Już jest sześćdziesiąta trzecia część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Sześćdziesiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Sześćdziesiąta pierwsza część tajemnicy szmaragdu -TUTAJ
Sześćdziesiąta druga część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Dzisiaj Bolecnauta Pan M. opisuje niegodziwe poczynania Dymitra. Zapraszamy do lektury:
W zwykłych okolicznościach pięć kręcących się walców maszyny hazardowej, zwanej „jednorękim bandytą”, skupiłoby w pełni uwagę Dymitra, gdyby tylko celem jego wizyty w tym kasynie była wyłącznie zabawa w bezsensowne trwonienie dużych pieniędzy. Wymyślona nazwa dla tego rodzaju urządzenia, losującego podobno przypadkowy układ obrazków, była idealnie trafiona w punkt i w pełni usprawiedliwiona. W zasadzie bowiem każdy, kto zostawiał w maszynie część swojej gotówki, mógł czuć się potem okradziony, jakby padł ofiarą bandyckiego napadu. Miałem, nie mam, nic nie kupiłem, więc ktoś mi zabrał.
Sęk w tym, że goście kasyna sami, z własnej nieprzymuszonej woli, rzecz jasna oprócz wciągającego ich jak czarna dziura nałogu, poddawali się temu okradaniu regularnie, z równie regularnie wbijaną sobie do głowy wymówką: „to już ostatni raz, dzisiaj to już na pewno się odkuję”. Najgorzej jeśli myśl ta rodziła się jeszcze w lombardzie, przy zastawianiu kolejnej cennej rzeczy, na którą pracowali całe życie albo którą odziedziczyli po swoich przodkach. Spirala zadłużenia u hazardzistów rozkręcała się, lecz niestety prowadziła zawsze i wyłącznie w jedną stronę. W kierunku dna.
Stojący za tym interesem biznesmeni byli na tyle przebiegli, że pozwalali graczom-frajerom na płacenie we współczesnych maszynach za swoją nikłą szansę banknotami, a nawet kartami kredytowymi. Wrzucanie samych brzęczących monet widocznie zbyt powoli odbierało nałogowcom nie tylko złudzenia, ale przede wszystkim zawartość portfela, czy konta. Pomijając nielicznych szczęśliwców, którzy być może gdzieś, kiedyś, coś tam wygrali, maszyny te, w których obecnie metalowe dźwignie zastąpiono przyciskami lub panelami dotykowymi, w pełni zasługiwały na karę więzienia z artykułów k.k. 278 lub 286, dotyczących odpowiednio przywłaszczenia cudzej rzeczy ruchomej lub wprowadzenia w błąd w celu osiągnięcia korzyści majątkowej. Ale skoro maszyny takie nazwano bez ogródek „bandytami”, to jak nazwać na przykład kolektury totolotka?
Dymitr mógł czuć się trochę jak te bezduszne maszyny. Okradał ludzi z tego, co mieli najcenniejsze. Niektórzy przez niego tracili życie, jeśli takie było akurat zlecenie. Jako jedyny w tej dużej sali z automatami wiedział, że kto jak kto, ale on przed sądem mógłby mieć przedstawioną długą listę zarzutów. Na jego koncie były już morderstwa z premedytacją, morderstwa bez premedytacji, morderstwa niezamierzone, uszkodzenia ciała, przywłaszczenia mienia, przymuszenia woli, pozbawienia wolności, porwania… Kto by tam zresztą to spamiętał? Przecież nie robił sobie narzynek na karabinie po zabiciu każdej kolejnej ofiary, jak to robili rabusie na Dzikim Zachodzie albo snajperzy podczas drugiej wojny światowej. Gdyby tak robił, musiałby liczyć swoje osiągnięcia, a przecież nie chciał,.
