wyścigowych MotoGP, Hieronim zakończył rozmowę z podkomisarzem Kamińskim, którego relacja z wydarzeń w szpitalu mogłaby stanowić scenariusz filmu sensacyjnego. Stało się to, co razem z podkomisarzem między słowami podejrzewali. Polańska i Wilczyński, którzy wplątali się w niezłą aferę, nawet jeżeli nie międzynarodową i nie szpiegowską (chociaż nigdy nie wiadomo), nadal mogli być celem znanego ze zdjęcia, wciąż jednak tajemniczego przestępcy. Tym razem na przeszkodzie ich prześladowcy stanął, i to dosłownie, prokurator Pietrzak i teraz to on został wykluczony. Oby tylko chwilowo. Trzeba pilnie dotrzeć do szpitala, podkomisarz będzie mnie tam na pewno potrzebował, pomyślał aspirant Świgoń, chowając do kieszeni zdjęte okulary, które przeszkadzałyby mu przy zakładaniu kasku motocyklowego.
Zanim ponownie czarny kask właściciela Hayabusy znalazł się na jego głowie, Hieronim zauważył, że wewnątrz zamontowany jest system głośnomówiący, a na lewej ściance kasku przyklejony jest panel z dużymi przyciskami do obsługi zestawu palcami, nawet zaopatrzonymi w rękawice. Wcześniej, kiedy „wypożyczał” jednoślad, nie zwrócił na to uwagi. Odłożył kask na siedzenie, uruchomił na telefonie funkcję bluetooth i sparował oba urządzenia. Sądził, że do czasu zwrotu zarekwirowanego jednośladu może być przydatne, aby móc w razie potrzeby prowadzić i rozmawiać jednocześnie.
Właściciel szatańskiego ścigacza był na tyle zapobiegliwy i majętny, że dodatkowo zakupił i przymocował uchwyt na telefon w specjalnie przeznaczonym do tego miejscu pośrodku kokpitu. Hieronim bez problemu umieścił tam swojego smartfona, przywdział kask, po czym wyjął z kieszeni i włożył przez otwartą przyłbicę naprawione rękami Żakliny okulary. Przyciśnięte do skroni zauszniki bryli trochę go uwierały, ale bez nich mógłby nie odróżnić znaku zakazu wjazdu od logo londyńskiego metra, więc musiał jakoś się dostosować i ścierpieć tę niewielką niedogodność.
Wsiadł na motor, włożył kluczyk i sprawdził działanie połączenia telefonu z zestawem, wyszukując na YouTubie „Road to hell” Chrisa Rei. Odsłuch świetny, ale to za spokojne, zdecydował ledwie po dziesięciu sekundach odtwarzania. Po chwili namysłu zmienił na bardziej energetyczne „Highway to hell” AC/DC. No, to znacznie lepsze i bardziej klimatyczne, pomyślał. Opuścił szybę kasku, przekręcił kluczyk i stwierdził, że nawet gruby pomruk silnika zbytnio nie zakłóca brzmienia muzyki. Ale czad! Ciekawe ile trzeba odkładać z pensji policjanta, żeby stać mnie było na takie cacko? Jeszcze tylko trzeba by zmienić ten idiotyczny garniak. Odpychając się nogami wycofał motor na półtora jego długości, a potem powoli i płynnie, nie przekręcając praktycznie manetki, na minimalnych obrotach wyjechał z parkingu skręcając w lewo w stronę nowej galerii, wybudowanej na dawnym terenie PKS i zielonej stacji paliw BP. Trochę go poniosło, bo wyobraził sobie, że będzie teraz jeździł jak samotny mściciel, przemierzający niebezpieczne ulice miasta i bezwzględnie wymierzający sprawiedliwość niegodziwcom. Strzeżcie się, szumowiny! Nadjeżdża samotny wilk McQuade!
Po dwóch minutach Ghost Rider Hieronim zatrzymał się na czerwonym świetle, jako pierwszy w kolejce prawoskrętów na skrzyżowaniu przy targowisku, nie wiadomo czemu zwanym Manhattanem. Po przeciwnej stronie swoim wyglądem raziła nieco w oczy kolejna galeria, nazwana przez kogoś w przypływie szału twórczego szumnie Starą Mleczarnią, choć po dawnym kompleksie budynków mleczarni nie pozostał nawet smród sfermentowanego kefiru, z którego słynęła dawna bolesławiecka OSM. Tak mu mówiła jego mama, bo sam z racji wieku nie za bardzo pamiętał ani nabiałowej fabryki, ani tym bardziej smaku pochodzących stamtąd mlecznych przetworów.
