Już jest czterdziesta pierwsza część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Trzydziesta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Trzydziesta dziewiąta część tajemnica szmaragdu - TUTAJ
Czterdziesta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Jeśli podobnie jak my trzymaliście kciuki za relację Hieronima i Żakliny, z pewnością będziecie zaskoczeni. Znajomość nabiera rumieńców w dość nieoczekiwany sposób. Jak napisał sam autor, niezastąpiony Pan M.: akcja przyspiesza. Śledźcie ją razem z nami. Zapraszamy do lektury!
- Poznaję, to na pewno był ten mężczyzna – popijając herbatę z prawdziwej szklanki odpowiedział Radosław Samborski, poprzedni właściciel ciemnego audi A6, w którym zabezpieczono ślady i odciski palców prawdopodobnego sprawcy napadu na Bolesława Wilczyńskiego. Siedzieli z aspirantem Świgoniem przy stole, znajdującym się w kuchni jego dużego mieszkania. Znajdowało się na trzecim piętrze czteropiętrowego bloku przy ulicy Białoskórniczej w Środzie Śląskiej.
- Nawet jeśli to zdjęcie jest nie do końca ostre, to nie dałoby się tej twarzy pomylić z żadną inną. No bo wie pan, te jego blizny, one były dość charakterystyczne. Nie po zwykłej ranie, ale tak jakby po poparzeniu. Na całej dolnej połowie lewego policzka. No, a jeszcze ten płaszcz. Trudno nie zapamiętać kogoś, kto latem się tak ubiera i ma tak pokancerowaną twarz. Tym bardziej, że minął niecały miesiąc, kiedy tu był.
Pan Radosław, siwiutki, postawny mężczyzna, po wpuszczeniu do domu młodego policjanta z Bolesławca przedstawił się jako emerytowany pracownik PKP. Ponad trzydzieści pięć lat przepracował jako konduktor w pociągach jeżdżących na lokalnych dolnośląskich trasach. Twierdził, że praca ta wyrobiła mu pamięć do twarzy, co było szczególnie przydatne w wyłapywaniu gapowiczów.
Aspirant Świgoń w lateksowej rękawiczce trzymał przed sobą i analizował zadrukowaną, białą kartkę wielkości A4. Nagłówku głosił „Umowa kupna-sprzedaży samochodu”. Druk był gotowy, najpewniej ściągnięty z Internetu. Puste miejsca przeznaczone na dane sprzedawcy, nabywcy i przedmiotu sprzedaży wypełniono niebieskim długopisem. Jeszcze raz spojrzał na datę sporządzenia umowy – 24 lipca. Przeczytał dane kupującego, które były mu już znane: Dymitr Jacenko, zamieszkały w Legnicy przy ulicy Wojska Polskiego 22F/8.
Aspirant postanowił na wszelki wypadek, że w drodze powrotnej poleci koledze z komendy podjechać pod ten adres, choć był przekonany na sto dziesięć procent, że to także fałszywka, jak i sam dokument tożsamości Jacenki. Ale ponieważ i tak będą wracać do Bolesławca przez Legnicę, więc nie zaszkodzi sprawdzić osobiście.
- Dane spisał pan z dowodu osobistego, prawda? – zapytał gospodarza domu.
- Nie ja. To on spisywał umowę, którą tak w ogóle to miał ze sobą, w kieszeni płaszcza. Widać musiał był nastawiony, że od razu kupi mój samochód. Ja i tak nie mógłbym pisać, bo miałem wtedy bandaż na palcu. Kilka dni wcześniej skaleczyłem się, jak ostrzyłem noże – odpowiedział pan Radosław, podnosząc palec wskazujący prawej ręki, na którym widniała już ciemna, podłużna blizna.
- Rozumiem więc, że jest to pismo mężczyzny, który kupił pańskie audi? – aspirant zaciekawiony uniósł brwi ponad niespadającymi mu już okularami. Czyżby taki fuks i będą mieli oprócz zdjęcia twarzy także i charakter pisma?
- Yhm – Pan Samborski potwierdził mruknięciem i skinieniem głowy.
