Oto ostatnia część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Indeks bohaterów - kto jest kim?
Dziewięćdziesiąta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ.
Dziewięćdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ.
Dziewięćdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Rok później…
- Elvis! Bono! Tina! – Mika szarpnęła do tyłu trzymane żelaznym uściskiem trzy smycze. Bezskutecznie. Trzy młodziutkie, śliczne boksery nadal miały ochotę na sprint gdzieś daleko, na ukwieconą łąkę, a może jeszcze dalej, do widocznego w oddali lasu. – Zrób coś, Waldek. One są takie niegrzeczne! Zaraz sobie głowy pourywają!
- A trzeba było brać od Adama aż trzy faflaki? Z jednym byłoby wystarczająco roboty. Ale nie! Mika jak zawsze musiała postawić na swoim – Waldek szedł za boksersko-kobiecą grupką, gadał do pleców Miki i uśmiechał się pod nosem na widok całej czwórki. Właściwie to nawet nie szedł, ale truchtał za nimi, bo dwa roczne pieski i ich siostra w tym samym wieku, ciągnęły jak parowozy, dokładnie zresztą jak one sapiąc przez nozdrza.
- Nie czepiaj się. One tak na mnie patrzyły, że nie miałam sumienia brać tylko jednego…
- No to w sumie szczęście, że były to ostatnie trzy z miotu, jakie zostały Adasiowi, bo ani chybi wzięłabyś wszystkie siedem.
- A to by dopiero było stadko! Siedem wspaniałych! – entuzjazm Miki bił po oczach i uszach.
- Raczej siedem nieszczęść – Waldek przyspieszył i dogonił Mikę. Przejął smycze, ale zamiast bezcelowo szarpać się z nadpobudliwymi zwierzakami, zwinął usta w rurkę, po czym przeciągle i głośno gwizdnął. Psy jak na zawołanie stanęły w miejscu i odwróciły się, machając nieprzyciętymi ogonkami. Waldek podniósł otwartą dłoń do góry i wrzasnął do nich, gdyż zwyczajna ludzka mowa wydawała się dotąd omijać psie uszy. – Siad!
Komenda zadziałała bezbłędnie. Psie tyłki przykleiły się do polnej ścieżki, po której Mika z Waldkiem starali się codziennie spacerować, aby wybiegać i wymęczyć swoich dwóch pupilków i jedną pupilkę. Od pewnego czasu Waldek, korzystając z poradników pisanych i tutoriali na youtubie, podjął się samodzielnej tresury czworonogów. Na początku szło to opornie, ale kiedy psia młodzież zorientowała się, że za wykonanie banalnie łatwych zadań ten fajny pan nie szczędzi im przekąsek, były gotowe zarówno dla nich, jak i dla niego zrobić wszystko. Mika nie wtrącała się do formy i przebiegu szkolenia, ale była zachwycona, jak szybko jej ukochane dzieci, bo tak je zaczęła już nieodwołalnie nazywać, uczą się nowych umiejętności i sztuczek, od czasu do czasu tylko próbując oszukiwać albo wypełniać dyspozycje niechlujnie.
Widząc pięknie wykonaną komendę Mika aż podskoczyła i zaklaskała.
- Widzisz, jakie są mądre? Pewnie po mnie to mają! – skomentowała postępy w nauce swoich podopiecznych.
- Spróbowałabyś tego bez przekąsek, to mogłabyś się rozczarować. Sztuką jest nauczyć wykonywać polecenia unikając przekupstwa – wyjaśnił Waldek. – Ale dojdziemy i do tego. Trzeba o tym pamiętać, że kluczem do sukcesu jest konsekwencja. A więc czeka nas naprawdę dużo pracy. Mnie, ich i ciebie, oczywiście.
- Wiem, wiem, kapitanie Wilczyński…
Mika stanęła przy Waldku, który powoli sięgnął do kieszeni. Oczy wszystkich psów podążyły oczywiście za jego ręką. Pewnie w każdym z trzech przechylonych psich łebków grzały się teraz szare komórki w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, skąd do jasnego czorta ten gość bierze te przepyszne chrupeczki? Lepiej pana słuchać, robić co chce i z nim nie zadzierać, bo co będzie jak sprawi, że kieszeń przestanie produkować i uwalniać te smakołyki?
