~~M niezalogowany
20 czerwca 2021r. o 8:03
c.d. w tropikach klawiatura się nie rozpływa; troszkę opóźnienia, ale może warto było poczekać
-------------------------------------------------
- Cześć, kolego. Rafał jestem, a to jest Marek, „kierownik” naszego karawanu – stojący przy otwartych bocznych drzwiach ambulansu mężczyzna w średnim wieku z wąsem i nie połączonymi z nimi bokobrodami przedstawił się, po czym wskazał palcem na kierowcę czekającego za kółkiem. Silnik pojazdu był już uruchomiony, a koguty włączone, tylko jeszcze nie piały.
Przedstawiony z imienia Marek odwrócił się na swoim siedzeniu przez ramię i machnął ręką przywiezionemu przez siostrę Żanetę na fotelu Bolkowi. Ratownik Rafał ubrany był w charakterystyczną czerwoną koszulkę z napisem literalnie odzwierciedlającym jego funkcję oraz w spodnie tego samego koloru. Podszedł do wózka i chciał pomóc podnieść się Bolkowi z fotela, ale ten odepchnął jego rękę i próbował stanąć na nogi samodzielnie, mrucząc pod nosem coś niegrzecznego i buńczucznego w rodzaju „Dam radę, kulasów mi nie amputowali”.
Rekonwalescent szybko jednak zorientował się, że przesadził ze swoim optymizmem. Po kilku dniach bezczynności mięśnie kończyn dolnych Bolesława musiały odzwyczaić się od noszenia jego odrobinę przekarmionego ciała. Po pierwszym kroku wykonanym na nogach jak z waty, kiedy niemal nie runął jak sekwoja powalona wichurą, przywołująco pomachał ręką do ratownika. Przeprosił przy tym Rafała wzrokiem za przedwczesne odrzucenie zaoferowanej mu pomocy. Podtrzymywany już pod ramię, wsiadł do ambulansu i został ulokowany na jednym z rozkładanych siedzeń, zwykle przeznaczonych dla któregoś z członków załogi karetki. Rafał wsiadł za nim i wzrokowo porównał gabaryty nadmiarowego, niespodziewanego pasażera do rozłożonych na noszach części czerwonego uniformu.
- Kurde. Nie wiedziałem, że z ciebie taki kawał chłopa. A ten nasz kombinezon to raczej na kobietę… Trudno. Najwyżej zostawisz tu i ówdzie nie pozapinane. Cycki ci raczej nie wyskoczą – Rafał puścił oko do siostry Żanety, która podniesionym kciukiem pożegnała swojego nielegalnie wywiezionego z oddziału podopiecznego, życząc mu tym gestem jednocześnie szczęścia w czekającej go podróży i powodzenia na wspólnej z Julią, dalszej drodze życia. – Gdyby nie nasza kruszynka pigułeczka, co najwyżej taryfę byś sobie mógł wynająć. No, ale ona to ma dar przekonywania, równie duży co jej… eee… dar zjednywania.
Siostra nie zwróciła uwagi na przyjacielską aluzję do rozmiarów noszonej odzieży, ale za to zwróciła się do Bolesława:
- I pamiętaj! Jak się z nią nie ożenisz, to… – podniesiony kciuk dołączył do pozostałych serdelkowatych palców i całość zwinęła się w grożącą Bolkowi pięść. – …zrobię ci bajkę o naleśniku ze mną w roli głównej!
Rafał zatrzasnął drzwi i w tej samej chwili wszyscy usłyszeli syrenę. Karetka ruszyła, nieco utrudniając swoim kolebaniem Bolesławowi przywdziewanie nowej, faktycznie kiepsko dopasowanej garderoby. Mimo pomocy Rafała przebieranie się przyszło Bolkowi z trudem, zwłaszcza kiedy uruchamiały się mięśnie brzucha, sąsiadujące z gojącą się raną postrzałową. Faktycznie wszystko było przyciasne i nic nie dało się dopiąć. Ból wyginanego ciała sprawił, że musiał zamknąć oczy, a w ich kącikach niemal natychmiast i mimowolnie pojawiły się łzy. Przymknięcie oczu o dziwo przyniosło mu nieco ulgi.