Po prawej stronie, od ulicy Jeleniogórskiej, utworzył się przed światłami niewielki korek sześciu samochodów. Jako siódme auto podjechało właśnie ciemne audi A4 z przyciemnianymi szybami, na charakterystycznych pełnych, przypominających z daleka membrany głośników, alufelgach i z niskoprofilowymi oponami, które zapewne miały wywołać wrażenie znaczącego obniżenia podwozia i tym samym nadać pojazdowi sportowego charakteru. No, ale ani jedno, ani drugie nie wyszło, stwierdził wizualnie zniesmaczony Hieronim i ruszył, kiedy tylko strzałka dla jego pasa ruchu zmieniła się na zieloną.
Jako, że szpital znajdował się jakieś trzysta metrów dalej, Hieronim nie wprowadzał silnika na wyższe obroty. Kiedy przejeżdżał koło sznurka osobówek, wszyscy kierowcy bez wyjątku okręcali głowy, żeby zobaczyć, co to za futurystyczna maszyna wydaje takie niesamowite dźwięki z obustronnie umieszczonych, nisko mruczących wydechów Two Brothers. Jeszcze bardziej ich szokowało na pewno, że na ścigaczu siedzi koleś wyglądający jak korpoludek jadący prawdopodobnie na ważne spotkanie w sprawie największej fuzji w branży finansowej ostatnich lat. Ale jeden gość, ten z ostatniego w kolejce audi, nie zwrócił w ogóle uwagi na Hieronima, bo trzymał lewą ręką przy uchu komórkę. Rozmawiał z kimś i patrząc tępo przed siebie, nie spuszczał z oczu sygnalizatora świateł drogowych na krzyżówce. Poza nim w środku audi nie było nikogo. Przynajmniej tak się Hieronimowi wydawało.
Szkoda, że nie mam czasu, pożałował aspirant zbliżając się już do maski stojącego audi, bo należy ci się mandat, baranie jeden. A, zresztą. Co tam, przynajmniej zwrócę bałwanowi uwagę. I tak przejeżdżam obok, a ten stoi na światłach, więc te kilka sekund mnie nie zbawi, stwierdził Hieronim.
Nacisnął pedał hamulca i zaczął zwalniać. Zatrzymał się przy drzwiach kierowcy audi, wrzucił neutralny bieg i podparł motocykl dwiema stopami, po czym lewą ręką zapukał w szybę boczną, a prawą sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Nie ściągając kasku, ani nie podnosząc przyciemnianej przyłbicy, pokazał facetowi przez szybę legitymację funkcjonariusza policji. Ten odwrócił absolutnie niewzruszoną twarz w jego stronę i opuścił rękę z telefonem, ukazując charakterystyczne, nieładne blizny na dolnej części swojego lewego policzka, bezgłośnie wymawiając znane i nadużywane powszechnie przekleństwo na „K”, co Hieronim natychmiast rozpoznał z ruchu warg poszukiwanego bandyty ze zdjęcia.
Hieronimowi wewnątrz kasku wyrwało się identyczne brzydkie słowo, do którego dodał jeszcze soczyste „mać” na końcu. Kto by się spodziewał, że przypadkiem natknie się na faceta, którego portret od dzisiaj miał być najczęściej pokazywanym zdjęciem, i to nie tylko w lokalnych bolesławieckim mediach.
Zamiast zsiąść z motocykla, sięgnąć po służbowy pistolet znajdujący się w kaburze pod pachą i aresztować porywacza, Hieronim postanowił nie dać po sobie niczego poznać i nadal udawać, że jedynym powodem zatrzymania była zabroniona prawem rozmowa kierowcy przez telefon podczas jazdy. Jeżeli w bagażniku nadal znajduje się Żaklina, nie wolno mi ryzykować strzelaniny niemal na środku skrzyżowania, pomyślał. Nadal nie otwierając kasku poczekał, aż szyba w samochodzie zostanie opuszczona. Na niewidoczne spod nakrycia głowy czoło wystąpiły mu krople potu i zaczęły zalewać oczy. A może to jednak łzy nad losem Żakliny?
