Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
29 lipca 2021r. godz. 07:33, odsłon: 1433, Bolecnauta Pan M./Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 91, czyli dwie małe kości i zwykły wypadek

Część w której redaktor okazuje się bohaterem.
Ogień
Ogień (fot. pixabay)
REKLAMA
Villaro zaprasza

Jest już kolejny odcinek naszej bolesławieckiej powieści!

Indeks bohaterów - kto jest kim?

Osiemdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Osiemdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Dziewięćdziesiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Zapraszamy do lektury:


Kolana nieco już spokojniejszej Żakliny pełniły rolę poduszki dla głowy wyrwanego z wnętrza płonącej pułapki i jednocześnie objęć śmierci młodego policjanta. Ola kontrolowała funkcje życiowe poszkodowanego i pomagała mu jak mogła, kurczowo trzymać się świata żywych. Oddech Hieronima wydawał się stabilizować, a młoda lekarka mówiła do niego, badając co tylko mogła zbadać, nie mając do dyspozycji jakiegokolwiek sprzętu. Sam aspirant dzielnie, choć nadal płytko, oddychał, odruchowo pokasłując cicho i pozbywając się zalegających w płucach resztek dymu.

Przypadkowy sprawca tego nagłego i nieoczekiwanego cudu zmartwychwstania, redaktor Skrętkowski z trudem zdołał podnieść się po staranowaniu Żakliny, więc jedynie siedział nieopodal po turecku. Obolały jakby był po zderzeniu z galopującym nosorożcem, bez najmniejszego ruchu, ze skrzywioną twarzą i łzami bólu w oczach, wyglądał jak mnich buddyjski pogrążony w medytacji. Niestety, nie milczał jak mnich, ale wciąż jojczał i narzekał.

- Chyba pękł mi drugi obojczyk, Żaklina! Aleś mnie załatwiła! – płaczliwym głosem skierował pretensje do swojej redakcyjnej koleżanki. – Niech to szlag, jak ja teraz będę pisał i fotografował? Uziemiłaś mnie zawodowo na jakiś miesiąc, dziewczyno!

- Panie Gerardzie, to tylko dwie małe kości. Do wesela się zagoi. Prawda, Olka…? – próbowała siebie i jego pocieszyć Żaklina. Ze strachem w oczach patrzyła na dwa trawione przez ogień samochody, co niewątpliwie należało uznać za jej własne dzieło, choć przecież dalece nieumyślne. Przyszło jej do głowy niepokojące pytanie, co się stanie, kiedy ogień ogarnie tę torbę z bronią, którą bez zastanowienia zostawiła we wnętrzu busa, wyciągając z niej jedynie jeden z pistoletów. Czy amunicja zacznie wybuchać, bezładnie rozsiewając dokoła śmiercionośne pociski? Zastanawiała się, czy w związku z tym nie powinni się wszyscy stąd jak najszybciej ewakuować. Powiedzieć im, czy nie powiedzieć?

- E, tam. Ja już dawno po ślubie. Ale ty nie wiesz, dziewczyno, co to za kobieta jest – przymknął oczy i pokręcił głową redaktor, zapewne przywołując w myślach realistyczny obraz swojej małżonki. – To się dopiero Honorcia wścieknie, kiedy przez kilka tygodni nie będę mógł skosić trawnika ani poodkurzać w chałupie… Oj, dostanie mi się po du… …rnej głowie…

Zanim redaktor przeszedł do dokładniejszego streszczenia dramatycznej historii swojego związku małżeńskiego, Ola w trosce o dobro pilnie potrzebującego pomocy pacjenta, postanowiła czym prędzej wtrącić swoje lekarskie trzy grosze.

- Panie Gerardzie, choć pewnie mimowolnie, to stał się pan naszym bohaterem. Dzięki pana niezamierzonej interwencji resuscytacja szczęśliwie się powiodła. A pana trawnik, to chyba teraz najmniejsze zmartwienie, nieprawdaż? Ma pan przy sobie telefon?

- Przecież, że mam. Jakże mógłbym nie mieć? Ja, najlepszy redaktor śledczy w mieście, ba, w całym województwie być może, miałbym nie mieć te…

- Niech pan więc dzwoni pilnie na sto dwanaście... – przerwała mu bezpardonowo Ola, kompletnie ignorując jego autopochwały narastające w postępie jakimś tam, czyli wyjątkowo szybko.

