Jest już kolejny odcinek naszej bolesławieckiej powieści!
Indeks bohaterów - kto jest kim?
Osiemdziesiąta pierwsza część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Osiemdziesiąta druga część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Osiemdziesiąta trzecia część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Zapraszamy do lektury:
Maleńkie punkciki na piersi Dymitra zgasły równie szybko, jak się pojawiły, co wyglądało trochę jakby czerwonym świetlikom jednocześnie i nagle zabrakło elektryczności. Dymitr szybko domyślił się, że nie jest mu na razie pisane zginąć od kul wystrzelonych z tych samych karabinów, do których przymocowane były celowniki laserowe. Razem z kropeczkami zgasły także emitowane przez przyrządy optyczne smugi, zwykle wyznaczające tor nadlatującym po ich trajektorii, śmiercionośnym pociskom. Krótko mówiąc, jeszcze nie znajdował się w tunelu na ostatnim etapie swojej życiowej podróży, a mityczne światełka o krwisto-karminowej barwie znajdujące się na jego końcu nie wypalą mu tego wieczora źrenic.
Choć powinno być to dla Dymitra raczej pozytywne spostrzeżenie, nie do końca go ono ucieszyło. Niepokoił się, ponieważ niemal pewne było, że mimo, iż jego nagła i niechybna śmierć nie leży aktualnie w interesie nieznanych mu ludzi, to ich czujne oczy nadal zaglądały przez snajperskie lunety. Laserowe wiązki zgasły, ale był pewien, że wyszkoleni snajperzy nadal oceniali, przestrzelenie którego z jego organów może przynieść najpewniejszą i natychmiastową śmierć. Skoro więc nie zamierzali jeszcze w ułamku sekundy odsyłać go w zaświaty, czekały go z pewnością jeszcze jakieś niespodzianki. Tylko jakie?
Oczywiście istniała jeszcze i taka możliwość, że strzelcy wyborowi przestali go pokrywać świetlną iluminacją, jakby był jakimś historycznym zabytkiem architektury, ponieważ mając go w polu widzenia, przełączyli się po prostu na celowniki termowizyjne. I w ten sposób zapewne stał się dla nich aktualnie dużo jaśniejszą od otoczenia plamą, w którą zwyczajnie trafić im będzie jeszcze łatwiej. Plamą, której nie uda się tak szybko odskoczyć gdzieś w bok i ukryć. Ale ucieczka była akurat ostatnią rzeczą, którą Dymitr miałby zamiar i ochotę zrobić. Gdzieś tam przecież jego Sylwia może znajdować się w ogromnym niebezpieczeństwie.
Z przedśmiertnych, jak się mimo wszystko domyślał, rozważań wyrwał go nagle donośny, męski głos osobnika wyłaniającego się z ciemności. Kontury średnio wysokiego mężczyzny, które zajęły jedynie niewielką część ogromnego otworu, stanowiącego niegdyś bramę wjazdową do hangaru, nie wskazywały na to, aby to on przed chwilą celował do niego z użyciem precyzyjnych przyrządów optycznych. Przybysz nie miał bowiem w rękach żadnej długolufowej broni. Nie miał też żadnej broni przewieszonej przez ramię. Zatem to nie on był myśliwym, ale z pewnością to jemu musieli towarzyszyć ukryci w czerni nocy cisi zabójcy, a on sam zdawał się aspirować do miana samozwańczego wysłannika. Czego może chcieć od niego ten facet?
- Dymitr? A może powinienem mówić do ciebie Daniło? – dopiero ostatnie słowo wyrwało Dymitra ze swoistego letargu, oznaczającego jeszcze przed chwilą stan częściowego pogodzenia się ze swoim losem.
- Ktoś ty? – odpowiedział podniesionym głosem Dymitr, nie łudząc się jednak, że ich pierwsza, a być może jedyna potyczka będzie walką na słowa i odbędzie się wyłącznie na poziomie decybeli emitowanego głosu.
- Najpierw odłóż broń, Dymitr. Tylko spokojnie, bo moim chłopcom zaczynają na spustach drżeć palce z zimna...
- Przecież jest upał… – było jeszcze za wcześnie, aby Dymitr miał ochotę się zastanawiać nad metaforami i zgadywać, co gość miał na myśli. Lepiej na razie próbować udawać mało bystrego.
- Taki żarcik, Dymitr. To po prostu zimne chłopaki, bez duszy i bez serca. Pewnie się nawet założyli, który zdąży wywalić w ciebie magazynek, zanim zaczniesz się przewracać po pierwszym strzale.