***
Nie wzbudzający niczyich podejrzeń, nie zatrzymywany przez nikogo Dymitr, powoli wyjechał z terenu szpitala i skręcił w prawo. Miejsce, do którego musiał aktualnie pilnie dotrzeć, aby przemycić tam swój podwójny ładunek, znajdowało się kilkanaście kilometrów od Bolesławca, na terenie byłego poradzieckiego lotniska, które dawniej, jako żołnierz znał doskonale. Podczas służby wojskowej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wielokrotnie tam bywał, podobnie jak i w innych, licznie rozsianych po bliższej i dalszej okolicy wojskowych obiektach należących do Armii Radzieckiej, na krótko przed rozpadem Układu Warszawskiego, co zdarzyło się w lipcu 1991 roku.
Jego jednostka była jedną z ostatnich, które miały opuszczać teren Polski, ale jemu nie za bardzo chciało się wracać do swojej rozpadającej się na kawałki ojczyzny, więc szukał możliwości i okazji, aby tutaj pozostać. Na Zachód go nigdy nie ciągnęło. Dla niego Polska była jak Zachód. Tu wszystko znał i zawsze dobrze się odnajdywał. W Bieszczadach to już całkiem czuł się jak u siebie w domu. Lasy, góry, cerkwie, mentalność i odmienność kulturowo-religijna tubylców świetnie mu odpowiadały. Uśmiechnął się. Jeżeli dożyje do emerytury, a jest to w jego fachu mało prawdopodobne, to znajdzie tam jakieś ustronne miejsce na ostatnie lata życia. Może nawet zaproponuje to samo Sylwii? Polubił ją i jej oddanie sprawom materialnym. W tym przypadku przynajmniej wiadomo, że ich relacja opierałaby się na solidnych i trwałych podstawach. Przynajmniej do czasu wyzerowania salda w banku.
Oczywiście dzisiaj byłe lotnisko w Osłej, nazywane kiedyś nie wiadomo czemu lotniskiem Krzywa, wyglądało zupełnie inaczej i nie przypominało ani trochę ogromnego wojskowego kompleksu sprzed lat. Jeszcze do niedawna dało się tam nawet odczytać trochę starych rosyjskich napisów, ale teraz praktycznie wszystko już uległo zatarciu i zniszczeniu. Wszystko oprócz kilku zrujnowanych szkieletów budynków oraz hangarów, które powoli i samoistnie ulegały degradacji i rozpadowi. Nawet betonowe pasy lądowiska skruszały lub zostały rozebrane. Być może ziemia na lotnisku pozostała jeszcze gdzieniegdzie soczyście nasączona lotniczą benzyną, ale z pewnością to wszystko, co można było jeszcze tam znaleźć po pobycie Rosjan.
Dzięki zachowaniu zjazdu z drogi, nazywanej dotąd niesłusznie autostradą, ponad dwadzieścia lat temu przekształcono te tereny w strefę ekonomiczną i wielkie miejsce obsługi podróżnych, co spowodowało, że jak grzyby po deszczu zaczęły tam powstawać nowoczesne hale, magazyny oraz stacje benzynowe z restauracjami i barami. Akurat to Dymitrowi pomogło, bo dzięki temu że kręciły się tam obecnie setki, jeśli nie tysiące, ciężarówek i osobówek w ciągu każdej doby, łatwiej było rozpłynąć się w tłumie, nie przyciągać wścibskich spojrzeń i nie wywoływać niczyich podejrzeń o jakąkolwiek nielegalną działalność. Dymitr w swoim aucie nie zwracał uwagi nawet, kiedy kręcąc się tam w środku nocy, przygotowywał lokum dla swoich nowych podopiecznych. Właściwie to szykował tylko jedno miejsce, ponieważ nie mógł wiedzieć, że uda mu się wkrótce ustrzelić na polowaniu dublet trofeów. Za chwilę będzie więc musiał zaimprowizować drugie miejsce dla schwytanej nadprogramowo żółtej sikorki.
Kiedy pod szpitalem pakował do bagażnika córkę rudowłosej lisicy obok jęczącej ze strachu, skrępowanej dziennikarki, zauważył leżący koło tej wścibskiej świruski telefon komórkowy. Zbeształ się w myślach za to, że nie przeszukał jej kieszeni kiedy ją upychał do samochodu w tunelu, ale przecież było tam ciemno, a on musiał jakby działać w znacznym pośpiechu. Uspokoił się nieco, kiedy zorientował się, że telefon jest wyłączony. A może sprzęt się po prostu rozładował? Ciekawe, czy udało się jej gdzieś wcześniej dodzwonić? Kiedy ponownie uśpił młodą redaktor, na wszelki wypadek i z niejaką przyjemnością przemacał teraz wszystkie kieszenie obu panien, ale nie znalazł więcej elektronicznych urządzeń. Dziwne, czyżby córka rudej nie nosiła komórki?