- Ale jak? – rozpaczliwy ton głosu redaktora mógłby poruszyć niejedno wrażliwe serce. – Kiedy nie mogę ruszyć ani jedną ręką!

- Kurde, niech pan da mi tę swoją komórkę! Sama zadzwonię!

Ola wyciągnęła w kierunku dziennikarza rękę w oczekiwaniu na jego telefon. Szybko się jednak zorientowała, że z powodów zdrowotno-technicznych nie jest on w stanie wykonać nawet tego łatwego polecenia, więc wstała i podeszła do niego. A redaktor Skrętkowski całkiem przytomnie pochylił się do przodu, przekręcił głowę jakby w jakiś niezwykły sposób chciał obejrzeć swoje własne pośladki, a potem poinformował spokojnie i rzeczowo:

- Prawa, tylna kieszeń spodni…

Ola po odblokowaniu telefonu natychmiast wybrała numer alarmowy, oddaliła się na trzy kroki i odwróciła tyłem. Słychać było wyraźnie tylko co któreś jej wypowiedziane do słuchawki słowo. Żaklina nie omieszkała skorzystać z okazji:

- Skąd pan się tu wziął, panie Gerardzie? – spytała, delikatnie głaszcząc ożywionego aspiranta po głowie.

- Odłączyłem się od oddziału – odpowiedź redaktora wprawiła Żaklinę w osłupienie.

- Jakiego oddziału?! – nie mogła o to nie zapytać, bo Skrętkowski na dwieście procent czekał na jej zainteresowanie.

Swoje przeżycia postanowił opowiedzieć z dramatyzmem i namaszczeniem, wierząc, że jego słuchaczka chłonie każde wypowiedziane słowo. Gestykulować mógł jedynie głową, więc od czasu do czasu oprócz kiwania i kręcenia łypał okiem, czy jego relacja wywołuje zamierzony skutek. Pewnie żałował, że nie są na niego skierowane żadne jupitery i kamery.

- Patrząc z helikoptera na wybuch, od razu się zorientowałem, że ktoś tutaj może pilnie potrzebować pomocy. Jak tylko wyskoczyłem z moimi antyterrorystami ze śmigłowca, postanowiłem, że nie będę angażował się w walkę, bo słabo widzę w ciemności. Pobiegłem tak szybko jak mogłem wzdłuż szpaleru topól, prosto pod hangar. I jak się okazało, miałem nosa…

- Jak zwykle, panie Gerardzie. Jak zwykle…

- Jasne, że jak zwykle! – dziennikarskie ego powiększało się i rosło, puchło i się nadymało. Wkrótce było zeppelinem pośród zwyczajnych balonów. – Nawet się nie zawahałem, kiedy przyszło mi ratować wasze życie, ryzykując swoim własnym.

- O, tak. Z pewnością wszyscy jesteśmy panu winni wdzięczność do końca życia. A zwłaszcza ten oto młody funkcjonariusz, którego przywrócił pan do życia – Żaklina w swojej pracy zawodowej starała się czasem przejmować styl wypowiedzi rozmówcy, co ułatwiało wejście na odpowiedni poziom zrozumienia i współpracy. Ludzie bardziej się otwierają, kiedy wydaje im się, że doskonale ich znasz i podzielasz ich zdanie.

- A co tutaj się właściwie wydarzyło, Żaklina? – zainteresowanie redaktora Skrętkowskiego nie brzmiało jak troska o stan zdrowia całej zastanej trójki. Raczej, jak ciągnięcie za język przed napisaniem pierwszych akapitów nowego sensacyjnego artykułu.

- A, to zwykły wypadek był – zbyła pytanie młoda reporterka, bo akurat ten wątek wolałaby na zawsze pominąć. – Ten o, mniejszy przygrzmocił w tamtego o, większego. No i się zafajczyło, i tyle. Naprawdę, nie ma o czym gadać.

- W pełni profesjonalna relacja, jak na doświadczoną już dziennikarkę, nie powiem. Ale kto prowadził ten mniejszy sa…?