Silniejszy podmuch wiatru spowodował przeciąg, który wybrzuszył firankę, wiszącą nad otwartym oknem. Aspirant spojrzał na zewnątrz. Wokół strzelistej wieży kościoła latało pokaźne stado gołębi. Dziesiątki z nich okupowały dach starego, ceglanego, gotyckiego budynku z przyporami i strzelistymi oknami. Coś mu nie pasowało z tą wieżą, zupełnie jakby powstała w całkiem innej epoce niż pozostała część murów świątyni.
Kilka gołębi usiadło na parapecie za oknem i zaczęło gruchać tak donośnie, że ciężko było się skupić na zadawaniu kolejnych pytań. Być może nie tylko głośne ptaki tak rozpraszały aspiranta Świgonia, ale też leżące na stole dwa zdjęcia podejrzanego. A może także absorbująca jego myśli redaktor Żaklina, która je wydrukowała i przekazała mu niecałe dwie godziny wcześniej, w bolesławieckiej redakcji. Przy okazji oczywiście próbowała zalotnie droczyć się z nim i dwa razy wyrywała mu kartki z dłoni, kiedy już je prawie miał w ręce. Za trzecim razem pozwoliła mu za kartki chwycić, ale za to przez chwilę mocniej je przytrzymała, przez co musiał jej spojrzeć w oczy. Wówczas przez łączący ich papier zaczęły przepływać wyczuwalne ładunki emocji.
Kiedy już przekazali sobie w ten sposób bez słów wzajemne zainteresowanie i jednocześnie żal, że tak szybko muszą przerwać ich pierwsze spotkanie, Żaklina wreszcie puściła plik wydrukowanych zdjęć. Jednocześnie puściła też do niego oko, a przy tej okazji obiecała mu również puścić strzałkę ze swojego prywatnego telefonu i tak też zrobiła. Po krótkiej chwili od opuszczenia redakcji on, Hieronim Świgoń, miał więc już zapisane oba numery telefonu atrakcyjnej pani redaktor i zmierzał na spotkanie z podinspektorem, aby przekazać mu kopie wydrukowanych zdjęć jeszcze przed swoim wyjazdem do Środy Śląskiej.
Aspirant po chwili wrócił myślami z Bolesławca i skupił się wreszcie na zdjęciach na stole. Jedno ze zdjęć przestawiało siedzącą na ceramicznej ławce całą postać jakiegoś mężczyzny w ciemnym płaszczu, a to obok zbliżenie jego twarzy. Na tym drugim, powiększonym zdjęciu samej głowy poszukiwanego mężczyzny, mimo wysokiej jakości fotografii, można już było zauważyć pojedyncze piksele, więc aby skupić się na rysach podejrzanego należało oglądać wydruk z nieco większej odległości. Dlatego właśnie poprosił wcześniej pana Samborskiego, żeby nie brał ich do rąk, tylko oglądał z dystansu.
- Czy tylko pan dotykał tej umowy? – zadał wreszcie kolejne pytanie śledczy, kiedy obraz Żakliny w jego głowie na moment gdzieś zniknął.
- Nie tylko. Byłem też w wydziale komunikacji i u ubezpieczyciela – odparł były kontroler biletów.
- Dobrze, pokwituję panu teraz „wypożyczenie” tego dokumentu. Odeślemy, kiedy tylko sprawdzimy, czy da się z papieru zdjąć jakieś odciski palców – aspirant Świgoń wsunął kartkę z umową do przezroczystej koszulki i schował w przyniesionej teczce razem ze zdjętą rękawiczką, a z jej środka wyjął z kolei odpowiedni formularz, wypełnił go i oddał swojemu rozmówcy. – Jeszcze jedno. A jak panu ten Jacenko zapłacił za auto?
- Gotówką, oczywiście. Co do złotówki miał odliczone, tyle ile mój syn dał w ogłoszeniu do Internetu – odparł pan Samborski. – Zdziwiło mnie nawet, że się nie targował, jak przeważnie robią to ludzie przy kupowaniu samochodu. Byłem zadowolony, bo poszło za naprawdę dobrą cenę.
- A te pieniądze? Ma je pan jeszcze? – pytał dalej śledczy, mając nadzieję na znalezienie kolejnych odcisków palców i być może także odkrycie źródła pochodzenia banknotów.