Gdzieś tam w środku wiedział, że obrana przez niego droga życiowa nie jest tą, którą powinien podążać stąpający po tym świecie człowiek. Ale to wszystko samo jakoś tak wyszło i nawet nie pamiętał już, jak i kiedy zaczął wykonywać prawdziwie brudną robotę za prawdziwie brudne pieniądze. Im więcej niechlubnych czynów miał za sobą, tym trudniej mu też było myśleć o wycofaniu się z zawodu. Był to widocznie także jakiś rodzaj uzależnienia, hazardu obarczonego jednak o wiele większym prawdopodobieństwem przegranej, przede wszystkim jako istoty ludzkiej.
Po pierwszym morderstwie na ojcu Nataszy, żadne kolejne nie przyprawiało go o jakieś większe skrupuły, jeżeli tylko nagroda finansowa za wykonane zlecenie była odpowiednio sowita. Wpojona w niego kiedyś przez matkę wiara chrześcijańska obrządku wschodniego wprawiała go od czasu do czasu w swoiste wątpliwości i rozterki, ale nachodzące go myśli o swojej nikczemności zwykł uciszać i odganiać nie jak szaman, dymem z kadzidełek, ale jak prawdziwy facet - solidnymi porcjami alkoholu. Kac po wódce był zdecydowanie lepszy niż kac moralny, bo nie trwał dłużej niż pół doby i miał siłę oczyszczania umysłu z niepotrzebnych, depresyjnych myśli. Zupełnie jakby alkohol tworzył z nich jakiś mentalny roztwór albo nawet całkowicie je rozpuszczał.
Wiarę w uzdrawiającą moc kaca alkoholowego przejął po swoim ojcu alkoholiku i była ona zdecydowanie silniejsza niż ta w Chrystusa Zbawiciela, który wisząc na krzyżu zawsze wyglądał jakby patrzył w dół i karcił Dymitra, kiedy ten przechodził akurat koło jednej z takich figur, których w Polsce było całkiem sporo. W odpowiedzi na niewidzące spojrzenie przymkniętych oczu Jezusa, Dymitr zawsze w duchu odpowiadał „No co? Ja nie prosiłem, żebyś umierał za mnie. Sam za siebie kiedyś zdechnę”. Czmychając i odwracając się jednak w lekkim poczuciu winy od każdego napotkanego wysokiego krzyża, zawsze ogarniało go przeczucie, że kiedy nadejdzie już ta ostatnia dla niego chwila, jakiekolwiek wołanie o pomoc i łaskę pozostanie bez odpowiedzi i podąży prosto ku piekłu bez dźwięku niebiańskich trąb i bez orszaku salutujących mu aniołów. Nie możesz liczyć na to, że przed ostatnią drogą ktokolwiek będzie ci machać na pożegnanie, jeżeli traktujesz swoje życie jak hazard i będąc zwykłą gnidą masz ludzkie życie za nic.
Dzisiaj, w tym właśnie kasynie, Dymitr liczył za to jeszcze na coś innego, oprócz szansy na ustawienie pięciu jednakowych symboli w jednym rzędzie i rozbłysku wszystkich żaróweczek jednorękiego bandyty z towarzyszącą temu kakofonią dźwięków, oznaczających główną wygraną. Przy trzecim automacie po jego lewej stronie w nerwowych ruchach naciskała przyciski niesamowicie atrakcyjna kobieta. W normalnym mężczyźnie wzbudziłaby nieodpartą i natychmiastową chęć porzucenia całego swojego dotychczasowego nudnego życia, bez znaczenia samotnika, czy szczęśliwego małżonka, i stawienia się u jej boku w celu permanentnego adorowania. Trzeba mieć szczęście, żeby się taką urodzić, pomyślał, ale do tego musiała ona mieć jeszcze kilka niezwykłych talentów, żeby tak wyglądać. Dymitr był odkryciem tych talentów dość mocno zainteresowany, mimo, że wiedział w jakim półświatku obraca się facet, mający szczęście być jej poślubionym mężem.