Redaktor nie dokończył pytania, gdyż po wezwaniu służb zdążyła właśnie powrócić do nich Ola. Stanęła nad Żakliną zajętą Hieronimem i spojrzała na nich z góry. Przypomniała jej się rzeźba Michała Anioła, zwana Pietą, widziana kiedyś w Rzymie podczas wakacji z dziadkami. Choć pozycje postaci i ich stan fizyczny nie były do końca zbieżne z tym wspaniałym dziełem sztuki, to jednak uderzyło ją w tej scenie jakieś podobieństwo do włoskiego oryginału. To chyba przez ten wyraz twarzy Żakliny i troskę z jaką obejmowała i gładziła głowę młodego mężczyzny. Nie był to rodzaj matczynej troski, raczej połączenie fascynacji i uwielbienia. Jak długo oni mogli się wcześniej znać? Emocje Żakliny sprawiały, że otoczenie niemal falowało i wirowało. Choć, może to tylko było gorące powietrze od pożaru…? Tkwiąc w tym zamyśleniu, Ola poinformowała towarzyszącą jej dziennikarską dwójkę:

- Będą niestety dopiero za jakieś trzy kwadranse. Musimy się do tego czasu Hirkiem zaopiekować, Żaklina… Trzeba go gdzieś przenieść, bo za chwilę możemy się tutaj usmażyć.

- A co ze mną? Nikt się nie zapyta o moje zdrowie? Moje złamania już się nie liczą? – piskliwie poskarżył się dziennikarz. – Może ktoś mnie chociaż obejrzy? Kto wie, czy nie są to obrażenia zagrażające życiu? Może ja umieram?

- No jasne! – zreflektowała się Ola widząc wytrzeszczone oczy redaktora, chociaż gdy ktoś jest ranny, nie powinien aż tyle gadać. – Trzeba koniecznie zbadać i pana.

Dolegliwości obu pękniętych obojczyków mogły być dla Gerarda Skrętkowskiego piekielnie bolesne i z pewnością takie właśnie były. Aby to ocenić, musiała zadać mu jeszcze odrobinę dodatkowego cierpienia. Niestety jego wcześniejsze podejrzenia okazały się prawdą. Jęczący podczas jej oględzin dziennikarz stał się obecnie kandydatem do całkowitego unieruchomienia górnej połowy ciała. Ale z chodzeniem powinien sobie poradzić, pocieszyła się Ola. Tylko trzeba pomóc mu wstać.

Kiedy redaktor Skrętkowski stanął już na własnych, choć trzęsących się nogach, gdzieś w oddali rozległy się wyraźnie słyszalne dłuższe i krótsze stukające serie. Odruchowo wszyscy lekko obniżyli głowy, bezbłędnie rozpoznając w tych dźwiękach salwy z broni automatycznej. Mimo sporej odległości mogli dojrzeć chaotycznie migające i przemieszczające się światła latarek, rozkołysane czerwone smugi celowników laserowych i włączone raptownie oczy silnych reflektorów w unoszących się do góry dwóch śmigłowcach. Na boku każdego z helikopterów pojawiły się rozbłyski świadczące o tym, że rozpoczął się także ostrzał z powietrza.

- Oho, zaczęło się – domyślił się dziennikarz śledczy. – Moi chłopcy wreszcie się ruszyli i pewnie zaraz pogonią bandytom niezłego kota… Szkoda, że nie mogę tam być. Byłby z tego świetny reportaż!

W tej samej chwili usłyszeli trzy, może cztery wystrzały z broni palnej. Dźwięki rozległy się całkiem blisko, gdzieś od strony płonących samochodów. Zabrzmiały głucho, jakby ktoś przygotowywał porcję popcornu wewnątrz jednego z dogorywających wraków. Żaklina przełknęła ślinę. To na pewno zaczął eksplodować arsenał w pozostawionej tam torbie. Zaraz zrobi się tu niebezpiecznie i już miała się odezwać, proponując natychmiastową ewakuację, kiedy wyręczył ją w tym męski głos.

- O, Jezu. Strzelają do nas! Ratuj się kto może!