- Nie strasz, nie strasz, bo… – Dymitr nie był jednak aż tak stuknięty, żeby całkowicie nie wierzyć tym zapewnieniom.
Wiedział, że w takich sytuacjach stwarzanie pozorów, udawanie nierozgarniętego i gra na zwłokę to jedyna strategia przetrwania, dopóki nie zdarzy się okazja do przejęcia inicjatywy. Jego szósty zmysł mówił mu, że nieznajomemu chodzi na razie o to, aby przechwałkami i groźbami zapewnić sobie przewagę, a przy okazji i rozrywkę intelektualną. Schylił się więc i odłożył trzymany jeszcze przed chwilą lufą do góry pistolet na betonową posadzkę. Kiedy się podnosił, ledwie zauważalnym ruchem musnął nogawkę, aby upewnić się, że na jednej z łydek znajduje się w odpowiednim miejscu, to co zwykle się tam znajdowało. Wyprostował się w oczekiwaniu na dalsze wydarzenia.
- A teraz ponownie się schyl i podciągnij obie nogawki. Jeżeli masz tam zapasowego gnata, a na pewno masz, rzuć go obok tej twojej starej, zardzewiałej, ruskiej pukawki…
Zaskoczony Dymitr zastosował się do polecenia i tym samym stał się całkiem bezbronny, nie licząc swoich pięści, wojskowego wyszkolenia i wrodzonego intelektu. Obie sztuki broni spoczywały teraz co prawda w zasięgu doskoku, ale czas, który by mu zajęło złapanie którejś z nich z pewnością byłby kilkakrotnie dłuższy od czasu dosięgnięcia go przez wystrzeloną z karabinu kulę. Innych środków walki na odległość, jak choćby gwiazdek shuriken, czy tajemniczej mocy Jedi, Dymitr niestety nie posiadał. A oprócz pistoletu oraz rewolweru, nie nosił nigdy przy sobie trzeciego egzemplarza broni palnej. Za to torba pozostawiona w vanie była, a i owszem, pełna zabawek, którymi teraz z chęcią by się pobawił. Tylko jak się tam dostać?
- Skoro ty mnie już poznałeś, to chyba wypada się samemu przestawić? – próbował podtrzymać rozmowę Dymitr. – Chyba, że kulejesz z konwenansami?
- A skąd takie wrogie nastawienie? Nie wydaje ci się chyba, Dymitr, że przybywam do ciebie osobiście ze złymi zamiarami. Gdyby tak było, nie zabierałbym ci twojego cennego czasu przed śmiercią…
- Czyżbyś był śmiertelnie chory? – inteligencja Dymitra już zasuwała na najwyższych obrotach. Wierzył niezłomnie, że mogła skutecznie zastąpić każdą broń, nawet palną. Mogła pomóc zachować mu zdrowie i życie, jeżeli oczywiście przeciwnik straci czujność, albo nie ustrzeże się innego błędu. Trzeba tylko na ten błąd poczekać, ewentualnie samemu go sprowokować.
- Ha, ha, ha… – nie był to prawdziwy, czy szczery śmiech nieznajomego, lecz raczej teatralna, wyuczona kwestia mówiona. Echo tych dźwięków odbiło się od ścian pustej hali o betonowej, żebrowanej konstrukcji.
Kiedy do Dymitra dobiegły powtarzane przez echo wykrzykniki imitujące śmiech, wydało mu się przez moment, że za swoimi plecami usłyszał jakieś szuranie i oddech. Czyżby to Sylwia w jakiś sposób dostała się do pomieszczenia, z którego uprzednio wyparowały zakładniczki? Czyżby było tam jakieś drugie wyjście? Całkiem możliwe... Dymitr pamiętał, że widział tam metalowe drzwi, które zwróciły jego uwagę podczas szykowania celi na przybycie nie jednej, ale, jak się okazało, dwóch przemiłych lokatorek. Po sprawdzeniu własnoręcznie, że nie da się ich otworzyć, założył, że prowadzą do jakiegoś dodatkowego pomieszczenia w rodzaju podręcznego magazynu, ale nie pełnią roli drugiego wyjścia. Możliwe, że się wtedy pomylił.
- Nazywam się Wiewiórski, pseudonim „Taśma” – rozpoczęła autoprezentację ledwie widoczna z odległości kilkunastu metrów męska postać. W jednej z rąk mężczyzny, który zechciał tak uprzejmie się przedstawić, pojawiła się mała latarka. Jej słabym światłem został oświetlony Dymitr.