- Niestety, panie aspirancie. Zaniosłem zaraz do banku – rozczarował aspiranta pan Radosław. – Wpłaciłem potem przelewem zaliczkę na nowe auto w salonie. Teraz mam już małą, oszczędną škodę. Coraz mniej jeżdżę, a fabia jest niewielka i mało pali, nie to co ten smok audi. Cieszę się teraz, że syn namówił mnie na zmianę samochodu, bo przy mojej emeryturze trzeba liczyć każdy grosz.
- Rozumiem doskonale. Wszystko jest coraz droższe, a pensje i emerytury nie nadążają – pozwolił sobie na społeczno-ekonomiczną uwagę aspirant, jeszcze bardziej zjednując sobie przychylność starszego pana. – Czy coś jeszcze zwróciło pana uwagę? Zapamiętał pan może coś nietypowego?
- No, nie wiem… Może to, że w ogóle nie marudził na stan techniczny, a nawet nie chciał wypróbować jak mu się jeździ? – po chwili namysłu odpowiedział emerytowany konduktor. – Wcześniej, zanim podpisaliśmy umowę i zapłacił, oglądaliśmy samochód na parkingu. On wsiadł, uruchomił silnik, zajrzał pod maskę i obejrzał opony. Ale dziwne dla mnie było, że niczego nie skrytykował, ani nie chciał się nawet przejechać. Potem przyszliśmy do mieszkania, on napisał tę umowę, zapłacił i wyszedł – pan Samborski kolejną chwilę zastanawiał się nad czymś, drapiąc się w zamyśleniu po czole. Następnie wyciągnął palec wskazujący w kierunku policjanta i dodał: – No i może jeszcze to, że mówił z takim wschodnim nalotem. Ale samo imię i nazwisko wskazuje, że nie pochodzi z Polski, prawda? Za to mówił absolutnie bezbłędnie po polsku. Widać mieszka w Polsce już bardzo długo.
- Panie Radosławie, byłby pan świetnym detektywem! Ewidentnie pomylił pan zawody – zaśmiał się aspirant Świgoń, pełen podziwu dla spostrzegawczości byłego konduktora. Wstał, odsunął krzesło od stołu i sięgnął po swoją teczkę, powoli zbierając się do wyjścia. – Ze swojej strony nie mam już więcej pytań. Musimy jechać, więc będę się żegnał. Dziękuję za rozmowę i mocną herbatkę. Dawno takiej dobrej nie piłem.
- Nie ma za co. Niech pan wraca do domu ostrożnie. Macie kawał drogi do tego waszego pięknego Bolesławca, a drogi są teraz takie ruchliwe i niebezpieczne. Wszystkim ciągle się gdzieś spieszy – odparł uprzejmie pan Samborski. – Nie wiedziałem, że policjanci tak do późna pracują. Pewnie w domu czeka na pana stęskniona żona, co? A może i dzieci?
- Nie jestem, żonaty, proszę pana. Ale wie pan, dzisiaj poznałem jedną taką kandydatkę, zdaje się. Może i coś z tego wyjdzie… – zamyślił się aspirant wstając i zasuwając cicho krzesło, które widocznie musiało być podklejone filcem.
- Obyście się tak pokochali, jak ten Jacenko ze swoją kobietą… – życzył aspirantowi pan Samborski, który wstał, aby odnieść puste szklanki do zlewozmywaka.
- Kobietą? – zamarł w bezruchu policjant.
- Ano. Kiedy zostałem sam, wyjrzałem przez okno, aby ostatni raz spojrzeć na moje audi – spokojnie wyjaśnił były właściciel czterech kółek. – Na dole, przy samochodzie przywitała tego faceta ekstra babka w okularach przeciwsłonecznych. Stała przy drzwiach pasażera, jakby tam na niego czekała. On podszedł do niej, objął ją i chyba z minutę się całowali. Wie pan, namiętnie, tak jak w filmach. Ona nawet, jak jakaś aktorka, podwinęła nogę w kolanie, o tak – tu pan Radosław zaprezentował ruch stając na lewej nodze i zginając prawą nogę w kolanie.