Jedynie buty wydawały się jakby jego rozmiaru. Na szczęście. Nigdy nie lubił bez sensu łazić na bosaka. No, chyba że byłaby to oświetlona promieniami zachodzącego słońca piaszczysta, nadmorska plaża na jednej z tych tropikalnych wysp z palmami, jak z katalogu egzotycznych wycieczek. Jego stopy pozostawiają w miękkim piasku dołki, znacząc za nim drogę, którą zmierza ku bezkresnemu oceanowi. Towarzyszy mu cichy szum delikatnych fal, muskanych przez wieczorną bryzę jak piórka unoszących się nad nim, skrzeczących mew. Zbliża się do wyłaniającej się z toni i wychodzącej mu naprzeciw rudowłosej piękności, owiniętej jedynie w jedwabną, przezroczystą tunikę, która pod słońce wydaje się świecić, ujawniając niesamowite kształty tej tajemniczej syreny. Tunika powinna być mokra, ale jest sucha. Na tym właśnie polega magia wyobraźni. Że nie wszystkim rządzą prawa fizyki i innych nauk. Ale wróćmy na plażę… Zaokrąglone kontury zjawiskowo cudownej figury wyglądają jak granice nieodkrytego dotąd lądu, który czeka na zbadanie i skolonizowanie... Hola, hola! Nie tak prędko, panie Kolumbie!
Bolek otworzył oczy dokładnie w momencie, kiedy morska istota wpadała w jego nagie, umięśnione ramiona. Chyba musiał nawet machnąć na oślep rękami, ale nikogo nie zdołał pochwycić. Przez chwilę nie wiedział, jawa to czy sen. Potrząsnął głową. Spojrzał z góry na Rafała, klęczącego przed nim w dwuznacznej pozycji na kolanach i wciskającego mu lewego buta, jak robi to ojciec synkowi, odbierając go pierwszego dnia z przedszkola i psiocząc, bo dotąd zawsze robiła to jego żona.
- Pantofelki to akurat moja zapasowa para, Kopciuszku – zażartował Rafał, pomagając wzuć Bolkowi kolejnego, prawego półbuta. Wstał i aby się nie przewrócić, przytrzymał się jednego z uchwytów, oceniając efekt końcowy tej zabawy w przebieranki.
W końcu Bolesław z grubsza zaczął przypominać ubranego na czerwono etatowego członka zespołu ratownictwa medycznego. Ale gdyby ktokolwiek z jego dawnego oddziału zobaczył teraz swojego byłego kolegę, pomyślałby, że to raczej uciekinier z damskich koszar po nakryciu przez przełożonego, który nie miał czasu ubrać na powrót wdziać własnego munduru, więc musiał salwować się ucieczką w stroju którejś ze swoich rozrywkowych koleżanek.
- Wiesz, co, kiepsko wyglądasz. I nie chodzi o niedopasowany kostium. Kładź się tu na noszach – Rafał pokazał nęcące miejsce kiwnięciem głową. – Mamy z piętnaście minut jazdy, odpoczywaj.
Poziomo ustawione, amortyzowane nosze, bujanie pojazdu, a pewnie też i przeżycia z całego dnia oraz późna pora sprawiły, że Bolesławowi ponownie zaczęły się kleić powieki. Zauważywszy to, Rafał podszedł do swojej torby, sięgnął do środka i wyjął blistr z jakimiś tabletkami oraz małą butelkę niegazowanej wody.
- To ci da lekkiego kopa na parę godzin. Bo widzę, że chcesz być na chodzie – podał tabletkę i butelkę Bolesławowi. – Ale możesz poczuć po się po tym na lekkim haju. Możesz mówić nie do końca rzeczowo, także się pilnuj. Zwłaszcza przy kobietach.
Po trzech minutach od wzięcia tabletki, Bolesław patrząc w sufit pojazdu coś sobie przypomniał.
- Rafał, co to może być za bajka o naleśniku?
- Nie wiem – Rafał zrobił minę, jakby sięgał pamięcią gdzieś w okolice swoich czasów szkolnych. – Ja znam tylko jedną. „Na leśniku leżą trzy sosny”. No, ale czy nasza urocza pigulara może ważyć aż tyle?
- Aha, aha… Rafał… Tego… No bo ty, jako medyk powinieneś to wiedzieć… – kolejne pytanie Bolesława było chyba oznaką, że tajemnicza tabletka zaczęła spełniać swoją rolę. – Czy człowiek jest wypełniony farszem?