Przerażony nie na żarty redaktor, nie bacząc na własny ból, a tym bardziej na wypełniony strachem wzrok obserwujących go dwóch par damskich oczu, ruszył szybko w stronę hangaru w poszukiwaniu bezpieczniejszego schronienia. Przy każdym kroku wydawał z siebie głośny jęk i dosłownie po kilku sekundach zniknął dziewczynom z ich pola widzenia, skrywając się za łuną pożaru. To dobrze, pomyślała Ola, że nie trzeba go tam osobiście taszczyć, można na spokojnie zająć się Hieronimem. Żaklina telepatycznie odczytała zamiary Oli i wrzasnęła:

- Dobra, to dawaj szybko! Ja pod ręce, ty za nogi!

- Poczekaj, tak nie damy rady! – odkrzyknęła Ola. – A poza tym on może mieć uszkodzony kręgosłup. Lepiej narzucę ci go na plecy! Dasz radę?

- W porzo. Mam takiego kopa adrenaliny, że mogłabym z koniem na plecach wystartować w Wielkiej Pardubickiej!

- I pewnie być jeszcze pierwsza dotarła do mety… – mimo napiętej i niebezpiecznej sytuacji podchwyciła żart Ola.

Sprawnie, jak harcerki walczące na obozie o zdobycie sprawności „Strongwoman”, uniosły półprzytomnego policjanta. Objuczona nim Żaklina na lekko ugiętych nogach ruszyła pierwsza, a Ola, rozglądając się niepewnie dokoła, podążyła jej śladem w kierunku, jak im się wydawało, całkowicie bezpiecznej kryjówki. Ich pospiesznej, nieco panicznej ucieczce, towarzyszył dobrze słyszalny dźwięk coraz częściej strzelających ziaren kukurydzy. Biegnąca w tylnej części konwoju Ola miała wrażenie, że raz po raz coś przebija blachy karoserii i świszcze ponad ich głowami. Starała się jednak o tym nie myśleć i konsekwentnie trzymała się tuż za plecami Żakliny, ubezpieczając ją przed zgubieniem cennego ładunku.

Kiedy wbiegały, a raczej wkraczały do ciemnego wnętrza dawnego garażu dla radzieckich samolotów, Ola przypadkiem spojrzała w dół, w kierunku bioder koleżanki. I zanim natknęły się na śmiertelnie niebezpieczną scenę w środku hangaru, zdążyła jeszcze zadać sobie w myślach nie takie znowu głupie, jak się miało okazać, pytanie: „Po co jej, do cholery, było zabierać ze sobą ten pistolet?”.


Czy zabrany przez Żaklinę pistolet okaże się przydatny? Czy szmaragd zostanie odnaleziony? Jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów? Dajcie znać w komentarzu!

Bolecnauta Pan M. pisze i wymyśla, zaskakując i wzruszając czytelników. Każdy może pomóc w tworzeniu powieści, zamieszczając pomysły i sugestie w komentarzu. Zachęcamy do opisywania swoich wrażeń czytelniczych!

Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 91, czyli dwie małe kości i zwykły wypadek

~~Bolecnauta niezalogowany
29 lipca 2021r. o 7:50
Strasznie długie te teksty, ciężko się czyta
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Kamilla niezalogowany
29 lipca 2021r. o 12:13
Jeśli ten tekst jest za długi do przeczytania, to zastanawiam się, jak Tyś czytał lektury w szkole??!!
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
31 lipca 2021r. o 15:24
Urlop do 1-15 sierpnia bez dostępu do komputera. Do usłyszenia wkrótce!
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Krwistoczerwony Żeniszek niezalogowany
31 lipca 2021r. o 21:16
Kiedy dziś jest 31 lipiec :-/
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
18 sierpnia 2021r. o 19:20
Może pod odc. specjalnym nie zauważono?

Dwa słowa wstępu
-----------------------------------------------
A zatem, droga Czytelniczko i drogi Czytelniku… Skoro po rzuceniu okiem na tytuł zechciałaś/zechciałeś otworzyć na portalu ten artykuł, oznacza to, że jesteś prawdopodobnie nadal ciekawa/ciekawy zakończenia historii naszych bohaterów. Oj, tam… Przestań narzekać, że jest już za długa.