- A wcześniej gdzie ona była? Nie przyszła z Jacenką do pana mieszkania? – aspirantowi Świgoniowi dzwoniły w głowie dzwony ostrzegawcze, głośne jak w katedrze na Wawelu. Czuł po skórą, że to może być bardzo ważny trop. Poczuł wyraźny przypływ detektywistycznej adrenaliny.
- Nie wiem, gdzie była. Może w tej taksówce, co nią przyjechali? – zastanawiał się na głos pan Samborski.
- W taksówce? – aspirant odsunął bezszelestne krzesło i ponownie się w nim rozsiadł. Absolutnie nie spodziewał takich rewelacji. Jacenko wydawał się być jak dotąd raczej samotnym wilkiem. A tu nagle wyskakuje jak z kapelusza albo raczej z taksówki jakaś kobieta! To się Kamiński i prokurator zdziwią.
- A co? Nie mówiłem, że przyjechał taksówką? – starszy pan także ponownie usiadł przy stole.
- W sumie, to ja o to nie pytałem, a powinienem – samobiczował się śledczy. Ale miał jednocześnie nadzieję, że pamięć byłego konduktora i w tym wypadku będzie niezawodna. – Zapamiętał pan jakieś szczegóły tej taksówki? Była z Legnicy czy z Bolesławca? Może numer boczny?
- W sumie to ja nie widziałem tej taksówki, wie pan? – emeryt nieco zawiódł aspiranta swoją odpowiedzią. – To ten gość powiedział o taksówce, kiedy witałem się z nim na dole. Zapytałem, jak podróż i jak droga z Legnicy. On odpowiedział „Jak to taksówką”. Ale nigdzie naokoło nie widziałem żadnej taryfy. Pomyślałem wtedy, że pewnie zdążyła już odjechać. Ale on być może kazał kierowcy gdzieś stanąć specjalnie tak, żeby nie można jej było zauważyć, skoro ta blondynka potem przyszła do niego i się z nim przywitała. No chyba, że babka jest stąd i spotkali się już tutaj na miejscu.
- Panie Samborski, naprawdę ma pan niezrównane zdolności analityczne. Zapytać w kadrach, czy mamy jeszcze jakieś wakaty w dochodzeniówce? – pozwolił sobie na kolejny żart i pokiwał z uznaniem głową aspirant Świgoń. Przyszło mu do głowy coś jeszcze. – Chwileczkę, a skąd pan wiedział, że kupiec już przyjechał i że należy do niego zejść na parking, skoro spotkaliście się już tam koło auta? Chyba nie siedział pan cały czas w oknie?
- Zszedłem po jego telefonie. Chyba to nic dziwnego, że facet zadzwonił kiedy był już na miejscu? Grzecznie się zachował. Nie byłoby sensu czekać na niego nie wiadomo jak długo na parkingu, prawda? – pan Samborski mocno zdziwił się postawionym mu przez aspiranta pytaniem.
- Telefonie? A ma pan jeszcze jego numer na liście rozmów przychodzących? - śledczy powziął założenie, że dzisiaj każdy dysponuje i jednocześnie używa telefonu komórkowego. Bardzo szybko okazało się, że domniemanie aspiranta niestety było błędne.
- Ale on nie dzwonił na moją komórkę. Dzwonił na stacjonarny – odparł pan Radosław. – Wie pan, syn stwierdził, że to niebezpiecznie podawać w ogłoszeniach numer komórki, skoro mam jeszcze w domu normalny telefon. Mówi, że potem będą dzwonić jacyś różni naciągacze na garnki, pigułki czy inne odkurzacze. Więc wpisał do ogłoszenia numer telefonu stacjonarnego.
- Trochę szkoda. Oczywiście z mojego punktu widzenia, jako policjanta, szkoda – wyjaśnił aspirant. – Każda informacja może nam pomóc w schwytaniu tego człowieka. Musi pan wiedzieć, że jest to bardzo niebezpieczny bandyta, gdyby przypadkiem pan go jeszcze kiedyś spotkał. Czy byłby pan w stanie opisać tę kobietę, z którą obejmował się Jacenko?