- To ja nie będę wam przeszkadzać – Mika klepnęła Waldka w ramię. – Popatrzę sobie z daleka jak się męczy… znaczy uczycie…
Odwróciła się i podeszła do pobliskiego starego dębu. Usiadła pod nim, opierając się plecami o gruby pień. Zerwała źdźbło trawy, włożyła je do ust i zaczęła pogryzać. Półsiedząc tak czy półleżąc, przyłożyła rękę do czoła, aby osłonić oczy przez rażącym sierpniowym słońcem.
Radując się w duszy, że spotkała odpowiednio dojrzałego, rozumiejącego ją przeważnie bez słów mężczyznę, obserwowała kolejną lekcję psiej młodzieży pod okiem surowego nauczyciela. Dzisiaj przyszła kolej na komendę „waruj”. Mika już dawno zauważyła, że nauka idzie psom szybciej, kiedy uczą się we trójkę. Jeżeli jeden ze zwierzaków załapuje o co chodzi, reszta migiem zaczyna kopiować brata lub siostrę w oczekiwaniu na równy podział przekąsek.
Mika od początku procesu szkolenia zdawała sobie sprawę, że aby dobrze wychować boksery, trzeba im silnej i konsekwentnej ręki. Wiele o tym czytała i nasłuchała się od Adama. Niestety przy tej gromadce zawsze jej brakowało i jednego, i drugiego. Ale za to Waldek sprawdzał się w roli tresera i nauczyciela naprawdę wzorowo. Ciekawe, jak poradziłby sobie jako tata…
Szkoda, że nie będzie miał możliwości tego doświadczyć, westchnęła, głośno wypuszczając powietrze przez nos. Waldek, decydując się na przejście na emeryturę w wieku pięćdziesięciu sześciu lat i zamieszkanie w jej niewielkim M2, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, że nie będzie mógł z nią planować niczego więcej niż wzajemnego towarzystwa, wspólnego spędzania wolnego czasu i godnego starzenia się u swojego boku.
Pewnego wiosennego dnia, podczas kolejnego romantycznego spaceru nad stawem miejskim, zaczęli po prostu rozmawiać o wspólnej przyszłości. Nie mogła przed nim ukrywać, że po tamtym wypadku lekarze orzekli, że nigdy więcej nie będzie mogła już mieć dzieci. Wtedy pierwszy raz ją pocałował i przytulił, a ona obiecała mu, że zrobi wszystko, aby każdy ich kolejny dzień był lepszy od poprzedniego. I zabawniejszy. A w tym wspaniała psia trójca była już bez dwóch zdań o wiele lepsza od niej samej…
***
- Na szczęście w tym roku sierpień mamy mniej ekscytujący i chłodniejszy, co nie? – Ola wysiadła z zakurzonego, wiekowego landrovera, zatrzasnęła drzwi delikatnie, na wszelki wypadek, żeby nie odpadły i przełożyła pasek torby przez ramię. – Może nie spalimy się dzisiaj na grzanki…
- To może zamiast niemal każdy weekend spędzać na Leśnym Potoku, powinniśmy pomyśleć o wyjeździe na południe Europy? - Adam nacisnął guzik pilota zamykający drzwi terenówki i jeszcze nieco lekko kulejąc, obszedł samochód dokoła. Objął Olę w pasie i przytulił. - Powiedzmy, że byłaby to nasza podróż przedślubna.
- Ale z ciebie szybki Bill, kolego Mleczko. Moja mamusia to by ci dopiero zrobiła pogadankę na ten temat - Ola nie próbowała wyrwać się z objęć swojego towarzysza, lecz jedynie odsunęła głowę w tył, jakby chciała go lepiej objąć wzrokiem.
- Aż taka staroświecka, to ona chyba nie jest, co? Na pewno zdaje sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach zachowanie celibatu do dnia ślubu to jest ten, tego, ten…
- „Ten, tego, ten” to ona sama w młodości popełniła z moim ojcem. Stąd się zresztą wzięłam na tym świecie…
- Cholera, ale mi będzie głupio do Bolka mówić „tato”. Może zgodzi się w drodze wyjątku na „teściu”, co? Ale zostawmy te arcytrudne rodzinne rozterki na później - żachnął się Adam. - Wiesz co? Mam po prostu ochotę wyjechać gdzieś razem z tobą. Gdzieś naprawdę daleko. Tylko ty i ja. Żadnej mamusi i żadnego tatusia, co ty na to?