Lista postaci od samego początku tworzenia tej wirtualnej, internetowej powieści, której źródła należy szukać w głowie pomysłowej redaktorki Karoliny, zaczęła się skromnie – od dwojga stworzonych dla siebie osób. Losy Julii (właściwie Antoniny Julii) i Bolesława splotły się w ich życiu dwukrotnie – po raz pierwszy przed trzydziestu laty, a po raz drugi, po długiej przerwie, w czasach obecnych. Akcja współczesna umieszczona została celowo w rzeczywistości równoległej – niepandemicznej, aby każdy z nas choć przez chwilę mógł sobie przypomnieć, że jeszcze dwa lata temu życie na tej planecie nie było zdominowane przez dramatyczne statystyki dotyczące jednostek chorobowych…

Lista bohaterów tej niewydanej drukiem (jeszcze) książki konsekwentnie się rozrastała, co było niezbędne dla ubarwienia fabuły, pogłębienia wiedzy o postaciach i dla zaaplikowania nieodzownej dawki humoru. Niemal kompletny opis bohaterów głównych i epizodycznych został stworzony i zamieszczony już dwukrotnie, dając Wam możliwość przypomnienia grona postaci i uporządkowania w głowach „kto jest kim”. Czy którakolwiek z postaci miała swój pierwowzór w tak zwanym realu? Cóż. Nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam.

W toku powstawania kolejnych odcinków konieczne okazało się tworzenie tła i podwalin dla pewnych obecnych wydarzeń i postaw, niejednokrotnie poprzez nieuniknione retrospekcje. Podróż przez kilka dziesięcioleci mogłaby z pewnością być jeszcze częstsza i ciekawsza, bo przecież każdy może powiedzieć o sobie, że żyje, bądź żył w ciekawych czasach. Ale objętość Internetu nie pozwoliłaby na zajęcie się wszystkimi intrygami naraz. Nie przesadzę także, jeśli stwierdzę, że niektóre, ledwie muśnięte wątki mogłyby bez wątpienia służyć jako szkielety dla całkiem osobnych, równie ciekawych historii, o tytułach jak w filmach – np. „TS – początek”, „TS – niebezpieczne kobiety”, „TS – odrodzenie” czy „Waldemar kontra Predator”.

Jeżeli nadal czytasz te słowa, oznacza to, że przez rok czasu wytrwale śledziłaś/śledziłeś tę historię, tworzoną bardzo często zgodnie z podpowiedziami wielu czytelników-recenzentów, którym należą się szczególne podziękowania za włączenie się do tej wspólnej zabawy. Zabawy, która zaowocowała już ponad 500 STRONAMI maszynopisu na kartkach formatu A4!

Czcionka Calibri numer 11. Marginesy: 2,5 cm z każdej strony, interlinia: wielokrotna, co 1,15, odstępy 10 pkt „po”. Dokładnie 525 stron. Nie wierzycie?! Sumiennie sprawdzone, pedantycznie i pieczołowicie policzone.

Gdyby zebrać wszystkie odcinki „Tajemnicy szmaragdu”, uzbierałaby się z tego właśnie taka kobylasta, ponadpięciusetstronicowa „cegła”. A to przecież jeszcze nie koniec. Smutny czas pożegnania z TS nieuchronnie musi jednak nadejść i to w przeciągu kilku, a co najwyżej kilkunastu odcinków (dociągniemy do setki?). Zachęcam w imieniu redakcji i swoim do towarzyszenia nam podczas tego ostatniego etapu Tour de TS…

Dziękujemy jednocześnie za cierpliwość, niecierpliwość, komentarze pozytywne i te pozostałe, za podpowiedzi, co do dalszych kolei losu, ale także i milczące śledzenie tworzonej z dnia na dzień wspólnej opowieści, która ma na celu troszkę Was Czytelników zabawić, ale też spróbować oderwać choćby na chwilę od czasochłonnych, często przytłaczających nas życiowych rytuałów. No i od polityki też.

