Jest już kolejna część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Indeks bohaterów - kto jest kim?
Dziewięćdziesiąta pierwsza część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Dziewięćdziesiąta druga część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Dziewięćdziesiąta trzecia część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Zapraszamy do lektury kolejnego odcinka:
Kiedy tylko minęli próg szpitalnej sali, Bolesław odrzucił torbę na bok, objął Julię oburącz w talii i przyciągnął do siebie, nie wyczuwając najmniejszego oporu, lecz coś zupełnie przeciwnego. Z zamkniętymi oczami wzajemnie odszukali swoje usta. Stali jak para zakochanych nastolatków i oddawali się uwolnionemu, długo wyczekiwanemu pragnieniu. Napawali się chwilą, w której nareszcie nikt im nie przeszkadzał, ani nie obdzielał ich wścibskim, reportersko-kontestującym łypaniem oczu. Chwila ta trwała niestety zbyt krótko. Dokładnie rzecz biorąc do momentu, kiedy zostali obdarowani równie wścibskim, lecz zakłopotanym spojrzeniem nadchodzącego policjanta.
Podkomisarz Kamiński uśmiechnął się, zatrzymał i lekko zmieszany patrzył na nich sponad niesionego skromnego bukietu lekko sponiewieranych białych stokrotek.
- No, proszę! Pan Wilczyński i pani Polańska. Cieszę się, że widzę państwa w dobrej kondycji.
- I wzajemnie. Słyszałem, że na lotnisku rozróba była konkretna. Prawda to? – odpowiedział pytaniem, wiedziony niepohamowaną zawodową ciekawością, Bolesław. Szczegółowo znał przebieg potyczki antyterrorystów z najemnikami. Dowiedział się o tym już wcześniej, wysłuchując przez dwa dni bogatych relacji redaktora Skrętkowskiego. Nie był tylko do końca pewien, czy dziennikarz faktycznie mógł dowodzić całą akcją, czy był to tylko wytwór jego rozwiniętej elokwencji połączonej z bujną wyobraźnią. Osobiście Bolesław był przekonany, że ten Skrętkowski uwielbia permanentnie upiększać swoje opowieści i to rozbudowując, czy ubarwiając w nich znacząco własną rolę.
- A tak, prawdziwa bitwa! Nigdy nie brałem udziału w takiej akcji i nikomu nie życzę. Ale na szczęście, wynik jeden do zera, żeby użyć żargonu piłkarskiego. Ofiary potyczki leżą w co najmniej trzech szpitalach, z tego co mi wiadomo. Ale ani aspirant, ani redaktor, ani ten kapitan z wojskowego archiwum nie brali udziału w samej strzelaninie. Są skutkami ubocznymi, można powiedzieć…
- A co z panem prokuratorem? – przerwała policjantowi Julia. – Czy to prawda, że po operacji podobno nie zabawił zbyt długo w naszym szpitalu?
- Zgadza się. Tuż po zabiegu przewieziono go do Wrocławia na Ołbińską – pospieszył z wyjaśnieniami podkomisarz. – To placówka resortowa i zwykle pod opiekę tamtejszych specjalistów trafiają funkcjonariusze naszych służb.
- To nasz dzielny aspirant też pewnie długo tu nie zabawi? – domyśliła się Julia. – A te kwiatki to dla kogo?
- A, no właśnie dla niego. Wahałem się między tabliczką czekolady a kwiatkami. Ale przecież Hieronim to nie dziecko i ze słodyczy by się raczej nie ucieszył – podzielił się swoimi przemyśleniami podkomisarz. – A co do zmiany placówki medycznej, to oczywiście proponowaliśmy mu to, ale aspirant uparł się i nie wyraził zgody na przeniesienie. Nie wiem, może jakaś pielęgniarka wpadła mu w oko…
- To może powinni go na okulistykę przenieść? – z ironią podpowiedział Bolesław.
Julia kuksnęła swojego wybranka pod żebra, gdyż ona o najświeższych tutejszych relacjach damsko-męskich co nieco już wiedziała. A swojemu zmartwychwstałemu ojcu Ola, póki co, nie sprzedawała jeszcze gorących lokalnych plotek towarzyskich na temat nowo zadzierzgniętych uczuciowych relacji swoich bądź swoich koleżanek.
Pochłonięty jakimiś niezwiązanymi z medycyną myślami podkomisarz wydawał się nie wychwycić dowcipu. Zmarszczył czoło jakby właśnie usiłował coś sobie przypomnieć.