***
Pojazd zatrzymał się, a wyjąca syrena nagle ucichła. Ktoś ostro szarpnął z zewnątrz za klamkę i tylne drzwi ambulansu otworzyły się. Do wnętrza karetki wlało się nieco upiorne, mrugające na niebiesko światło, które sprawiło, że przez chwilę w tym ciasnym wnętrzu można było poczuć się jak na sali dyskotekowej wypełnionej stroboskopową, psychodelicznie błyskającą iluminacją. Brakowało tylko pogrążonego w zbiorowym tanecznym transie tłumu, falującego w rytm miarowego dudnienia dobywającego się z niewidocznych głośników. Bolesław, któremu po otrzymanym specyfiku jakby lekko nawet wyostrzył się wzrok, spojrzał w kierunku źródła migającej poświaty, nie wiedząc, czy uległ kolejnej sennej wizji, czy może dopadł ich policyjny konwój ścigający uciekiniera. Kiedy zobaczył na plecach kręcących się na zewnątrz ludzi napisy POLICJA, domyślił się, że chodzi raczej o to drugie. Ciekawe, ile lat można dostać za samowolne opuszczenie szpitala?
Żaden z policjantów jakoś jednak nie pofatygował się do niego z kajdankami. Bolesław podniósł się i usiadł na krawędzi noszy. Zauważył, że niebieskie rozbłyski pochodziły z kilku pojazdów, widocznych przez otwarte drzwi. Żaden z tych pojazdów nie był ambulansem, ale nie wszystkie były też oznakowanymi radiowozami. Bolesław zgłupiał. Kompletnie nie rozumiał, dokąd dojechali. Rafał wysiadł, skacząc z niewielkiej wysokości. Stanął przy grupce trojga ludzi i zażarcie o czymś z nimi dyskutował. Bolesław słyszał tylko fragmenty tej rozmowy, wyglądającej już po chwili na okraszoną gestami kłótnię, więc jeszcze bardziej przesunął się na noszach do swojego przodu, a do tyłu karetki i wytężył słuch.
- …nie mogę wziąć nikogo więcej! Będę zaraz podejmował pacjenta… potem jedziemy natychmiast do szpitala, inaczej delikwent może stracić nogę… tak, oczywiście, że byliśmy wzywani. Przecież na grzyby się u nas na bombach nie jeździ – Rafał wyglądał na zdenerwowanego i zniecierpliwionego koniecznością tłumaczenia się z wykonywanej pracy i ze swoich obowiązków.
- To tylko dwie osoby, kolego! Ja i ta pani. Podrzucicie nas tam, bliżej dawnego hangaru, a potem robicie swoje i odjeżdżacie… – młody policjant rzeczowo i konkretnie wyjaśniał jakiś opracowany widocznie wcześniej plan. Nacisk w jego głosie wskazywał, że i on nie zamierza odpuścić.
- Nie mogę, przełożeni mnie zabiją, a potem wywalą z roboty – próbował bronić się Rafał.
- Ale weź zrozum, człowieku, że my nie możemy podjechać naszymi autami, bo bandyta może zrobić krzywdę zakładniczce – do dyskusji włączył się nieco starszy, drobnej postury mężczyzna, ubrany w garnitur, na który, jak ten pierwszy facet, miał narzuconą kamizelkę taktyczną. Znaczy, kolejny nieumundurowany funkcjonariusz. I kolejny podenerwowany. – A tam jest jak na płaskim stole i będzie nas widać z daleka. A na ambulans nie zwrócą takiej uwagi! A tu przecież chodzi o życie młodej dziewczyny!!!
Co to za akcja, o której oni mówią? - zastanawiał się Bolesław. Do czego oni chcą wciągnąć załogę ambulansu? Kogo chcą ratować?
- Ale pani brygadier Julia, która nas wzywała twierdzi, że dla gościa każda minuta ma znaczenie. Jeżeli przez Wasze fanaberie będziemy transportować zwłoki zamiast pacjenta, to wy za to odpowiecie, a ja będę musiał donieść… – Rafałowi nie dane było dokończyć, gdyż tu wtrąciła się młoda dziewczyna, stojąca obok, a dotąd odwrócona do Bolesława plecami. Jej wygląd od chwili, kiedy ją ujrzał wywarł na nim trudne do opisania wrażenie. Zupełnie jakby stała tam… Julia sprzed trzydziestu lat, ale o ciemnych włosach.