Powróćmy jednak do starego hangaru na terenie byłego radzieckiego lotniska, w którym za chwilę skrzyżują się ścieżki ośmiu postaci o mniej lub bardziej pokręconej przeszłości oraz o mniej lub bardziej przestępczych zamiarach. Część z nich wciąż stoi po właściwej, a część nadal tkwi po niewłaściwej stronie. Czy można jednak z góry przewidzieć, kto w którą pójdzie stronę i jakie postanowi przekroczyć granice? Wśród aktorów kolejnych scen spotkamy kilka uzbrojonych osób, w tym co najmniej dwie piękności, które dysponują śmiercionośną krótką bronią palną. Czy w tym buzującym testosteronem lub estrogenem towarzystwie, znajdzie się ktoś, kto może palnąć coś głupiego lub rzucić jakimś wystrzałowym dowcipem?

c.d.

***


- Muszę cię o czymś uprzedzić, Waldek. Jeżeli teraz stąd wyjdziemy, możesz zginąć… – rzekł przez ramię od niechcenia i do tego obojętnym głosem Wiewiórski vel „Taśma”, wstając na wyprostowane nogi z rękami lekko uniesionymi do góry. Kiedy już przyjął postawę właściwą gatunkowi homo sapiens, splótł dłonie za głową, wspierając je na swoim kucyku. Taką właśnie pozycję kazał mu przyjąć Waldek, a jako niepodważalnych i motywujących do działania argumentów używał aktualnie dwóch wymierzonych w niego pistoletów. Wymierzonych w głowę, gdyż Waldek od początku doskonale wiedział, że dawny postrach Peweksów ma korpus skutecznie chroniony przez kamizelkę kuloodporną. – Wydałem moim chłopakom odpowiednie rozkazy.

- Nie odwrócisz mojej uwagi i nie uśpisz mojej czujności, Taśma. Za dobrze cię znam – głos Waldka wyrażał dezaprobatę zarówno dla cwaniactwa, jak i gadulstwa byłego szefa złodziejskiej szajki. Aktualnego szefa zresztą także, sądząc po dostarczonym Waldkowi nie tak dawno jego bogatym dossier. – Nie kombinuj niczego, bo przekombinujesz i poniesiesz konsekwencje. Martw się o to, aby mi przypadkowo nie zadrżał żaden palec.

- Jeżeli ci zimno, Waldek, to z chęcią cię przytulę, tak jak kiedyś pozwoliłem ci się przytulić do mojej ferajny. Bylebyś mi się nie odwdzięczył, tak jak wtedy…

- Obejdzie się bez pieszczot i daruj sobie też jakiekolwiek inne propozycje biznesowe – odpowiedział zdecydowanie Waldek, zachowując wzmożoną czujność i gotowość do reakcji, na wypadek, gdyby Wiewiórskiemu przyszły do głowy jakieś szalone pomysły. Nigdy mu ich nie brakowało, kiedy pragnął uwolnić się spod czyjejś opieki i przez to niejeden milicjant przez niego osiwiał. – I odwróć się plecami do mnie, żebym widział twoje złote rączki. Potem powoli ruszaj na zewnątrz. Jeden gwałtowny ruch, a moje beretty wygłoszą ci króciutką mowę pożegnalną.

Waldek był niemal pewien, że dopóki nie ma realnej szansy powodzenia swojej ewentualnej ucieczki, Taśma nie zdecyduje się na nieprzemyślane i spontaniczne oddalenie. Człowiek interesu tak nie robi. Człowiek interesu, taki jak Taśma oczywiście, sporo gada, ale kiedy przychodzi do działania, włącza mu się w głowie kalkulator. Dopóki więc nie zwietrzy nosem stuprocentowej okazji, nie będzie ryzykował życiem. Tym bardziej, że jego córka, Sylwia, wciąż znajdująca się obok Dymitra Jacenki w bezpośrednim do niego przytuleniu, w każdej chwili jeszcze mogła zostać wykorzystana jako narzędzie szantażu.

Nietypowa para – przechodzący właśnie na emeryturę płatny zabójca i córka gangstera – z pewnością nie mogła skutecznie dosłyszeć ich przyjacielskiej, pełnej cynicznych złośliwości konwersacji, gdyż była w siebie wtulona jak dwoje zakochanych nastolatków na kładce miłości. Aż mogło się tym widokiem uradować serce i zakręcić w oku łezka. Waldkowi nie stało się ani jedno, ani drugie. Jedynie chciało mu się przełknąć ślinę, kiedy do jego uszu doszło wyraźne cmokanie, graniczące z mlaskaniem. Oświetlający kochanków migotający blask płomieni sprawiał, że ci dwoje wyglądali jakby wili się na stojąco w epileptycznych paroksyzmach. Można było nawet odnieść chwilowe wrażenie, że są jednym, połączonym, oddającym się rytualnym pląsom, galaretowatym organizmem.