- A fakt… Z jego wzrokiem od dawna było niedobrze. Może to przez te okulary, które ciągle mu spadały, dopóki mu się gdzieś całkiem nie zapodziały… – śledczy podrapał się po głowie i chrząknął. Najwyraźniej miał do nich obojga jakąś sprawę, tylko być może nie był pewien, czy to odpowiedni czas i miejsce na kontynuację dochodzenia. Zawodowy obowiązek wziął jednak górę. – Tak się cały czas zastanawiam i nie daje mi to spokoju…
- Słuchamy? – przekręciła głowę Julia, choć wolałaby, aby to akurat przesłuchanie zostało odłożone na później. Najlepiej w jakąś bliżej nie określoną dalszą przyszłość.
- Chodzi o to włamanie, panie Wilczyński… - podkomisarz zwrócił się do Bolesława. – Wiemy, kim był intruz. Wiemy, że śledził państwa, namierzając państwa auta. Wiemy, że ukradł skrzynkę. I do tej pory wszystko to rozumiem i jakoś się to logicznie układa… Ale…
- Ale? – Julia próbowała zachęcić podkomisarza do streszczania się i przejścia do konkretów.
- Tu nie chodziło tylko i wyłącznie o kradzież tej skrzynki. No bo ten Jacenko przecież później ot tak sobie nie znika… – podkomisarz patrzył teraz raz na nich na przemian. Bardzo powoli rozkręcał przy tym swoją dochodzeniową narrację. Mówił całkiem tak, jakby coś czytał, przesuwając palcem po notatkach sporządzonych w swojej głowie. – Wkrótce po postrzeleniu pana Wilczyńskiego napada na pani wujka i na panią. Kradnie różową walizkę. Tę samą, którą uprzednio zabrała pani z mercedesa stojącego przed garażem pana Wilczyńskiego i którą aspirant chwilę potem pomógł pani zanieść do pana Rybki. Bandyta porzuca rozbebeszoną walizkę niedaleko za pani domem. Następnie porywa tę młodą dziennikarkę, u której aspirant Świgoń znalazł wcześniej jego zdjęcie. Wkrótce potem wpada do szpitala, strzela do prokuratora, porywa państwa córkę i po drodze, dla zabawy, jakby od niechcenia, nokautuje dwóch przypadkowych osiłków. Zwiewa z dziewczynami zamkniętymi w bagażniku po ulicach miasta, niemal rozjeżdżając ludzi na rynku. A następnie zapada się pod ziemię…
- Nie bardzo wiem, w czym my moglibyśmy panu pomóc? – w głosie Bolesława dało się wyczuć nutę zniecierpliwienia, które niewątpliwie udzieliło mu się od stojącej obok Julii.
- Wniosek nasuwa się sam, panie Wilczyński – podkomisarz nieustannie mierzył wzrokiem swoich rozmówców, oczekując pewnych znanych mu oznak i symptomów w ich zachowaniu, gestach i postawach. Tak, jak uczono go na zajęciach z psychologii śledczej. Duś, duś, aż balonik pęknie i coś się w końcu uda wycisnąć z podejrzanych. – Jacence nie chodziło o samą skrzynkę…
- A czego mógł chcieć? – Julia chcąc nie chcąc, musiała zacząć grać rolę osoby niedomyślnej. I niewinnej. Miała nadzieję, że na jej twarzy nie odmalowało się lekkie zaniepokojenie.
- Pani Julio… – podkomisarz pokręcił głową. Albo nie dowierzał w jej niezbyt lotny umysł, albo próbował podważyć jej talent aktorski. – To jasne, że tego, co powinno znajdować się w tej skrzynce, a co z pewnością tam się nie znajdowało…
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi – nieco zbyt szybko odparowała Julia. I nieco zbyt nerwowo uniosła przy tym ramiona. Oby tylko zaraz ten Kamiński nie zabrał mnie na wariograf, pomyślała Julia, bo przepadnę z kretesem.
- Pani już mi mówiła, że nie wie, co mogło znajdować się w tej skrzynce. Pamięta pani? – podkomisarz przeniósł wzrok z Julii na Bolesława. – To może pan to wie, panie Wilczyński? I co najważniejsze: czy ma pan jakąkolwiek wiedzę, gdzie to coś może się aktualnie znajdować?
- Absolutnie żadnej – gdybym był podpięty do wariografu, to gliniarz miałby uciechę i satysfakcję, pomyślał Bolesław. Ale brnął dalej, dokładnie tak, jak to robiła jego wspólniczka Julia. – Skrzynki nie otwierałem. Schowałem ją w garażu i zaproponowałem Julii, abyśmy spróbowali otworzyć ją następnego dnia. Prawda, Julia?
- Dokładnie tak było, panie podkomisarzu – pokiwała głową Julia. Znów zbyt szybko. – Bolek potrzebuje wypoczynku. Czy możemy już iść?