- Wybacz, ale informacja ta raczej niewiele mi mówi – oznajmił zaciekawiony Dymitr. Osłaniając ręką oczy przed światłem, próbował bezskutecznie dojrzeć szczegóły twarzy swojego nowego znajomego.
- Wybaczam. Niektórzy zwracają się do mnie „Szef” – Dymitr mógł obserwować i analizować wyłącznie kontury człowieka, z którym rozmawiał. Nie mógł jednak stwierdzić, co ten trzyma w drugiej ręce. Facet powoli wykonał kilka kroków do przodu, ale nadal nie dało się rozróżnić żadnych szczegółów jego wyglądu.
- Miło cię poznać, Szefie – Dymitr był ciekawy, jakie niespodzianki przygotował dla niego ten „Szef”, o którym faktycznie słyszał już co nieco. Oczywiste było dla niego jednak, że nie fatygował się tutaj wyłącznie po to, żeby się mu przedstawić. – Albert wielokrotnie o tobie wspominał…
- Dobrze, czy źle? – Dymitr wyczuł, że chyba trafił tym samym na właściwą ścieżkę.
- Wyłącznie w samych superlatywach – szczerze odpowiedział na pytanie Dymitr. – Twierdził, że jest twoją prawą ręką…
- Nie da się ukryć…
- I prawą nogą… okiem, prawą połową mózgu, prawym jajem – Dymitr celowo próbował wyprowadzić Szefa z równowagi. Zdenerwowani ludzie są o wiele prawdziwsi i nie mają już takich skłonności do prezentowania gry aktorskiej. Szybciej opada z nich maska i przebranie.
- Niezłe, stary. Ale tego na pewno nie powiedział… – tym razem szczerze zaśmiał się Szef, Taśma i Wiewiórski w jednej osobie. Ciekawe, czy uważał się za Świętą Trójcę?
- Nie powiedział, bo sam nie ma jaj. Nie rozumiem, po co trzymasz na smyczy wykastrowanego pieska, który nie potrafi głośniej szczeknąć, ani nie ma odwagi nikogo capnąć stępionymi zębami…
- To akurat prawda, Dymitr. Albert mocny jest tylko w gębie – Wiewiórski vel „Szef” wykonał kolejne trzy kroki. Świetnie, stwierdził Dymitr, jeszcze trochę i może skutecznie mnie przesłoni, przecinając linię strzału.
- Nie wiedziałem, że gangsterzy tak lubią ten rodzaj seksu – Dymitr kontynuował swoją strategię, podejmując dalsze próby wyprowadzenia przeciwnika z równowagi. Wiewiórski kolejny raz się zaśmiał.
- Kurczę, Dymitr, może założysz kabaret? Potrafisz człowieka skutecznie rozbawić. Już cię polubiłem.
- Mógłbym powiedzieć to samo, ale ze mną ci raczej nie wyjdzie, tak jak z Albertem de Bezjaj – Dymitr usłyszał, jak Wiewiórski tłumi chichot. Po chwili piszcząc niemal zanosił się płaczem. Dymitr zaczął się zastanawiać, ile prawdy może być w powiedzeniu „pękł ze śmiechu”. Cóż, cel uświęca środki. Sam nie wiedział, że kryje w sobie takie zabójcze pokłady humoru i prześmiewczego talentu.
- Tacy też są w mojej branży potrzebni – stwierdził Wiewiórski, kiedy już się nieco uspokoił i przetarł jedno oko. – Skutecznie załatwiają w dzisiejszych czasach wiele spraw. Chociaż tę jedną, mówiąc szczerze, spieprzył.
- Mylisz się, nie spieprzył…
- Jak to, Dymitr? To ty masz ten prawdziwy kamień? Albert mówił coś innego…
- Jak sam powiedziałeś, on ma tylko gładką gadkę. Nie rozumiesz, że chciał w ten sposób kryć siebie samego? – Dymitr spróbował lekkiego blefu. – To musisz wiedzieć, że to on nie popisał się tym razem i nie odwalił poprawnie swojej roboty. Pewnie ci także nie powiedział, że dostarczył mi słabych informacji, a i tak sporo z nich okazało się beznadziejnie nieprzydatnych? Przez niego kilka razy omal nie wpadłem.