Ubiór, makijaż, upięte włosy i ta zmiennokształtna pozycja ciała. Wyuczone gesty i celowe wygięcia w dowolnej zajmowanej pozycji miały wzbudzać i podziw, i zmiękczające zainteresowanie jednocześnie, a były zapewne próbą okazania potrzeby otrzymania wsparcia żywą gotówką i towarzyskiego sponsoringu. Co oznaczało, że zasoby finansowe tej namiętnej bywalczyni kasyna zbliżają się do niebezpiecznej granicy zera. Jej mąż nie zdawał sobie z tego sprawy, ale Dymitr o tym wiedział, gdyż dostał wyczerpujące informacje o stanie jej wspólnego małżeńskiego konta oraz na temat jej wydatków wynikających z nałogowego uprawiania hazardu.
Dla wielu osób tak wyglądająca i zachowująca się kobieta mogła wydawać się zwykłą damą do wynajęcia, oczekującą na bogatego klienta, ale Dymitr wiedział doskonale, że nie należy do tej grupy. Przynajmniej nie w sensie wykonywanego zawodu. Jej praca świadczona w jednostce wojskowej była głównym, choć nie jedynym powodem, dla którego Dymitr postanowił podążyć za nią tego dnia prosto do jednego z kilku legalnych kasyn we Wrocławiu. Sylwia Bartecka była archiwistką i miała dostęp do papierów, na których jego zleceniodawcy i jednocześnie szefowi Alberta, bardzo z jakichś powodów zależało. A zadaniem Dymitra było rozpoznanie, w jaki sposób skłonić, bądź zmusić tę kobietę do wpuszczenia wpływowego i z pewnością bardzo majętnego człowieka do archiwum i udostępnienia mu pewnych dokumentów, dotyczących jakichś wydarzeń z przeszłości.
Dymitr wiedział o interesującej go Sylwii dużo więcej, niż o jej zwykłych sprawach zawodowych i finansowych, gdyż Albert sprawił się, dostarczając mu wyczerpujących informacji na temat jej zwyczajów, grona znajomych i powiązań rodzinnych. Udało się na przykład ukraść listę kontaktów z jej telefonu. A prawdziwy podziw Dymitra wzbudziła autentyczna bankowa lista wydatków opłacanych przez Sylwię za pomocą karty kredytowej z dużym limitem. Z listy tej dowiedział się właśnie, że odbywa ona częste podróże do Wrocławia i wypłaca spore kwoty w bankomacie, jak mu się udało ustalić, stojącym dosłownie kilkadziesiąt metrów od kasyna przy Podwalu, zlokalizowanym w kompleksie biur i apartamentów OVO, blisko niedawno otwartego tam luksusowego hotelu sieci Hilton.
Wśród mniej istotnych dla sprawy szczegółów, Dymitr dowiedział się też przy okazji, że blond włosy Sylwii to tylko peruka, a pod nią drzemała bujna, ruda czupryna, którą zdaje się mógł oglądać tylko jej mąż, być może nieświadomy, że jego małżonka poza domem natychmiast staje się całkiem inną osobą. I nie chodzi tylko i wyłącznie o wkładanie peruki i udawanie zapracowanej, grzecznej pracownicy cywilnej w wojsku.
Aktualnie obiekt jego zainteresowania, uwodzicielsko przepiękna Sylwia w blond peruce, zajmowała pozycję siedzącą na wysokim obrotowym krześle przed „bandytą”, który lekką jedną ręką ogałacał ją prawdopodobnie z ostatniej stówy tego dnia. Ciekawe, czy oni konstruują te maszyny tak, by prześwietlały klienta jakimiś promieniami rentgena, aby sprawdzić, czy jego kieszenie i portfele nadają się jeszcze do dalszego drenowania, zastanawiał się Dymitr.
Oby bidula zostawiła sobie chociaż ze dwie dychy na hot-doga i dużą kawę na Orlenie, bo będzie wracać do Bolesławca głodna, zażartował w myślach, a kiedy Sylwia kolejny raz odgięła się w tył, wykrzykując „O, nie, znowu mi dychę zeżarł!”, wstał i podszedł prosto do niej, zaczynając realizować swój zamiar pozyskania jej zaufania. Jednak kiedy tylko w jego nozdrza wpadł zapach pociągających damskich perfum, nie mógł już przestać myśleć o tym, że może za zaoferowaną jej pomoc finansową w amerykańskich dolarach, dostanie coś więcej, niż tylko dostęp do zapełnionych półek archiwum bolesławieckiej jednostki wojskowej.