Chwilę przyglądając się Śpiącym Królewnom stwierdził, że gdyby miał zorganizować wybory Miss Bagażnika, nie mógłby zdecydować, która z kandydatek miałaby największą szansę wygranej. Jedna i druga miały swoje atuty. Ale mimo znacznie większych atutów żółtogłowej fotoreporterki, coś go bardziej ciągnęło do tej drugiej. Tak bardzo przypominała mu Nataszę. Ile to już lat? Trzydzieści pięć? Trzydzieści sześć? A może więcej? Na wspomnienie tamtych odległych wydarzeń na moście zaczął odczuwać drżenie palców, a w oczach mu lekko pociemniało. Z głuchym trzaskiem zamknął bagażnik, zostawiając wewnątrz, oprócz dwóch dziewczyn, także te nieco już wyblakłe, lecz nadal bolące jak zadra, wspomnienia.
Dymitr wybrał otrzymany od Alberta numer telefonu rudowłosej mamusi, ale po kilku sygnałach zgłosiło się automatyczne nagranie ze skrzynki. Miły ma głos, swoją drogą. Taki, który pozwala uwolnić wodze męskiej wyobraźni. Wolałby pogadać z nią na żywo, lecz obecnie sytuacja skomplikowała się i nie mógł w najbliższym czasie ponownie pojawić się w szpitalu. Tam teraz zaroi się od glin, stwierdził i kiedy stanął jako ostatni w kolejce do świateł odszukał przesłany mu przez Alberta telefon do córki rudej lisicy o ładnym imieniu Aleksandra. Jeżeli młoda nie miała go przy sobie, może zostawiła u mamusi w szpitalu, kiedy się tam spotkały?
Wybrał numer i sam nie uwierzył, że miał takie szczęście. Rozpoznał głos osoby, która odebrała połączenie i postanowił zabawić się udając głos jej dziecka. Wiedział doskonale, że jego numer nie wyświetlił się po drugiej stronie, więc zaskoczenie rozmówczyni musiało być nieziemskie. Ile by dał, żeby móc teraz zobaczyć jej zdziwioną minę! Ledwo skończył formułowanie realnej groźby naruszenia nietykalności cielesnej jej córki, a musiał dorzucił jedynie krótkie „Odezwę się wkrótce”, bo w szybę zapukał jakiś motocyklista, dziwak w garniturze, który jadąc w przeciwnym kierunku właśnie zatrzymał się przy jego aucie, a w którego ręce pojawiła się nagle jak wyczarowana legitymacja policjanta. Dymitr opuścił telefon i rzucił go na puste siedzenie pasażera, rzucając jednocześnie przekleństwem. Na razie żadnych gwałtownych ruchów. W razie czego udajemy turystę.
Nie otwierając przyłbicy kasku policjant czekał, aż Dymitr otworzy okno. Dymitr udał, że sięga do przycisku na lewym podłokietniku, lecz zamiast guzika uruchamiającego silnik poruszający szybą, niezauważalnie dla gliniarza sięgnął do uchwytu otwierającego drzwi, lekko go pociągnął i kiedy tylko zamek puścił uderzył gwałtownie i z całą siłą lewym barkiem w drzwi, a te gwałtownie odskoczyły i uderzyły w motocykl i znajdującego się na nim motocyklistę. Było to w stu procentach zgodne z zamierzeniem Dymitra wytrącenia ich obu z równowagi. Ponad ćwierćtonowy motocykl z nadal włączonym, mruczącym niskim głosem silnikiem, odchylił się mocno od pionu i siedzący na nim gliniarz nie był już w stanie powstrzymać przewracającego się motoru. Mimo wysiłku mającego na celu zapobieżenie upadkowi na bok, Suzuki uderzyło o asfalt przyciskając prawą nogę policjanta, który głośno i dramatycznie krzyknął.
Nie czekając na rozwój sytuacji, Dymitr zamknął drzwi i ruszył do przodu, ponieważ sznurek samochodów właśnie zaczął przemieszczać się przez skrzyżowanie. Przez chwilę zastanawiał się, czy nadal powinien trzymać się planu i skręcić w lewo, jak pojazdy jadące przed nim, ale zdecydował jednak pojechać prosto, w kierunku centrum miasta. Więcej ulic, domów i w razie czego łatwiej zgubić ewentualny pościg.