- Nie za bardzo. Rozumiem, proszę pana, że może to być dla was ważny świadek, ale tu z góry, z trzeciego piętra nie dojrzy pan szczegółów twarzy żadnego z przechodniów. Czasem trudno nawet rozpoznać, czy to mężczyzna, czy kobieta – pan Samborski wstał, podszedł do okna i odsunął firankę na bok. – Niech pan tu zresztą podejdzie i sam zobaczy…
Aspirant Świgoń już wstawał z krzesła, ale z jego teczki odezwał się bardzo donośny, najbardziej charakterystyczny fragment piosenki „Final countdown”. Pan Samborski przestraszony aż drgnął i w teatralnym geście, udając zawał, chwycił się za serce. Aspirant opadł z powrotem na krzesło i sięgnął szybko do wnętrza zapinanej na zamek błyskawiczny bocznej kieszeni swojej teczki. Tylko jednej nowopoznanej osobie na liście kontaktów przypisał ten dzwonek zaraz po opuszczeniu redakcji…
- … że oprócz rudych włosów nie zobaczyłby pan nawet, czy to młoda, czy starsza osoba jest, więc jak mówiłem… – głos starszego pana zagubił się wśród donośnych taktów znanego przeboju z lat osiemdziesiątych i nie wiadomo, czy którekolwiek z jego słów dotarło do uszu policjanta.
Aspirant, słysząc bardzo głośny dźwięk dzwonka, wydawał się całkiem rozproszony i nieobecny, jakby czekał na wieści ze szpitala, że został ojcem. W nerwach niedokładnie wycelował palec w miejsce zielonej słuchawki na ekranie, więc dźwięki muzyki trwały łącznie około dziesięciu sekund, zanim połączenie wreszcie zostało odebrane, a odtwarzanie znanego niegdyś przeboju grupy Europe przerwane.
- No, co tam, Żaklina? Już zatęskniłaś za Hirkiem? – wesoło odezwał się do słuchawki aspirant Świgoń. W telefonie głos po przeciwnej stronie musiał być chyba bardzo cichy, bo śledczy powtórzył pytanie. – Żaklina? Halo, to ty?... Mów głośniej, bo cię nie słyszę… Głośniej!... Jak to nie możesz? A gdzie ty jesteś… Gdzie? W jakim bagażniku? – w głosie aspiranta rozbrzmiało wręcz przerażenie pomieszane z paniką – W czyim samochodzie? Tego faceta ze zdjęcia?... Nie rozłączaj się! Żaklina!... Nie rozłączaj się!... Żaklina!
- Jezus Maria! O Boże! Matko jedyna! – krzyczał aspirant Świgoń zbiegając po chwili z trzeciego piętra po schodach, z teczką w jednej ręce i telefonem w drugiej. Za sobą, w drzwiach wyjściowych mieszkania, zostawił zdziwionego jego nagłym wybiegnięciem pana Radosława. Aspirant skakał co trzeci schodek próbując wybrać numer podinspektora Kamińskiego. Mimo trudności udało mu się to za pierwszym razem, jeszcze zanim wybiegł z klatki.
- Panie podinspektorze! Niech pan powiadamia wszystkich… Wszystkich, mówię… Antyterrorystów, helikopter, może wojsko! On ją porwał!... Jak to kto? Ten Jacenko!... Redaktor Żaklinę Sadzę porwał!... Tak, właśnie tę, która mu zrobiła to zdjęcie!
Aspirant wypadł z klatki schodowej, a po kilku sekundach, chyba z rekordem świata w sprincie, dopadł do radiowozu, czekającego na niego nieopodal, na małym parkingu przy kościele. Ręką z teczką otworzył przednie drzwi pasażera, rzucił niesioną teczkę na tylne siedzenie, wsiadł do środka i trzaskając drzwiami wrzasnął do kierowcy: „Na bombach do Bolesławca!”. Przez cały czas próbował trzymać telefon przy uchu i nadal wyjaśniać zagrożenie swojemu partnerowi z dochodzeniówki:
- Nie wiem… Niech pan dzwoni do Skrętkowskiego albo do redakcji i zapyta, dokąd Żaklina mogła iść albo jechać!... Niech próbują namierzyć jej komórkę. Podobno leży teraz zamknięta w bagażniku auta tego Jacenki i on dokądś ją wiezie… Nie wiem, dlaczego akurat ją. Pewnie dowiedział się o zdjęciu…. Niech pan coś zrobi! To wszystko przeze mnie!... Jak mam się nie denerwować!... Jezu! Róbcie coś po prostu!... On jej przecież nie zabrał na wycieczkę do Karpacza! On ją na pewno chce zamordować!