***
Dymitr wreszcie mógł odetchnąć, co też ocierając pot z czoła uczynił. Po kilkuset metrach od minięcia ostatnich zabudowań na jakiejś pomniejszej wylotówce z Bolesławca zwolnił, rozejrzał się i zjechał z drogi prowadzącej do jakiejś dziury zabitej dechami, tuż przed zbudowanym niedawno wiaduktem, po którym poprowadzono nowo powstałą autostradę. Skręcił w prawo na jakąś polną, szeroką drogę. Mimo niskiej prędkości toczące się opony wzbudzały tumany pyłu i kurzu, z czego akurat był zadowolony, bo dzięki temu stan samochodu był częściowo nie do rozpoznania. Auto zbliżało się do sporej wielkości jeziora, które o tej porze i przy panującej temperaturze przyciągnęło kilkadziesiąt osób, pluskających się w chłodnej wodzie albo rozkładających grille z zamiarem zasmrodzenia i zadymienia całej okolicy. Na wodzie próbowało swych sił kilku śmiałków na deskach windsurfingowych, choć akurat tego dnia wiatr zbytnio nie pomagał im w nauce tej nowej, nikomu do niczego tutaj niepotrzebnej, umiejętności.
Nie dojechawszy jeszcze do zatłoczonych brzegów zbiornika wodnego, Dymitr zajechał pod sporą kępę drzew i krzewów tak, aby ich cień zasłonił samochód przed bezpośrednim światłem słonecznym i przed ciekawskim wzrokiem wypoczywających na łonie natury tubylców. Zatrzymał audi, wyłączył silnik, wysiadł przez skrzypiące, porysowane z zewnątrz drzwi i pozostawiając je otwarte zapalił papierosa. Obszedł samochód, oglądając jego, dość mocne niestety, uszkodzenia. Naprawdę nie wygląda to najlepiej, ocenił. Reflektory popękane, dawny grill właściwie był bezkształtną masą, pogięta i wybrzuszona maska, lewe lusterko w strzępach jakimś cudem wiszące jeszcze na kilku kabelkach. Nie wiedział po co to robi, ale podszedł, urwał je do końca i wrzucił do wnętrza auta, na puste siedzenie pasażera. Dobrze chociaż, że przednia szyba ocalała, a te budy były niezbyt solidnie wykonane, pomyślał, inaczej o skutecznej ucieczce nie mogłoby być mowy i kto wie, jak potoczyłyby się losy jego i duetu sikorek, zadekowanych na śpiąco w bagażniku.
Kiedy uwolni się wreszcie od podwójnego balastu przed dalszymi działaniami według swojego planu, audi nie będzie nadawało się do ruchu bez zwracania na siebie uwagi. Dymitr pomyślał, że będzie musiał szybko znaleźć jakiś inny środek lokomocji, ale postanowił, że tym razem po prostu coś ukradnie. Nie będzie znów inwestował grubej kasy, żeby kolejny raz poszła w błoto albo na złom. A może uda się odzyskać stare audi z policyjnego parkingu? Trzeba się będzie nad tym zastanowić, a tymczasem pozostanie mu poruszać się tą rozbitą A4 jedynie w nocy. O ile nadal będą działać potrzaskane reflektory. Kiedy wsunął się do kabiny włączając światła mijania, usłyszał za plecami dźwięk silnika jakiegoś skutera.