- Być może, ale teraz to nieważne, Dymitr – „Szef” wykonał dwa kolejne kroki i teraz dzieliło ich już tylko około dziesięciu metrów. W ten sposób dobitnie pokazywał, że nadal żywo interesował go cel działań Dymitra. Co oznaczało, że dopóki łudzi się, że dostanie zielony klejnot, Dymitr raczej może czuć się bezpieczny. – To masz ten kamień, czy nie?
- Przy sobie nie, ale kiedy twój Albercik robił sobie kolejny manicure, ja pracowałem nad tym i wiem, gdzie jest. I bardzo szybko mogę go zdobyć.
- Powiedz, gdzie jest, a być może jeszcze dzisiaj nie zginiesz…
- Czy ty myślisz, że ja aż taki głupi jestem? – Dymitr niezauważenie przeszedł do ofensywy. – Jeżeli będą o tym wiedzieć dwie osoby, jedna z nich stanie się niepotrzebna, nieprawdaż? A to ty teraz jesteś w przewadze.
- No, cóż, Dymitr. Może i głupi nie jesteś, ale ja nie mam czasu na jałowe dyskusje. Twój kabaret przestał mnie już bawić, choć nadal cię lubię. Widzę jednak, że nie zechcesz się dogadać po dobroci… – w ręce szefa, tuż obok latarki pojawił się pistolet.
Mimo, że Dymitr wciąż nie mógł dostrzec szczegółów wyglądu „Szefa”, był za to w stanie zauważyć i usłyszeć, jak Wiewiórski odciąga kciukiem kurek i broń natychmiast staje się gotowa obniżyć liczbę mieszkańców Ziemi o jeden. Za plecami Szefa zauważył jakieś mignięcie. Jakiś cień na tle nieba, nieco tylko jaśniejszego od ścian hangaru. Czyżby na jego rozkaz wpadli do środka jego siepacze? Dymitr błyskawicznie zrozumiał, że jego czas na działanie kończy się i być może koniec ten nastąpi w ułamku sekundy.
W czasie krótszym niż ten właśnie ułamek ocenił swoją ostatnią szansę rzucenia się szczupakiem po broń i oddania celnego wystrzału podczas turlania się z pistoletem po posadzce. Skłamałby, gdyby stwierdził, że prawdopodobieństwo powodzenia tego wariackiego planu jest wysokie, a nawet grubo przesadziłby, oceniając je jako średnie. Ale na jego szczęście zadziałało prawo odwrotności praw Murphy’ego. Jeżeli wszystkie fatalistyczne prawa Murphy’ego zawodzą, zawsze jedno zawiedzie i wyjątkowo coś może się udać. To nie Dymitr jednak stał się cudotwórcą i wybawcą samego siebie z opresji, ale niezależnie od niego na placu przed hangarem i w samym hangarze miały miejsce dwa niemal jednoczesne zdarzenia.
Tuż przed naprężeniem wszystkich mięśni swojego ciała do ryzykownego skoku, do uszu Dymitra dotarł upragniony dźwięk niesamowicie seksownego głosu kobiety, z którą za wszelką cenę pragnął spędzić resztę swojego życia:
- Rzuć broń…
Za plecami Dymitra niemal w tym samym momencie rozległy się identyczne słowa, jakby głos odbił się od tylnej ściany hangaru. Tyle, że jakimś cudem odpowiadające Sylwii niemal natychmiast echo zmieniło brzmienie na męskie:
- Rzuć broń, Taśma…
Wszystko, co się następnie w ciągu nie więcej niż trzydziestu sekund wydarzyło, Dymitr rejestrował klatka po klatce, w krótkich sekwencjach. Rejestrował, ale gdyby miał czas się nad tym zastanowić, nic by nie zrozumiał z tego, czego stał się świadkiem. Nie wiedział bowiem, ani co to za niespodziewany sojusznik stanął za jego plecami, ani co takiego mogło doprowadzić do oślepiającego wybuchu przed hangarem, który wywołał potem lawinę niebezpiecznych skutków.
Pominąwszy ciemność, która najpierw rozbłysła jaskrawą kulą ognia, a potem rozjaśniła się językami płomieni dość szybko ogarniających stojącego na zewnątrz mercedesa, jedyne, co Dymitr zdążył zobaczyć to upadający do przodu „Szef”, a nad jego opadającym ciałem kontury kobiety kroczącej w jego kierunku na tle kuli ognia z pistoletem w wyciągniętej przed siebie dłoni. Kobiety, którą przemieszczająca się fala uderzeniowa wybuchu zdołała przewrócić i to szybciej niż znajdującego się na muszce jej pistoletu „Szefa”.