Idąca po chodniku, zmierzająca zapewne na pobliski przystanek para ludzi w średnim wieku, z przerażeniem w oczach patrzyła, jak motocyklista w kasku przewraca się i krzycząc z bólu, zostaje przygnieciony własną maszyną, a znajdujący się tuż obok samochód z piskiem opon odjeżdża. Ci dobrzy ludzie w jednej sekundzie ruszyli z pomocą, a kiedy podbiegli, zauważyli, że z dużą trudnością, a już na pewno z bólem, leżącemu udaje się stopniowo wyswobadzać zablokowaną kończynę spod jednośladu. Nieznajomy mężczyzna próbował unieść motor, a idąca z nim kobieta pomogła Hieronimowi ostatecznie wysunąć się spod pojazdu i wstać. Hieronim zaczął obmacywać nogę przez przybrudzoną nogawkę i z ulgą stwierdził, że raczej żadna kość nie została złamana. Największy ból odczuwał za to w stopie, która zapewne została na moment nienaturalnie skręcona. Zwichnięty staw skokowy nie był jednak dużą przeszkodą do dalszej jazdy, bo zawsze można jeszcze hamować hamulcem ręcznym. Hieronim zdecydowanym głosem oznajmił, że jest policjantem i poprosił przypadkowych przechodniów, aby pomogli mu unieść motor, którego silnik jakimś trafem nadal pracował.
We troje z łatwością ustawili motocykl do pionu. Hieronim podziękował za pomoc i kuśtykając usiadł ponownie na siedzisko. Jeszcze zanim wrzucił pierwszy bieg i ruszył, wybrał szybko numer telefonu podkomisarza Kamińskiego. Zacisnął hamulec ręczny i paląc gumę opony w tylnym kole, wywołując chmurę białego dymu, obrócił motor o 180 stopni, dokładnie jak to robią w filmach. Nie sądził, że manewr ten wyjdzie mu tak perfekcyjnie i to za pierwszym razem. Puścił hamulec, a przekręcona mocno manetka gazu sprawiła, że przednie koło uniosło się do góry. Nie miał pojęcia, że również i ta motocyklowa akrobacja, zwana przez maniaków dwóch kółek „wheelie”, uda mu się tak idealnie. Przypadkowi przechodnie także najwyraźniej nie spodziewali się wysokiego poziomu umiejętności motocyklisty, któremu pomogli, bo zostali tam na jezdni z szeroko otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, podobnie jak kilkanaście innych osób będących świadkami zdarzenia.
Po dwóch sekundach od nawiązania połączenia z podkomisarzem, Hieronim pędził na wprost i już na dwóch kołach ulicą Karola Miarki w kierunku centrum miasta. Daleko przed sobą widział oddalający się samochód należący do Jacenki. W trzech krótkich zdaniach zrelacjonował swojemu koledze z wydziału dochodzeniowo-śledczego przyjazd do Bolesławca, wizytę w redakcji i przypadkowe, niefortunne drogowe spotkanie z poszukiwanym przestępcą. Aspirant poprosił, aby wszystkie dostępne radiowozy zjechały do centrum miasta i kierowały się jego wytycznymi, które ulice obstawiać i blokować. Obaj zgodnie przewidywali i wyrazili wspólnie nadzieję, że droga ucieczki bandyty będzie wieść poza miasto, nie stanowiąc większego niebezpieczeństwa dla mieszkańców Bolesławca.
Hieronim podzielił się z podkomisarzem swoimi podejrzeniami, że w samochodzie Jacenki nadal może być uwięziona redaktor Żaklina. Poprosił więc, by w razie blokady nikt nie używał broni palnej, aby przypadkiem nie podziurawić bagażnika i dziewczyny przy okazji. Z przyspieszeniem Hayabusy Hieronim nie miał najmniejszego problemu, aby dosłownie w trzy, może cztery sekundy, jeszcze zanim dotarli kolejnych świateł, dogonić uciekające audi. Światło czerwone przy „wieżowcu” Urzędu Miasta sprawiło, że przed wjazdem na skrzyżowanie od ulicy Asnyka utworzył się niewielki korek. Kierowca audi nie miał jednak najmniejszego zamiaru się zatrzymywać. W końcu nie po to przecież uciekał, żeby teraz na pierwszych napotkanych światłach grzecznie opuścić swój pojazd i położyć się na jezdni z rękami splecionymi na karku.