Odchylił się, wyprostował i zobaczył dwoje młodych, dość skąpo ubranych ludzi. Jakaś para na oko szesnasto-siedemnastolatków zamierzała prawdopodobnie spędzić upojny wieczór gdzieś w tutejszych krzakach, czy coś w tym rodzaju, bo w koszyku zawieszonym przy kierownicy znajdowało się kilka piw i dwie paczki czipsów. Ech, ta dzisiejsza młodzież, zbulwersował się Dymitr. Robią, co chcą, a gdzie są ich rodzice? Pomyślał, że gdyby położył ich teraz dwoma strzałami, a potem schował i przykrył gałęziami ciała i skuter, to ze dwa lata mogliby ich szukać, dopóki lisy czy jakieś inne trupojady nie rozwlekłyby ogryzionych kości po całej okolicy.
Prowadzący jednoślad chłopak, nieświadomy zagrożenia, zatrzymał skuter tuż obok solidnie uszkodzonego audi. Dziewczyna siedząca z tyłu wychyliła się zza chłopaka i pokręciła głową, patrząc na poważne uszkodzenia przedniej części samochodu. Przez otwarty kask z troską krzyknęła do Dymitra:
- Aleś się pan załatwił. Trzeba było sobie rajdów tutaj nie urządzać. Może jakoś pomóc?
Dymitr nie mając chwilowo innego pomysłu na pozbycie się wścibskich dzieciaków, bez zastanowienia sięgnął pod płaszcz, wyjął pistolet i widząc przerażenie w oczach beztroskiej pary, pomachał im bronią jak policjant lizakiem, wskazując, że mają jechać dalej, najlepiej jak najdalej od niego. Chłopak w mgnieniu oka zrozumiał intencje uzbrojonego faceta z blizną, stojącego przy pokancerowanym samochodzie, ponownie uruchomił silnik i na nieco zbyt wysokich obrotach puścił sprzęgło. Skuter mimo sporego obciążenia, wyrwał do przodu. Po kilkunastu metrach tyłem skutera zaczęło rzucać na boki, jednoślad wpadł w poślizg na piachu i po którejś próbie odbijania kierownicą, wjechał prosto do wody w odległości jakichś pięćdziesięciu-sześćdziesięciu metrów od rozbawionego Dymitra. Ten zaśmiał się sam do siebie, kiedy pomyślał, że jeśli się gówniarze nie utopią, to zaraz się pewnie będą rozbierać i suszyć łachy, a chytry plan chłopaka na urokliwy wieczór z ukochaną otrzyma większą szansę na powodzenie. Tym bardziej, że skuter raczej już tego dnia nie odpali.
Wsiadając ponownie do samochodu, nadal się uśmiechał. Ruszając, pstryknął niedopałkiem przez otwarte okno, nie zważając, czy wywoła tym samym pożar wysuszonych traw, czy nie. Poprawa humoru bardzo przydała mu się w tej chwili. Kilkanaście minut wcześniej otrzymał dość solidną dawkę nerwów i emocji, ledwie umykając przed pościgiem jakiegoś policjanta-idioty na motorze i kilku radiowozów. Nie był tego pewien, ale wydawało mu się, że nikogo tam na rynku nie potrącił. Zanim po rozbiciu kilku drewnianych konstrukcji opuścił płytę rynku, kątem oka zauważył, że jedynie ten gliniarz z motoru wydawał się mocno ucierpieć, kiedy nie udało mu się prawidłowo wylądować przed maską jego audi. I dobrze mu tak, głupkowi jednemu.
Klucząc po ulicach miasta tuż po ucieczce ze zdemolowanego rynku, przypadkiem trafił na drogę, którą już wcześniej tego dnia pokonywał, kiedy ta młoda dziennikarska siksa go śledziła. Drugi raz przejechał przez remontowany most, a potem, na końcu ulicy, zamiast skręcić w lewo pod tunel, wybrał drogę w prawo. Była to na szczęście jakaś asfaltowa, choć kręta droga wyjazdowa z Bolesławca. Był przekonany, że mijana po drodze tablica informacyjna miała jakiś błąd literowy, bo zamiast Bolesławiec, stało na niej Bolesławice. Ale być może mu się tylko przywidziało.