Waldek czekał jeszcze moment, aż temperatura uczucia tych dwojga spadnie poniżej punktu topnienia stali, a potem i galaretki. W końcu doczekał się, aż pogrążony w miłosnym uniesieniu Dymitr łaskawie obdarzy go spojrzeniem przed ich ostatnim, jak miał nadzieję, pożegnaniem. Zauważył, że z powodu wciąż krępujących go kajdanek, facet mógł dotąd poddawać się amorom wyłącznie bez użycia rąk. To i dobrze, pomyślał, bo jeszcze tego by brakowało, aby zaczęli się publicznie, to znaczy w jego i Wiewiórskiego obecności, obmacywać.

Kiedy Dymitr z trudem uwolnił wreszcie od Sylwii swoje usta, podniósł głowę. Ponad upiętymi rudymi włosami jego atrakcyjnej wybranki skrzyżowali z Waldkiem swoje nieme spojrzenia. Dymitr musiał właściwie odczytać jego komunikat wzrokowy, gdyż coś cicho szepnął i machnął głową, jakby pokazywał Sylwii kierunek, w którym mieli ruszyć, aby opuścić hangar i tym samym raz na zawsze zniknąć z życia Waldka. Cóż, stwierdził Waldek, trzeba będzie coś tam w raporcie nasmarować, że koleś uciekł, grożąc im bronią i biorąc skromną pracownicę wojskowego archiwum jako zakładniczkę. Najważniejsze, że teraz Wiewiórski znajdzie się w ich rękach i daj Boże, zachęcony chłodną kalkulacją, zacznie wreszcie sypać, posuwając wreszcie mozolne śledztwo wielkimi krokami do przodu.

Sylwia musiała za pierwszym razem zrozumieć bezgłośny gest Dymitra, bo krzyknęła w kierunku Taśmy „To na razie, tato! Przepraszam!”. Następnie, chwyciwszy swojego ukochanego w pasie, okręciła go, jakby odwijała o pół obrotu mumię z bandaża i odeszli z Dymitrem jedno za drugim gęsiego, przypominając gości weselnych tworzących dwuosobowego węża kiwających się do taktów „A teraz idziemy na jednego”. Dymitr zdążył coś jeszcze do Sylwii powiedzieć, bo zanim zniknęli w drzwiach ciemnego pomieszczenia, ta włożyła swoje obie ręce obu kieszeni jego płaszcza, gmerając w nich podczas marszu. Być może nie zrozumiała, po czyjej lewej stronie niby ma być ta właściwa prawa kieszeń, zawierająca kluczyk do kajdanek. A może chciała go zwyczajnie połaskotać po obu stronach?

Kiedy wreszcie zostali z Wiewiórskim w hangarze sami, sprawy, jak to bywa w życiu, zamiast pozostać prostymi, uparły się i postanowiły się skomplikować. Najpierw trudności zaczął sprawiać sam Wiewiórski. I to mimo lekkiego pchnięcia go lufą jednego z pistoletów w plecy, które zgodnie z oczekiwaniem Waldka powinny poruszyć się do przodu, ale się nie poruszyły. Ani na jeden krok.

- Ogłuchłeś, Taśma?

- No, co? Przecież nic nie powiedziałeś! – Wiewiórski wygiął się, jakby poczuł chodzącą mu po plecach tarantulę o owłosionych odnóżach. Nie było innej możliwości. Waldkowi oczywiście musiał przyjść do głowy piskorz.

- To powiem jeszcze raz. Idziemy! – Waldek wyraźnie podniósł głos i uczynił go groźniejszym, dając do zrozumienia, że traci czas i spokój.

- Waldek, chcesz, to zaryzykuj i sam wychodź – niemal zapiszczał Wiewiórski. – A jak nie trafią w ciebie, tylko we mnie?