- Chwila, Julia Polańska? – na ten głos i na wypowiedziane imię Bolesław wręcz podskoczył, a serce żywiej mu zabiło. – To moja mama! A ja jestem lekarzem! Więc może uznajmy, że przez chwilę będę członkiem waszego zespołu, co? Dacie mi jakąś górę od stroju i wszystko będzie wyglądało jakby było prawdziwe...
A więc to jest córka Julii? Ale skąd ona się tu wzięła? Przecież Julia mówiła, że została porwana! Ale przez kogo? Przez policję? Nie, policja to może co najwyżej kogoś uwalniać, ale nie porywać – Bolesławowi mieszało się w głowie. A im intensywniej próbował się skupić i logicznie myśleć, tym bardziej znajdował w swojej głowie pustkę. Może miał jakiś wyciek z czaszki?
- No, dobra – spasował Rafał. – Nie mamy czasu do stracenia. Wsiadajcie. Tylko uprzedzam, że akurat nie mamy żadnego wolnego stroju, pani doktor… Ale może jeszcze coś z tym wykombinujemy… – Rafał wsiadł z powrotem do karetki i ze słowami „Suń się”, zajął miejsce na noszach, tuż przed Bolesławem, odpychając go przy okazji nieco do tyłu. Zapewne chciał go choć troszkę przysłonić i tym samym ukryć dowody swojego nielegalnego działania.
Kiedy do środka wsiadł aspirant Świgoń i doktor Wilczyńska, trzy z pięciu osób aktualnie znajdujących się w ambulansie zrobiły wielkie oczy. A dwojgu nowym pasażerom opadły do tego szczęki. Na widok ubranego jak ratownik człowieka, skrywanego za plecami prawdziwego ratownika, aspirant Świgoń z Olą Wilczyńską jednocześnie i z podobnym zdziwieniem wypowiedzieli słowa: „Pan Wilczyński?!” oraz „Tato?!”. Popatrzyli po sobie, po czym zaniemówili.
Pierwszy odzyskał głos aspirant:
- Czy ktoś ma może jakieś logiczne wytłumaczenie na to, co tu widzę. Dlaczego ten pan nie leży w szpitalu???
- Właśnie! – Ola odchyliła głowę i przeczytała imię na torbie leżącej przy nogach Rafała. – Panie Rafale, co robi tutaj ten pacjent z OIOM-u. Przecież on nie nadaje się jeszcze do transportu!
Rafał wyglądał, jakby chciał się pomniejszyć do rozmiarów igły i znaleźć się nagle w jednej z szuflad licznie rozmieszczonych w przemyślanym i praktycznym wnętrzu pojazdu przeznaczonego do przewożenia pacjentów. Bolesław z kolei wyglądał jakby miał zamiar z krzykiem wybiec z ruszającego ambulansu wprost do poradni zdrowia psychicznego. A może do egzorcysty? Nie wiedział, czy powinien się w ogóle i z czegokolwiek tłumaczyć, aby przez przypadek sobie czy koledze Rafałowi nie zaszkodzić, ale odpowiedział, wyręczając zakłopotanego Rafała. Sam nie wiedział, dlaczego jego głos zabrzmiał, jakby właśnie opróżnił z kroplówki pół litra wysokoprocentowego eliksiru.
- Ja nie wiem, czy to zabrzmi logicznie, bośmy z kolegą tu sobie co nieco łyknęli. Znaczy on mi dał, a ja łykałem… jakąś pigułeczkę dziabnąłem… ale tylko jedną – dlaczego mówię jak pijany, czy to po tej tabletce? - zastanawiał się Bolesław. Nie wiadomo dlaczego, ale nagle zasalutował do pustej głowy. Zupełnie jakby kierowały nim dwie różne osoby. – Posłusznie melduję, że szpital opuściłem na własną groźbę… eee… prośbę. Bo ja współczuję się już dużo lepiej, pani proktor… pani doktor. Czuję się lepiej… Ale skoro to mi się plącze wężyk… plącze jężyk… To dlaczego ta pani dowiedziała… powiedziała do mnie… TATO?