- Dobrze wiesz, że najpierw muszę skończyć staż i mieć go wreszcie z głowy. A w październiku jesteśmy zaproszeni na ślub i wesele Żakliny i Hieronima. Ale we wrześniu… Kto wie? W zasadzie byłoby świetnie oderwać się na trochę od codzienności i solidnie wypocząć - Ola przymknęła na chwilę oczy, jakby próbowała przywołać z pamięci jakieś obrazy. Wydawało się, że lekko i niemal niezauważalnie się przy tym zatoczyła. Zmieszana ponownie otworzyła powieki. – Znam takie jedno miejsce we Włoszech. Ze dwadzieścia razy tam chyba byłam. Na pewno ci się spodoba. Tylko jest jeden problem. Te gorące, młode Włoszki będą na ciebie łypały oczami i czyhały za każdym rogiem. A boję się, że wtedy każdą z nich będę musiała za to rozszarpać.
- Och, ty zazdrośnico jedna! Przecież ja nie jestem pazerny. Ty mi w zupełności wystarczysz - Adam przyciągnął Olę mocniej do siebie, zbliżył głowę do jej głowy tak, że dotknęli się czołami i popatrzył jej prosto w oczy. - A może jednak Grecja? Romantycznie i antycznie. No i unikniemy wielokrotnego morderstwa, bo żadne Włoszki nie będą mnie tam kusiły…
- Ale za to jakieś Greczynki. Wiesz co, jednak zaryzykuję i uprę się przy swoim. A dla ciebie będzie to test miłości i wierności, o której na pewno za trzy sekundy będziesz mnie gorąco zapewniał, mio caro amico - Ola bezwiednie przeszła na włoski, jakby myślami błądziła już gdzieś po adriatyckiej plaży.
Nie czekając wspomniane trzy sekundy, odsunęła się od próbującego się bełkotliwie tłumaczyć Adama, chwyciła go za rękę i pociągnęła do wejścia na teren średnio zatłoczonego tego dnia ośrodka rekreacyjno-wypoczynkowego. Póki co, Leśny Potok musiał im zastąpić gorącą i słoneczną Italię, chociaż Ola nie przypominała sobie, aby gdziekolwiek na włoskim wybrzeżu musiała czekać w kilkunastoosobowej kolejce, aby skorzystać z płatnej oferty kąpieli i wypoczynku.
Kwadrans później, po rozłożeniu kraciastego kocyka, Ola z Adamem zajęli sowicie opłacony kawałek piaszczystego wybrzeża nad niewielkim, ale czyściutkim sztucznym kąpieliskiem zasilanym wodami niewielkiego strumienia. Ola, ku zadowoleniu Adama, powoli rozebrała się do bikini, epatując zwracającą na nią uwagę figurą. Adam nie mógł nie zauważyć spojrzeń, które raz po raz spływały w ich stronę od okolicznych mięśniaków.
- To raczej ja się powinienem obawiać napalonych, opalonych Włochów - podsumował pod nosem, składając zdjęte z siebie ciuchy i dumnie zajmując jedyne obok Oli wolne miejsce leżące, przeznaczone na szczęście wyłącznie dla niego.
- Co powiedziałeś? – nie dosłyszała Ola, kładąc się na brzuchu, choć Adam wolałby, żeby zaczęła najpierw brązowieć, leżąc na plecach. Lubił wtedy patrzeć na nią i czasem pospacerować palcami w okolicy jej pępka. Nie wytrzymywała tego bez chichotania, bo w wielu miejscach ciała miała cudowne łaskotki.
- Że miałbym ochotę popływać – odpowiedział zauroczony swoją sympatią Adam. – Idziesz się ze mną pochlapać?
- Na razie pochlap się sam, ale zanim pójdziesz, posmaruj mi plecy, co? Niby słonko nie za mocno świeci, ale jednak lepiej się chronić kremem z filtrem – poprosiła Ola, nie podnosząc głowy, ani nie otwierając przymkniętych oczu. – Jest w torbie. Tylko nie zrób mi tam rozgardiaszu i nie pognieć niczego.