Duet wyrachowanych opryszków i łgarzy współpracował w niemym porozumieniu. Ale przecież nie mieli innego wyjścia. Nawet jeżeli by się przyznali podkomisarzowi, że w odkopanej skrzynce coś tam jednak było, to przecież teraz i tak nie miało to już znaczenia. Zgodnie z tym, czego dowiedzieli się od Oli i Waldka, to COŚ ze skrzynki gdzieś zniknęło. Zdematerializowało się. Wyparowało. Przepadło jak kamień w wodę…
***
Od kiedy Sylwia usłyszała dwa wyraźne strzały, cały czas usiłowała wyrwać rękę trzymaną przez Dymitra i wrócić do hangaru. Zupełnie jakby miała jakieś przeczucie, że stało się tam coś złego. Dymitr nie puszczał jednak jej ręki i nadal ciągnął dziewczynę za sobą w ciemność. Wiedział, że powrót tam oznaczałby dla niego i dla Sylwii śmiertelne niebezpieczeństwo. Dostał jedną jedyną szansę od tego gościa i od losu, więc nie mógł jej zmarnować.
Kazał Sylwii nieco się pochylić i po kilkunastu metrach dobiegli do kępy krzaków. Zatrzymali się i przykucnęli. Odczekali kilka chwil, zanim Dymitr wychylił się poza linię krzewów i upewnił, że nikt z hangaru nie ruszył za nimi. Próbował rozejrzeć się po okolicy, choć czerń nocy zalewała wszystko i rozmywała ledwie widoczne szczegóły terenu. Łuna pożaru biła po drugiej stronie wielkiego kopca, niegdyś skutecznie kamuflującego miejsce przechowywania radzieckich samolotów.
Strzelanina na trawiastych łąkach w oddali powoli przygasała. Dymitr wyraźnie słyszał, że serie z broni maszynowej są coraz rzadsze i wkrótce przeszły w pojedyncze strzały. Trzeba się stąd ewakuować, dopóki jeszcze wymiana ognia trwa i absorbuje uwagę jej uczestników, pomyślał. Cofnął się w gęstwinę. W miejscu, gdzie powinna być Sylwia, nikogo nie było.
- Sylwia! – próbował zakrzyknąć szeptem. – Sylwia, gdzie jesteś?
- Tu jestem! – usłyszał w odpowiedzi niedaleko jej równie przyciszony głos.
- No jasne, że tu. Czyli gdzie?
- Tutaj! Znalazłam coś! Chodź do mnie szybko, Dima.
Dymitr ruszył, potykając się raz po raz o gałęzie i obijając o pnie drzew. Po chwili ujrzał plecy Sylwii. Wpatrywała się w coś stojącego przed nią. Obszedł Sylwię z lewej strony i zobaczył to, co ona. Czyli niewielkie auto. Zdaje się, że w jakimś odcieniu jakiegoś bardzo jasnego koloru.
W przeciwieństwie do Sylwii, Dymitr miał wyuczone określone zachowania. Chwycił za klamkę drzwi kierowcy, które były pozbawione szyby i wsiadł do środka. Sięgnął do podsufitki i zapalił maleńką lampkę, po czym rozejrzał się po wnętrzu. Dość mocno zdziwił się kolejną porcją szczęścia, kiedy spojrzał na stacyjkę, przy której zwisał puszysty brelok. Przekręcając kluczyk miał tylko nadzieję, że samochód nie został porzucony w tym miejscu z powodu awarii lub przez brak paliwa…
***
- Mogłabym tak z tobą i z tym twoim płaszczem podróżować nawet na koniec świata. Superowo było, kochanie… – wyszeptała Sylwia, leżąca z Dymitrem pod jego płaszczem w pozycji łyżeczek ułożonych w szufladzie na sztućce. Dymitr uniósł głowę i zobaczył, że mimo jasnego, słonecznego poranka Sylwia nie otworzyła jeszcze oczu, choć przecież już nie spała. Widocznie mówiąc to przywoływała wspomnienia.
- Gorąca noc, to prawda – zaśmiał się ze swojej dwuznacznej odpowiedzi. Zaczął delikatnie ciągnąć za płaszcz. Naciągał go coraz bardziej na siebie, a tym samym zsuwał go z ciała swojej towarzyszki, odsłaniając powoli jej ponętne krągłości. Pozwoliła mu na to, ale tylko przez chwilę. Ze słowami „ziiiimno mi” próbowała przeciągać prowizoryczne okrycie z powrotem, próbując droczyć się i bawić, jak podczas przeciągania liny. Dymitr w końcu wypuścił płaszcz z ręki, a wtedy Sylwia chichocząc schowała się pod nim razem z głową.