***
Julia klęczała przy półprzytomnym człowieku, którego Waldek nazwał Adamem Mleczką. Raz po raz monitorowała jego oddech, a ten raz po raz odzyskiwał świadomość, po czym niemal natychmiast odpływał w majakach ponownie. Wyjęła swojego smartfona i sprawdziła godzinę. No, gdzie ta karetka, do diabła?? Według moich obliczeń powinna już tu być!
Wstała, podeszła do skraju drogi i spojrzała w lewo. Mimo szybko zapadającej ciemności zobaczyła żółte polo nadal stojące w niewielkiej odległość od hangaru, ukryte w kępie krzewów. Co ten Waldek kombinuje. Czy nadal siedzi w samochodzie i obserwuje sytuację przed hangarem, czy może wysiadł i zaczął działać? Nie było słychać żadnych wystrzałów, więc Julia przeżegnała się i poprosiła, żeby ich w ogóle nie było. Oczywiście przeżegnałaby się również, gdyby usłyszała strzały. Ale wtedy poprosiłaby, aby kule nikogo nie podziurawiły. Niech Waldek uwolni Olę i tę drugą dziewczynę. Niech to się wszystko wreszcie szczęśliwie zakończy! No tak, jak trwoga do to Boga… A na mszę w niedzielę, to kto zapomina regularnie chodzić? O spowiedzi nawet nie wspomnę.
Julia popatrzyła w prawo. No, wreszcie! Niebieskie rozbłyski świateł umieszczonych na dachu i na masce ambulansu pojawiały się w równych, krótkich odstępach, ale bez zwyczajowego towarzyszenia im sygnału dźwiękowego. Widocznie kierowca wyłączył syrenę alarmową. Ciekawe dlaczego? Czasem ratownicy tak robili, kiedy jechali po drodze, po której nie jeździły praktycznie żadne pojazdy. Prędkość zbliżającej się karetki był dość duża, do tego stopnia, że przy jej ostrym hamowaniu można było usłyszeć pisk gumy i zauważyć ślady na betonowej drodze, a potem na pokrytej trawą nawierzchni pobocza.
Uprzywilejowany pojazd zatrzymał się tuż za camaro. Julia poznała kierowcę. To niejaki Marek, ostatnio widziany przez nią przed garażem Bolka, podobnie jak Rafał, którego nie zauważyła na drugim miejscu w kabinie. Uznała więc, że za chwilę pojawi się po drugiej stronie ambulansu, korzystając z bocznych, suwanych drzwi, niewidocznych dla Julii. Kierowca nie wyłączył mrugających lamp. Włączył za to dodatkowe reflektorki oświetlające otoczenie z lewej strony, po czym wysiadł, rzucił do Julii krótkie „Hej” i przeszedł na tył pojazdu, zapewne po to, aby wyciągnąć nosze transportowe. Członkowie zgranego zespołu zwykle nie musieli wydawać sobie nawzajem zbyt wielu poleceń, działając w większości przypadków rutynowo i z podziałem na określone zadania.
Rafał nie pojawiał się i Julia zaczęła się zastanawiać, czy on w ogóle przyjechał tą karetką. Może puścili jakiegoś innego ratownika? Przeszła pomiędzy chevroletem, a ambulansem, ale nigdy nie mogłaby się spodziewać, kogo zastanie po jego drugiej stronie. Nie, nie spotkała orszaku Trzech Króli, nie był to też prezydent USA, ani nawet sam Święty Mikołaj z elfami. Ale to, co zobaczyła można by było traktować właśnie w kategorii prezentu. Albo cudu. Wymodlonego być może przez nią samą cudu.
Ola, która pomagała komuś wysiąść z karetki, spojrzała na swoją matkę. Zapewne by do niej natychmiast podbiegła i zapewne padłyby sobie w ramiona zalewając się łzami, gdyby nie to, że wysiadający ze środka sporych rozmiarów człowiek potknął się i poleciał przed siebie. I to on właśnie padł Oli w ramiona. Julia chciała podbiec z pomocą, a być może z pretensjami i żądaniem wyjaśnień jej nieoczekiwanego uwolnienia się i pojawienia w wezwanej karetce, ale kiedy zobaczyła charakterystyczną łysinkę, pozwoliła, aby ojciec w ten dość nietypowy sposób poznał i przywitał się z własną córką. Rodzic to rodzic, co za różnica który najpierw przywita się z uratowanym dzieckiem?