Posłuszny Adam sięgnął ręką, chwycił torbę i przeniósł ją ponad leżącą Olą, obsypując jej plecy odrobiną piasku. Pomyślał, że z przyjemnością chwyciłby natychmiast za pęsetę i pieczołowicie wyzbierał z Oli ziarnko po ziarnku, choćby i miało to trwać do północy. Albo może jeszcze inaczej – zwinąłby usta w rurkę i usunął drobinki delikatnie, dmuchając po jej gładkiej skórze i składając przy okazji czułe pocałunki. Ale zamiast przystąpić do wymarzonych pieszczot, potrząsnął tylko głową, rozpiął zamek w torbie, rozłożył krawędzie i rozpoczął poszukiwania kremu do opalania. Po pół minucie grzebania i rozbebeszania garderoby Oli, usłyszał jej słowa:
- Mówiłam, żebyś nie robił w mojej torbie bałaganu, co nie? Krem jest w bocznej kieszeni. Inaczej mógłby przypadkiem coś pobrudzić – Ola wyglądała jakby mówiła przez sen, bo leżała na przygniecionym policzku, a oczy miała cały czas zamknięte.
Znając Olę, powinien sam wcześniej wpaść na pomysł, aby zacząć od sprawdzenia kieszeni. Co jak co, ale panna Wilczyńska miała swoiste zamiłowanie do uporządkowywania otaczającego ją świata. Nie lubiła niejasności, niedopowiedzeń i bałaganu. W życiu rzeczy powinny dziać się po kolei. Najlepiej, kiedy wszystko co miało się wydarzyć, następowało według jakiejś zapisanej listy z podpunktami. Mówiła, że ma to po babci. Adamowi nie dane było jeszcze poznać seniorki rodu, więc nie był w stanie tego potwierdzić, ale jeżeli ta cecha jest rodzinna i dziedziczna, to miał nadzieję, że ani jej matce, ani babce nie przyjdzie do głowy zanadto wtrącać się do ich życia i próbować ustawiać je po swojemu. Z doświadczenia i historii opowiadanych przez jego rodziców o swoich dziadkach wiedział, że zakusy na doradzanie młodym we wszystkich bez wyjątku życiowych sprawach, nie prowadzą do niczego dobrego, a wręcz przeciwnie. Niejedna rodzina z tego powodu się rozpadła.
W pierwszej kieszeni Adam kremu nie znalazł. W drugiej i owszem, krem zajmował przewidziane dla niego miejsce. Ale tuż obok solidnie zakręconej tubki zauważył jakieś tekturowe pudełko. Jakby lekarstwa, czy co? Przecież z tego, co wiedział, Ola aktualnie nie brała żadnych medykamentów. Co to może być, może jakieś witaminy?
- Znajdziesz ten krem, zanim zdążę zachorować na raka skóry? – spytała żartobliwie nieco już zniecierpliwiona Ola. Nadal wyglądała jakby spała. Ślicznie wygląda, pomyślał Adam, ale oparł się pokusie i jej nie pocałował. Jeszcze nie.
- Mam, mam… Chwila moment, Olka…
Adam wyjął krem i odłożył go na kocyk, a potem nie mógł się powstrzymać i sięgnął po tajemnicze opakowanie. Przeczytał bezgłośnie „PINK. Test ciążowy”. Po czym równie bezgłośnie przełknął ślinę, kiedy zobaczył, że tu i ówdzie naddarty kartonik nosi wyraźne ślady nerwowego otwierania. Przyłożył niespodziewane znalezisko do ucha i potrząsnął. W środku coś zagrzechotało.
Na ten dźwięk Ola zaciekawiona otworzyła oczy, podniosła głowę i zobaczyła w ręku swojego chłopaka prezent, który i tak miała zamiar tego dnia mu podarować. Obróciła się na bok, nieco podkurczyła nogi i podparła na prawym łokciu. Uśmiechnęła się i w tym momencie u zaskoczonego Adama cała, ale nie taka znów wielka złość zamieniła się w kolejne piętro budowanego od roku uczucia. Zanim pocałował Olę, ucałował z głośnym cmoknięciem różowe pudełko. Śmiejąc się głośno, aż kilka osób w pobliżu krytycznie na niego spojrzało, zapytał przez autentyczne łzy:
- Czyli nie „tato”, nie „teściu”, ale „dziadek" Bolek?