Nagi Dymitr z dużą sprawnością wdział na siebie wszystko, co w środku nocy po ciemku zdjął. Tyle, że w odwrotnej kolejności. Ubrany wygramolił się z samochodu przez otwartą pokrywę bagażnika. Poprawił tu i ówdzie krzywo ułożoną garderobę, po czym spojrzał na okryte dzieło sztuki. Wcześniej nigdy by nie dał wiary, że w takiej konfiguracji złożonych siedzeń, dwoje dorosłych ludzi da radę spędzić zmysłową noc we wnętrzu tak niewielkiego auta.
- Ile masz gotówki? – spytał, sięgając po spodnie Sylwii leżące tuż obok pistoletu. – Wszystko co miałem, niestety poszło wczoraj z dymem.
- Tyle, ile mogłam wypłacić z bankomatu. Ale to też zapakowałam do twojej torby. Ty nie masz nic, ja nie mam nic…
- Więc razem mamy wszystko… A ta karta? – Dymitr znalazł w jednej z kieszeni kartę płatniczą. Sylwia wystawiła głowę spod płaszcza.
- Limit wypłaty dwa tysiące dziennie – odparła.
- Cholera. Trochę mało, ale na początek musi wystarczyć.
- Jak się mój mąż zorientuje, że dałam dyla, to na pewno zablokuje mi tę kartę, Dymitr.
- No, cóż. Wtedy zostaje nam jeszcze pistolet – Dymitr w zamyśleniu spojrzał na lśniącą broń.
- Ale super! Będziemy jak Bonnie i Clyde! – Sylwia zapiszczała i z radości zaczęła pod płaszczem wierzgać nogami.
- Jak Bonnie i Clyde... A teraz ubieraj się. Trzeba coś zrobić z tym autem. Jeżeli będą go szukać, a na pewno będą, to trudno nam się będzie w nim skutecznie ukryć.
***
Samochód zepchnięty z urwiska na skraju kamieniołomu leciał w dół długie trzy i pół sekundy. No, może nawet ciut krócej. Nie była to aż tak spektakularna scena, jakiej Sylwia z Dymitrem się spodziewali. Według planu polo miało wpaść do wody i zniknąć w niej na zawsze. Ale nie zniknęło, bo nie trafiło w taflę niewielkiego, szmaragdowo-turkusowego jeziorka, powstałego na dnie dawnego wyrobiska w jakiejś małej wiosce w okolicach Bolesławca.
Auto obiło się kilka razy o wystające fragmenty litej piaskowcowej skały, lekko zmieniło kierunek lotu i gruchnęło z głuchym hukiem przodem w znajdującą się na dnie platformę skalną. Żółty volkswagen nie zapłonął, jak samochody w filmach spadające do głębokiej przepaści, ale przez chwilę stał na zmiażdżonej do połowy masce, a potem gibnął się i zaczął opadać. Prawe tylne koło oparło się jeszcze przez moment na krawędzi sąsiedniego bloku żółtawego piaskowca, po czym porozbijany, pozbawiony już wszystkich szyb wrak, zgrzytając spoczął ostatecznie na lewym boku z otwartą klapą bagażnika, z którego wysypała się jego zawartość, ukryta dotąd pod ruchomą płytą podłogi. Dymitr zaklął wiązanką zaczynającą się na literę „K”, a kończącą się na „mać”, po czym rozejrzał się dokoła, upewniając się, czy w najbliższej okolicy nie pojawił się aby jakiś przypadkowy świadek tej komunikacyjnej katastrofy. Na szczęście byli sami.
Kiedy dramatyczny spektakl się zakończył, Sylwia przypatrywała się jeszcze przez chwilę znajdującym się kilkanaście metrów niżej szczątkom. W pewnej chwili zmrużyła oczy i zrobiła z prawej dłoni daszek nad brwiami. Następnie tą samą ręką postukała Dymitra w ramię, a drugą wskazała na dół. Na coś zielonego i błyszczącego. Coś, co z pewnością musiało wylecieć z wnętrza rozbitego pojazdu, razem z kołem zapasowym, gaśnicą, trójkątem ostrzegawczym, apteczką i kilkoma innymi drobiazgami, które każdy przezorny kierowca zwyczajowo, zgodnie z prawem, bądź na wszelki wypadek wozi ze sobą w bagażniku…
Bolecnauta Pan M. pisze i wymyśla, zaskakując i wzruszając czytelników. Każdy może pomóc w tworzeniu powieści, zamieszczając pomysły i sugestie w komentarzu. Zachęcamy do opisywania swoich wrażeń czytelniczych!
Kolejny odcinek już niedługo! Czy dojdziemy do magicznej liczby 100 odcinków?
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).