Bez sygnalizowania jakiegokolwiek manewru, Jacenko zjechał na lewy pas i zmuszając nadjeżdżających z przeciwka kierowców do nagłego hamowania i ucieczki na bok, wjechał ze znaczną prędkością na skrzyżowanie. Głośno piszcząc oponami audi skręciło w lewo, w dół w kierunku bolesławieckiego rynku, ponieważ pomiędzy zatrzymanymi autami nie znalazła się odpowiednia przerwa do przejechania na wprost. Hieronim słyszał narastające dźwięki syren zbliżających się radiowozów. Prawdopodobnie koordynujący pościg podkomisarz Kamiński wraz z dyżurnym obserwującym monitoringi podali dokładną pozycję ściganego samochodu i rzucili do akcji wszystkie możliwe dostępne obecnie patrole.
Podążając śladem uciekającego bandyty, Hieronim starał się cały czas siedzieć mu na ogonie, trzymając w odległości dosłownie kilku, kilkunastu metrów za nim. Wiedział, że sporo ryzykuje, ale nie mógł odpuścić bandycie, który swoją szaleńczą jazdą zagrażał wielu przypadkowym przechodniom. Przerażeni ludzie, słysząc ryczące silniki sami mimowolnie oddalali się o kilka kroków dalej od jezdni. Oczywiście znaleźli się i tacy, którzy zatrzymując się wzdłuż ulicy Asnyka, a potem Sierpnia ‘80 bez krępacji uruchamiali aparaty i nagrywali, jak sądzili, nielegalny uliczny wyścig jakichś mistrzów kierownicy. Kilka osób podeszło nawet bardzo blisko jezdni, a niektórzy szaleni youtuberzy dodatkowo schodzili z krawężnika filmując akcję z przodu i akceptując grożące im niebezpieczeństwo dla nakręcenia jedynie kilku sekund dobrego ujęcia. Hieronim pomyślał, że wszystkim tym idiotom należałoby odebrać dożywotnio prawo posiadania, używając oksymoronu, durnego smartfona.
Aspirant spodziewał się, że jak wszyscy kierowcy, po zjechaniu w dół ulicą Sierpnia 80, ścigany przestępca skręci w prawo w Mickiewicza, kierując się mimo wszystko w stronę obwodnicy albo któregoś wylotu z miasta. Być może na Zieloną Górę, a być może na Zgorzelec. Zasugerował podkomisarzowi, aby najpierw tam ustawić blokady. Dopóki siedzi uciekającemu na ogonie, pościg za Jacenką powinien być pod kontrolą. Żeby tylko dojechać do miejsca, w którym będzie trochę mniejszy ruch, to tam dopiero będzie można podjąć próbę zatrzymania. Hieronim usłyszał blisko za nim syreny już kilku policyjnych samochodów, które widocznie znajdowały się gdzieś niedaleko i były w stanie szybko dołączyć do pościgu. Spojrzał w lusterko. Nikt go nie wyprzedzał, wszyscy trzymali się tuż za nim. Widocznie podkomisarz przekazał, że wariat w garniturze na sportowym motocyklu to swój człowiek, wie co robi i asekurując go należy mu pozwolić jechać tuż za uciekinierem.
Ale co to? Bandzior wcale nie skręcił w Mickiewicza, tylko rozbił w drzazgi ustawioną w poprzek ulicy barierkę blokującą wjazd na płytę rynku i pojechał na wprost. On chyba chce wjechać w tłum ludzi! Matko Boska! Przecież tam już zdążyli poustawiać jakieś stoiska z ceramiką i na pewno jest bardzo tłoczno. Dziesiątki, jeśli nie setki mieszkańców, handlarzy i turystów! Łamiącym się głosem Hieronim zawołał do mikrofonu umieszczonego w kasku:
- Dawajcie na rynek ambulanse! Tu za chwilę dojdzie do masakry!
Jak potoczy się pościg po bolesławieckich ulicach? Czy Dymitr rozniesie rynek w drobny mak? Czy Julii uda się wreszcie powiedzieć prawdę Bolesławowi? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie ich dalsze losy!
Bolecnauta Pan M. pisze, dzieli się z nami niesamowitymi pomysłami i trzyma nas w ciągłym napięciu, zdradzając swoje zainteresowanie motoryzacją. Cieszymy się, że jesteście i czytacie!
Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).