Szczęśliwa Ola pokiwała tylko potakująco głową, przeturlała się i położyła na kolanach Adama. Patrząc na niego z dołu, stwierdziła tonem całkiem poważnym i nader filozoficznym:
- Życiowe plany są dobre, ale niespodzianki bywają jeszcze lepsze…
***
- No idziesz wreszcie, czy nie? Pan Stefan na pewno już na nas czeka… – Julia odwróciła się i zobaczyła, że Bolesław nadal stoi przed swoim dawnym garażem, w którym rok temu omal nie stracił życia i przy okazji całej czekającej go przyszłości u jej boku.
Wróciła się kilka kroków i stanęła obok niego, opierając się swoim ramieniem o jego ramię. Kosztowało ja to sporo wysiłku, ale nie powiedziała już nic więcej, tylko postanowiła cierpliwie zaczekać, aż jej świeżo upieczony mąż pobędzie troszkę ze swoimi myślami sam na sam. Widocznie w tej chwili tego właśnie potrzebował. Pan Rybka nie zając i z pewnością się nie pogniewa. Może nawet widzi ich teraz z góry, więc powinien zrozumieć.
Kilkadziesiąt sekund później Bolesław zdecydował się w końcu podzielić swoimi przemyśleniami:
- I pomyśleć, że gdyby nie nasz kochany pan profesor, mógłbym już leżeć dwa metry pod ziemią…
- Fakt. Zawdzięczamy mu więcej, niż nam się wydaje – zgodziła się z nim Julia, kilka razy powoli potakując głową. Odwróciła się i popatrzyła z troską na tak długo wyczekiwanego mężczyznę swojego życia. – Nadal wraca do ciebie tamten dzień?
- Nie, ale wyobraź sobie, że właśnie teraz wrócił. Dokładnie w chwili, kiedy stanąłem przez bramą garażu – Bolesław mówił wolno, starając się rozmyślnie dobierać słowa. – Wtedy też tak stałem i zastanawiałem się, wejść tam, czy nie wejść. Ale widocznie byłem za głupi i za bardzo skłonny do ryzyka. Zbyt pewny siebie i bo ja wiem, chyba też swojej nieśmiertelności…
Minęła kolejna dłuższa chwila. Bolesław patrzył cały czas przed siebie, ale z pewnością nie widział znajdującej się przed nimi bramy. Być może potrafił w tej chwili przeniknąć wzrokiem przeszkodę i ponownie miał przed oczami plecy kucającego przed sejfem bandyty. Mówił dalej cicho i powoli.
- Na wojnie spodziewasz się przeciwnika. Nie widzisz go, ale wiesz, że on tam gdzieś jest, prawdopodobnie cię obserwuje i myśli tylko o tym, jak cię dopaść, zanim ty zlikwidujesz jego. Ale kiedy tutaj, w spokojnej dotąd mieścinie, zastajesz niepozornie wyglądającego włamywacza, nie przychodzi ci absolutnie do głowy, że zamiast cię okraść, będzie usiłował cię zabić. Straciłem czujność i nieomal nie straciłem życia. I prawie straciłem ciebie… Bo zachciało się, cholera, Bolusiowi kozaczyć…
- Bolek, nie jesteś już w wojsku. Nie jesteś też już taki młody – Julia podniosła rękę i pogłaskała męża po plecach. – Po prostu musimy na siebie bardziej uważać. Nigdy nie będziemy w stanie przewidzieć wszystkiego.
- Ale kiedyś przez jeden głupi przypadek możemy wszystko stracić, Julka.
- Jeżeli będziemy się trzymać razem, to uwierz mi, że zawsze i ze wszystkim sobie poradzimy. Pamiętaj o tym, skarbie.
- Obiecuję, że będę pamiętał – Bolesław podniósł dwa palce w geście złożenia przysięgi.