Kiedy wyjeżdżał z wyjącego syrenami miasta, zaczął się trochę uspokajać i jak zwykle po silniejszych emocjach zachciało mu się zapalić. I jak zwykle zaczął analizować wydarzenia i myśleć o różnych rzeczach. Na przykład o spotkaniu z Sylwią, na które się umówili po tym, jak spanikowana zadzwoniła do niego dzisiaj koło południa i powiedziała, że musiała urwać się z pracy, bo mieli wizytę jakichś agentów z Warszawy i oni odkryli, co zrobiła. W wielkim zdenerwowaniu mówiła, że teraz boi się wrócić do domu, bo mogą tam na nią czekać, a w jednostce też już się nie ma co się pokazywać. I prosiła, żeby po nią jak najszybciej przyjechał do tej galerii w centrum i zabrał w bezpieczne miejsce. A potem z płaczem w głosie obiecywała, że kiedy tylko wyjadą gdzieś daleko, to już na zawsze zostanie razem z nim. Było to dla Dymitra duże zaskoczenie i przyspieszenie ich niesformalizowanej w żaden sposób relacji, ale w sumie, to kiedy wykona tu swoje zadanie, nie miałby nic przeciwko ich wspólnemu wyjazdowi do jakiegoś egzotycznego kraju. Czy Sylwii spodobałyby się białe plaże na Zanzibarze…?
Wioząc dwie jak by nie było, atrakcyjne dwudziestokilkulatki, Dymitr zignorował pod względem seksualnym na razie ten fakt i rozmarzył się, myśląc już o kolejnym spotkaniu i wspólnej przyszłości z Sylwią. Z czysto prywatnego i męskiego punktu widzenia wiedział, że ze swoim wyglądem i pochodzeniem nie miałby u niej jakichkolwiek szans, ale wiedza o jej potrzebach i sprytnie rozegrana, inteligentnie poprowadzona intryga, począwszy od ich pierwszego, niby przypadkowego spotkania we wrocławskim kasynie, miała realną szansę na rozwinięcie się w ciekawym kierunku, zwłaszcza po jej dzisiejszym błagalnym telefonie.
Dymitr domyślał się, że fascynacja tej pięknej kobiety jego osobą mogła wynikać z możliwości dysponowania przez niego na co dzień pokaźną gotówką, co na każdym kroku starał się jej okazywać, a z czego ona starała się skwapliwie korzystać. Ale miał wrażenie, że Sylwia łyknęła także opowiedzianą jej bajkę o jego wcześniejszym życiu jako tajnego agenta międzynarodowej organizacji, za jakiego od samego początku ich krótkiej, ledwie czterotygodniowej znajomości się podawał. Skutecznie utwierdził ją w przekonaniu, że umożliwiając dostęp pewnego człowieka do archiwów wojskowych, przyczyni się do zapobieżenia groźbie globalnego konfliktu na świecie. Wojny, która mogłaby pochłonąć miliony ofiar, w tym kobiet i dzieci.
Była to naciągana i nieprawdopodobna historia, ale o dziwo, na Sylwię zadziałała. Może nawet bardziej niż zaoferowana jej przez Dymitra zielona gotówka za udział w tej akcji. Sylwia z chęcią towarzyszyła mu nawet w wyprawie taksówką do Środy Śląskiej w celu zakupu poprzedniego audi, które tak głupio potem stracił przez nieprzewidziane komplikacje podczas akcji u tego komandosa w garażu. Chyba jednak musiała w nim widzieć coś jeszcze poza amerykańską walutą i dość szarmanckim podejściem do kobiet, jakie jej od początku autentycznie okazywał.
Nawet nie zauważył, kiedy minęła mu cała droga do obranego celu, wskazywana bezgłośnie przez nawigację w wyciszonym telefonie. Zanim podjechał pod nieczynny hangar z urządzoną wewnątrz wcześniej kryjówką, powoli, dwukrotnie przejechał w tę i we w tę, oceniając, czy nikt nie kręci się w bezpośredniej okolicy. Powoli chylące się ku zachodowi słońce wydłużało cienie. Spory, zacieniony fragment dziko porośniętej łączki po lewej stronie od dawnego wjazdu dla samolotu pozwolił mu ustawić samochód w miejscu, z którego wygodnie będzie mu przenosić swoje ofiary do prymitywnie zaaranżowanej celi w tylnej części hangaru, w pomieszczeniu niegdyś przeznaczonym do przygotowania pilotów, przechowywania sprzętu i wyposażenia technicznego.