- No właśnie o to chodzi z wyprowadzaniem zakładnika, tępoto. Żeby nie trafiło we mnie w razie, gdyby ktoś tam jednak strzelił! Dawaj, cierpliwość mi się kończy!

- Nie chcę zginąć od kuli. I to wystrzelonej przez swoich…

- Wolisz zginąć od mojej? Nie ma sprawy…

Waldek dziubnął Wiewiórskiego lufą odbezpieczonego uprzednio pistoletu tak mocno pod łopatkę, że mimo kamizelki gangster krzyknął „Ała”, po czym chcąc nie chcąc wykonał dwa małe kroki do przodu. Niemal jednocześnie Waldek odciągnął kciukiem kurek drugiej beretty i wystrzelił w sufit. Zrozumiałe było więc, że sytuacja w zasadzie mogła zostać odebrana przez Taśmę jako strzał w jego kamizelkę od tyłu, chociaż synchronizacja tych dwóch zdarzeń nie była idealna. Spanikowany, nieświadomy podstępu aresztowany jeniec domyślił się, że następna kula będzie już na pewno wymierzona w jakąś nieosłoniętą część jego ciała, bo wreszcie odblokował swoją psychikę i wraz z nią swoje stawy kolanowe. Pierwsze kroczki wykonywał jednak tip-topami, jakby miał skrępowane nogi w kostkach. A przecież nie miał.

- Dobra, dobra! Przecież idę…

Kroki Taśmy, w miarę zbliżania się do wyjścia z hangaru wydłużały się, ale oczywiście niezbyt mocno. Mimo to, już po kilku sekundach Waldek i on stanęli na granicy ciemnego hangaru i jeszcze ciemniejszej, choć migotającej od płomieni czeluści nocy. I wtedy, całkiem nagle i nieoczekiwanie, z pulsującej żółto-pomarańczowej poświaty wywołanej pożogą wychynął biegnący na pełnym gazie dziwny człekopodobny stwór. Szarża rozpędzonej postaci nie mogła zostać powstrzymana samą siłą woli, więc niestety musiała zakończyć się na idącym jako pierwszym w kolejności Wiewiórskim. Ten, pchnięty przez wyjącego jak stado bawołów niespodziewanego i niezidentyfikowanego napastnika, bezwolnie poddał się sile bezwładności, wywracając do tyłu, prosto na Waldka.

Ale Waldek posiadał odpowiednie wyszkolenie i odpowiedni refleks, aby nie dać się przygnieść lub odepchnąć w tył przewracającemu się na niego dawnemu koledze z kicia. Na szczęście dla niego także dystans pomiędzy nim, a upadającym Wiewiórskim był odpowiedni i wykonując jedynie pół kroku w tył nie stał się kolejną, w zasadzie ostatnią ofiarą efektu domina. Jedyne, co w tej sytuacji okazało się niestety nieodpowiednie, to zabezpieczenie broni przed przypadkowym wystrzałem, gdyż oba palce wskazujące w odruchu cofnięcia dłoni zacisnęły się Waldkowi na obu spustach obu sztuk trzymanej broni.

Splot tych niecodziennych okoliczności musiał więc doprowadzić i doprowadził do dwóch jednoczesnych wystrzałów, po których strzelający stwierdził, że na ziemi pozostały dwie nieruchome osoby. Tuż potem na tle płonących samochodów pojawiły się kolejne trzy postaci, do których solidnie przerażony całym zajściem Waldek także nie miał zamiaru strzelać. W jednej z osób, niosącej na plecach drugą, nie zdołał rozpoznać z tej odległości nikogo.

W trzeciej, która rozejrzawszy się po pokrytym ciałami pobojowisku podeszła do niego lekkim slalomem i wykrzesała z siebie „Boże, wujek! Coś ty narobił…”, rozpoznał swoją bratanicę, Olę. Jedyne co mu nie wiadomo skąd przyszło do głowy i co zdołał z siebie wykrzesać jak w transie, to zapamiętane z filmu „Rambo 2”, niepasujące tutaj zdecydowanie zdanie głównego bohatera „Mission accomplished”.
----------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).

REKLAMA Zapraszamy