Objął Julię w pasie, po czym odwrócili się, zostawiając za sobą i garaż, i przeszłość, i niepewność jutra. Ruszyli w kierunku wejścia do kamienicy, tego od ulicy, wyposażonego w domofon.
- Swoją drogą, ciekawe, po co pan Stefan nas dzisiaj zaprosił? – Julia spojrzała do góry, ale w oknach mieszkania pana Rybki nie zauważyła nikogo, kto by ich obserwował. – Mówiłeś, że był bardzo podekscytowany, kiedy z nim rozmawiałeś?
- Może tak mu się spodobało nasze wesele, że postanowił zapoznać jakąś wesołą wdówkę i chce nam powiedzieć, że także będzie się żenił? – zażartował Bolesław.
- A może wpadł na trop kolejnej tajemnicy? – ryzykownie próbowała się bawić w proroctwa Julia. – Może dokonał jakiegoś ważnego odkrycia…
- Choćby to był jakiś przeogromny, ukryty w podziemiach skarb narodów, za nic nie zamierzam się pchać w żadną kolejną aferę. Nie chcę, by moja świeżo poślubiona żona musiała oglądać moje nazwisko w dziale nekrologów.
- I to ja rozumiem! – Julia chwyciła Bolesława za łokieć, podskoczyła i ucałowała go szybko w policzek. – Mój mądry mężuś. Mój mądry i grzeczny Bolek.
***
Na drugim piętrze kamienicy na państwa Antoninę Julię i Bolesława Wilczyńskich czekał już zniecierpliwiony, zdenerwowany i spoglądający co chwilę na ścienny zegar w kuchni pan Stefan. Był zły, bo przecież kiedy zadzwonił rano do Bolka, wyraźnie prosił, aby przyszli o czwartej po południu, a oni spóźniali się już o całe sześć i pół minuty.
- No nareszcie! – pan Rybka w geście wdzięczności uniósł obie ręce do góry, kiedy przy drzwiach rozległ się wyczekiwany dzwonek domofonu.
Wstał od pokrytego starymi, pożółkłymi papierzyskami stołu w kuchni i podreptał do przedpokoju, szurając nieco głośniej niż zwykle kapciami.
- Oby tylko się zgodzili – mówił do siebie pod nosem profesor. – Oby tylko… Nie, no, na peeewno się zgodzą...
Zdjął słuchawkę i bez słowa nacisnął przycisk zwalniający zamek w drzwiach na dole klatki schodowej. Następnie wrócił do kuchni i stanął ponownie przy stole. Pokręcił głową. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co odkrył. Ponownie wdał się w monolog:
- Przecież to ewidentnie są stare tunele ciągnące się od dawnego bolesławieckiego zamku w okolice rynku. Trzeba tylko znaleźć wejście w piwnicach dawnego kościoła ewangelickiego. Dla nich to będzie pestka… A jak się nie zgodzą? E, tam…. Ciekawość weźmie górę…
Rozległo się pukanie do drzwi mieszkania.
- Otwarte! Wchodźcie! Jestem tutaj! – krzyknął w powietrze pan Stefan, nie odrywając wzroku od wypożyczonych dwa dni wcześniej z wrocławskiej biblioteki archiwalnych dokumentów.
Po chwili w drzwiach kuchni pojawili się Julia i Bolesław. Spojrzeli na porozkładane przed ich dawnym nauczycielem jakieś naprawdę stare dokumenty i mapy. Potem spojrzeli na stojącego do nich tyłem pana Rybkę. A potem spojrzeli na siebie nawzajem i jednocześnie pokręcili głowami.
– No, wejdźcie i zobaczcie sami – pan Stefan mówił, nadal stojąc odwrócony plecami. – To niesamowite, wiecie? Ja zawsze gdzieś w środku czułem, że te podziemia tam są, ale teraz znalazłem na to namacalne dowody… Te mapy wyraźnie je tutaj pokazują…
Odwrócił się z jedną ze sporych zadrukowanych kart w ręce, na której wskazywał coś palcem drugiej ręki, ale przed sobą nie zobaczył już nikogo.
- Julia? Bolek? Co z wami? Gdzieżeście się podziali? Nie jesteście nic a nic ciekawi?