Dymitrowi wydawało się, że i jego dopadnie silny podmuch wywołany w jego mniemaniu eksplozją należącego do vana Sylwii. Ale nie poczuł na twarzy oczekiwanego, gorącego wiatru. Powinien przecież odczuć wyraźne uderzenie masy pchanego przez wybuch powietrza. Poczuł za to, że coś go pochwyciło za płaszcz i raptownie pociągnęło w tył.
W mgnieniu oka zorientował się, że nie było to ani spodziewane uderzenie fali gorąca, ani na szczęście wystrzelona kula. Tracąc równowagę rozpoznał, że musiały go złapać czyjeś ręce, dynamicznie i znienacka szarpiące go do tyłu. Nie były to jednak ręce kobiece, ale mocne, męskie dłonie o niemal nadludzkiej sile i żelaznym uchwycie palców. Ręce, których właściciel tak jak i on musiał stracić równowagę i wylądował razem z Dymitrem na wilgotnej posadzce pomieszczenia, które jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej miało być całkiem przyzwoicie zaprojektowanym i wykonanym więzieniem.
W momencie, kiedy Dymitr i jego nieoczekiwany wspólnik przeturlali się na boki, jeden w prawo, drugi w lewo, ponownie skrywając się za załomami ścian, z wielkiej hali hangaru dobiegły ich wykrzyczane słowa Wiewiórskiego vel „Szefa” vel „Taśmy”:
- To twoja sprawka, te fajerwerki tam na zewnątrz, Sylwia? Nie celuj do mnie!
Zdezorientowany Dymitr na siedząco przywarł plecami do ściany, podobnie jak to uczynił jego nieznany wybawiciel po drugiej stronie drzwi. Zupełnie nie odnotował faktu, że „Szef” zwrócił się do jego kochanki po imieniu, ale zorientował się, że Sylwia stała się teraz ich jedyną szansą na uratowanie im obojgu, a może i trojgu tyłków. Więc na tyle głośno, na ile pozwalało mu ściśnięte stresem gardło, zaproponował:
- A właśnie, że celuj do niego, Sylwia! Tak jak cię uczyłem! I jeżeli mamy razem wyjść z tego cało, pociągnij wreszcie za ten cholerny spust!
Zdawał sobie sprawę, że Sylwia mogła nie zrozumieć jego słów, bo do Dymitra nie dotarł dźwięk ani jednego wystrzału. Usłyszał za to dwa zaskakujące zdania, wykrzyczane przez Sylwię z głośną pretensją w głosie. Zdawało mu się, że były skierowane prosto do niego.
- Dlaczego ty znów wtrącasz się w moje sprawy? Dlaczego zawsze musisz decydować, co mam robić?
Czy Sylwia na pewno jest tym, za kogo się podaje? Dajcie znać, co uważacie! Jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów?
Bolecnauta Pan M. dzielnie pisze i wymyśla, pozdrawiając M.A.F.I.Ę. (zespół najaktywniejszych komentujących) i czytelników. Autor pyta przewrotnie: ,,No i kto rozkmini, o co tu biega? Może być wierszem albo prozą :) ". Podejmiecie się tego zadania?
Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!
~~lola napisał(a): Kimże jest Sylwia, przecudna wiewióra,
Tylko dla zmyłki strosząca blond pióra...
To tajna agentka, czy córka M.A.F.I.I.,
co bez wahania i zabić potrafi?
~~M napisał(a): Niewielka to, ale zawsze satysfakcja, że nasz (A) tym razem i chyba po raz pierwszy nie odczytał moich myśli... :)
Próbujmy zgadnąć, co takiego może łączyć Sylwię z Wiewiórskim?
Czy w wierszyku kryje się fantastycznie ułożona podpowiedź :)
M.[/]
Mam wrażenie, że te wierszyki układa ktoś, kto zagląda Ci przez ramię kiedy smarujesz po klawiaturze.
Przeszedł przez moje neurony impuls, który wywołał myśl, że może jak jest jabłoń, to będzie i jabłuszko. Robaczywe.
F mnie zbałamuciła tą miłością trudną i przez los skrzywdzoną, że jakoś ta wizja się nie utrzymała, a tu proszę, jednak trzeba słuchać intuicji.
Oczywiście klamka jeszcze nie zapadła i sprawy mogą przybrać inny obrót. W końcu jesteś Imperatorem tego świata.
Ciekawe, czy jeszcze czyjaś progenitura się objawi w tym zamieszaniu? Albo już po nim?
Kolejny potomek rodu W?
Pozdrawiam
(A)
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).