- Pojedziemy autostradą, panie aspirancie. Prędzej będzie. Niech się pan czegoś dobrze trzyma, bo na zakrętach będziemy trochę driftem latać… – uprzedził kierowca radiowozu.
Po kilku sekundach gnali przez miasto na sygnale przecinając na czerwonym świetle drogę numer 94, aby jak najszybciej dotrzeć do wjazdu na autostradę. Funkcjonariusz prowadził bardzo szybko, ale i bardzo pewnie. Skupiony, choć blady na twarzy czuł, że wkrótce może wydarzyć się coś strasznego. Nie oszczędzał samochodu. Próbował wykorzystywać wszystkie jego możliwości i wszystkie swoje, nabyte podczas kursów szybkiego prowadzenia, umiejętności. Silnik wył, jakby chciał wyskoczyć spod karoserii, a opony na każdym bardziej lub mniej łagodnym zakręcie głośno piszczały. Kierowcy aut cywilnych przepisowo zjeżdżali na pobocza, robiąc im wolny przejazd. Już po chwili mijali Ciechów i dojeżdżali do Cesarzowic.
Aspirant Świgoń odłożył telefon na półeczkę w konsoli. Trzymając się uchwytu nad drzwiami, przymknął na chwilę oczy. Nie tylko z powodu niebezpiecznej prędkości, ale również dlatego, że próbował wyobrazić sobie, w jakim niebezpieczeństwie może znajdować się dopiero co poznana, młoda dziewczyna. Odgonił wszystkie najgorsze myśli, które pakowały się do jego głowy setkami, ponownie otwierając oczy.
- Nie zdążymy! Szybciej! Szybciej! – domagał się od kierowcy, chociaż ten niewiele więcej mógł już z pędzącego pojazdu wycisnąć.
- Pojedziemy na Ujazd, zyskamy parę minut – stwierdził funkcjonariusz tuż przed skrzyżowaniem w jakiejś wiosce. Aspirant nawet nie odnotowywał nazw mijanych miejscowości.
Minęło kilkanaście sekund. Tuż przed wielkim jak patelnia zakrętem na wylocie z wioski, prowadzący radiowóz policjant wyraźnie zwolnił, ale i tak wcisnęło ich w pasy i przechyliło w siedzeniach na prawą stronę. W pewnym momencie usłyszeli głośny huk. Zarzuciło ich, obróciło na asfalcie dwa razy jak w piruecie i z lekkim uderzeniem w miękką, porośniętą trawą ziemię, wylądowali tyłem w rowie. Silnik zgasł.
- Jasna cholera! Chyba złapaliśmy gumę! – krzyknął kierujący radiowozem policjant, odpiął pas, szarpnął klamkę i wybiegł z samochodu, aby sprawdzić, czy jest może jakaś choćby nikła szansa, aby mogli kontynuować tę szaleńczą jazdę.
Załamany aspirant, otworzył drzwi, wystawił nogi na zewnątrz, ukrył twarz w dłoniach i przeplatając krótkie zdania „On ją zabije” i „To moja wina”, zapłakał jak dziecko.
Czy rzeczywiście Żaklina zostanie zabita? A może posłuży jedynie jako zakładniczka? Czy aspirantowi uda się ją uratować przed najgorszym, czy zepsuta opona w radiowozie skutecznie mu to uniemożliwi? Kim była ruda kobieta przy samochodzie? Oraz czy to znaczy, że Ola może poczuć się bezpieczna?
Cieszymy się, że jesteście z nami. Pozostajemy pełni zdumienia dla kreatywności Pana M. oraz pomysłowości wszystkich komentujących. Jak wyobrażacie sobie dalsze losy bohaterów? Czekamy na Wasze wrażenia!
Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych.
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).