Pan Rybka stał tak oniemiały, zdziwiony i pozostawiony sam sobie w całkowitej ciszy. Mimo pogarszającego się słuchu, zdołał dosłyszeć szybkie kroki czterech nóg zbiegających w pośpiechu po schodach. Prosto na dół i najkrótszą drogą do wyjścia.
- No, cóż… Jednak nie jesteście ciekawi. A więc pora uruchomić plan „B” i dać szansę młodszym. Ci to mają jeszcze takie gorące głowy, że na pewno dadzą się namówić na tę przygodę…
Sięgnął do kieszeni spodni po smartfona, odblokował go i otworzył listę zapisanych kontaktów.
K O N I E C
Od M.
Tym razem nie ma i nie będzie dopisku c.d.n.
Za to chciałbym w imieniu swoim i z pewnością redakcji bolec.info podziękować czytelnikom za cierpliwość i wytrwałość, a wszystkim komentującym za wkład w powstawanie kolejnych odcinków, a w szczególności... e tam, oni sami wiedzą kim są.
Pora się pożegnać, również z bohaterami tej powieści w stu odcinkach. Dajmy im odpocząć i nacieszyć się swoim życiem. Niech żyją długo i szczęśliwie. I niech nigdy nie będą zmuszeni dopisywać erraty po popełnionych błędach.
Jeszcze raz dziękuję i życzę wszystkim samych dobrych życiowych wyborów. I żeby nikogo mimo przeciwności nie opuszczał dobry humor. Nawet przy czytaniu przydługich i nie zawsze pasjonujących tekstów.
Na pewno mijamy się czasami na ulicy, na płycie rynku, czy na promenadzie. Być może siedzimy koło siebie w jakiejś knajpce, stoimy za sobą w jakichś kolejkach po lody, siedzimy w kolejnym rzędzie w kinie. Setki razy przechodzimy koło siebie anonimowo, często spuszczając wzrok, byle nie musieć powiedzieć nieznajomemu dzień dobry, czy choćby i tylko się uśmiechnąć. Tutaj jednak, o dziwo, w kolejnych dopisywanych w komentarzach linijkach jesteśmy odważniejsi, rozumiemy się, dogadujemy, choć czasem spieramy. Starajmy się jednak zawsze zachowywać szacunek. Ten po drugiej stronie chodnika czy sieci internetowej to nie ja sam, nigdy nie będzie myślał i zachowywał się według moich zasad i reguł. Mimo, że się nie znamy, zawsze możemy się porozumieć, wymienić poglądy w spokojny sposób. Pamiętajmy o tym zamieszczając każdy nasz kolejny komentarz gdziekolwiek i kiedykolwiek. Wiesz lepiej - poradź. Nie wiesz - zapytaj. Ale nie obrażaj, jeśli sam nie chcesz zostać obrażony. To takie proste.
A więc do zobaczenia na ulicach naszego pięknego miasta. Ten bez kwiatka w butonierce, to na pewno ja! Albo Ty!
M.
(tutaj opada czerwona kurtyna)
Od redakcji Bolec.Info
Bolecnauta Pan M. przez ponad rok kreował świat, wpuszczał w niego wiarygodnych bohaterów i oczarowywał nas akcją rodem z sensacyjnego filmu. Nam, jako redakcji, pozostaje pogratulować autorowi tak niesamowitego przedsięwzięcia i podziwiać ogrom pracy i talentu, jaki w to włożył. Mamy nadzieję, że pisanie ,,Tajemnicy szmaragdu" sprawiło Panu M. tyle samo radości, co nam czytanie i publikowanie jej, oraz że serce i umysł autora wypełnia uczucie spełnienia i satysfakcja, czego z całego serca Mu życzymy.
Dziękujemy każdemu, kto historię śledził, dopełniał komentarzami, podsuwał propozycje i milcząco wspierał. Wszystkich czytelników regularnych, jak i tych z doskoku zachęcamy do napisania w komentarzu wielu ciepłych słów autorowi. Mamy nadzieję, że czas spędzony nad ,,Tajemnicą szmaragdu" każdy Bolecnauta może uznać za wartościowy i odkrywczy. Cieszymy się, że jesteście z nami!
Dajcie znać, który odcinek lubicie najbardziej! Zachęcamy do opisywania swoich wrażeń czytelniczych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).