Dymitr otworzył bagażnik. Dziewczyny, stłoczone jak sardynki i poskładane jak kobiety-gumy, wyglądały razem dość żałośnie. Ta wydziarana foka z żółtą pokrywką znów zaczęła jęczeć. Ale ta druga, cenniejsza i ważniejsza dla osiągnięcia zamierzonego celu, nadal była nieprzytomna. Może za mocno stuknęła wtedy w szpitalu głową o ścianę? Sprawdził na jej szyi tętno. Było wolne, ale na szczęście wyczuwalne i regularne. Znaczy będzie żyć. Gdyby fajtnęła, nie wiadomo, czy tą drugą dałoby się potem wymienić u rudej na kamień.
Tak naprawdę Dymitr w ogóle nie mógł mieć stuprocentowej pewności, że znajduje się on w jej posiadaniu. Być może zgłosiła się już z nim na policję. Jeśli tak, to jej w tym głowa, żeby teraz go na powrót odzyskać. Inaczej może nie dożyć następnego zachodu słońca. Nie wiedział ile godzin, a może dni będzie musiał tutaj przechowywać te dziewuchy, ale musiał się liczyć z tym, że sprawy znów mogą się skomplikować. Kto wie, czy lisica nie wywinie mu kolejnego numeru, jak z tymi szklanymi podróbkami?
Nie zwlekając dłużej niż to konieczne najpierw wsunął ręce pod pachy dziennikarki. Zaczął od niej, bo nie chciał, by się całkiem obudziła, zanim przeniesie ją do hangaru. Kiedy z dość dużym wysiłkiem wyciągał bezwładne ciało z bagażnika poczuł miękkość obfitych piersi dziewczyny. Przerzucając ją przez ramię, chcąc nie chcąc poczuł to, co mężczyźni czują przy tego rodzaju dotyku. Po chwili niósł ją już dość sprawnie, jak nieco większy worek kartofli i rzucił luźną uwagę w powietrze, bo wydawało mu się, że śpiąca redaktor Żaklina wcale go nie słyszy:
- A może się najpierw jeszcze z tobą zabawię? Sylwia czeka na mnie w galerii, ale przecież o niczym się nie dowie, co nie?
Na te słowa nieoczekiwanie dziewczyna zaczęła wierzgać i mruczeć przez knebel wepchnięty do jej ust. Dymitr nie był przygotowany na to nagłe wybudzenie i nie wzmocnił swojego uchwytu, więc stracił równowagę i razem z nią przewrócił się na trawę. Teraz zadziałały u niego wyszkolone odruchy. W ułamku sekundy okręcił się i usiadł na leżącej na plecach Żaklinie okrakiem. Mimo, że nie musiał tego robić, bo przecież miała unieruchomione nogi i ręce, a usta zaklejała jej taśma, zacisnął jej ręce na szyi. Przerażona Żaklina zauważyła w oczach swojego oprawcy szaleństwo i amok. Po chwili, kiedy traciła już oddech i zapadała się w ciemną przepaść, usłyszała jeszcze:
- Nie rzucaj się, skarbie, bo nie masz żadnych szans. A tak właściwie, czy ty mi jesteś do czegokolwiek potrzebna? Potrafisz mnie jakoś przekonać, że nie warto marnować czasu, aby cię zabić?
Czy Żaklina straci życie? Z wcześniejszych części wiemy, że znajdzie się w hangarze razem z Olą. Czy nastolatkowie utopili się razem z motorem? Czy Waldek z Bolesławem złapią Dymitra? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!
Bolecnauta Pan M. pisze, dzieląc się z nami niesamowitymi pomysłami i talentem pisarskim. Piszcie w komentarzach, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom!
Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).