Ola dzielnie i sprawnie podtrzymała spadającego na nią znienacka Bolka, pozwalając ojcu stanąć o własnych siłach, na własnych nogach, na ojczystej ziemi. Obydwoje stali tak przed Julią przez moment ramię w ramię, obejmując się i podpierając jak starzy kamraci. Jak weterani wracający z wojny. Jedna cudownie ocalona i odnaleziona, a drugi ranny, ledwie wyrwany kostusze spod spadającego ostrza.
Boże drogi! Czy to możliwe? Czy może wzrok ją oszukuje. Zafascynowana i szczęśliwa odzyskaniem najbliższych jej osób Julia dopiero teraz tak naprawdę zdała sobie sprawę, jacy oni byli do siebie podobni! Wykapany ojciec z tej Olki. Być może to właśnie pozwalało jej przez tyle lat walczyć z tęsknotą po stracie miłości swojego życia. Być może to dzięki podobieństwu ich twarzy dała radę wytrzymać i nie uschnąć po brutalnym wyrwaniu Bolka z jej serca, gdyż tę przestrzeń wypełnił owoc ich związku. Przez wiele lat jedyny ślad istnienia tego wówczas jeszcze chłopca, a teraz dojrzałego mężczyzny. Ale czy ten mężczyzna był gotowy na wielkie zmiany w swoim życiu? Ba, czy ona sama była na to gotowa?
Ola, która w związku z niedawno objawioną jej prawdą, kończącą w jej życiu okres półsieroctwa, musiała zdaje się dopiero co również przejść dużą przemianę oraz walkę z wewnętrzną złością i rozterkami. W całej krasie ukazując mieszankę charakterów swojej mamy i swojego taty, sięgnęła po najlepszą broń, jaką po nich odziedziczyła, czyli po sarkazm:
- Pozwól mamo, że ci przedstawię mojego ojca. Chyba go jeszcze nie miałaś okazji poznać? Inaczej przecież już dawno byś mi o nim powiedziała, prawda? To zmartwychwstały Bolesław Wilczyński…
- W połowie przy… najmniej, pszę pani, w tej więszej połówce… Śliczna, pszę pani, co nie? To po mię tak ma… i po drugiej pigułce… A ja tam nie wiem, czym oni mnie naszpry… cowali, pszę pani… O, prze… praszam, przecież pani z siostrą jest… to ja całuję rączki… – Bolek spojrzał gdzieś obok Julii, wyciągnął do przywitania wolną lewą rękę, a nie doczekawszy się odwzajemnienia uścisku podniósł palec wskazujący do góry, po czym pomachał nim kilka razy, podkreślając swoje poprzednie i kolejne słowa. A kto wie, może za pomocą tego palca próbował robić po prostu jakieś zwyczajne rachunki. – Całuję wszystkie cztery rączki… Nie, osiem rączek… czy może cześć… sześć…
Czy ktoś jeszcze odniósł wrażenie, że on ma jakieś kłopoty ze rozpoznawaniem twarzy i jakoś tak ogólnie słabo kontaktuje? – przeraziła się Julia. Czy to gorączka wróciła? Czyżby przesadzili z przeciwbólami, zanim opuścił szpital? A może on zwyczajnie nadziabany jest? Może w tej wesołej karetce opróżnili jakieś pół litra? A może obalili jakąś większą połówkę? Czy Bolek aby nie nadużywa?
Z tyłu za Bolkiem i Olą pojawiła się nie wiadomo skąd jeszcze jedna osoba do kompletu. A, to ten młody aspirant… Świgoń, chyba. Kogo oni jeszcze przywieźli tym autobulansem? No, jeżeli faktycznie imprezowali po drodze, to z pewnością pękła tu co najmniej flaszka zero siedem.
- Muszę przerywać tę rodzinną idyllę – nieśmiało odezwał się nagle za plecami Julii Rafał. – Ale zapakowaliśmy już pacjenta na nosze…
- Nikogo nie noszę, nie ma mowy… Jeszcze mi skradnie… spadnie… Jezu, jak mi się męci w głowie… – wtrącił się Bolek, potwierdzając niepokoje Julii.
- To co? – jako lekarz Ola nie miała innego wyjścia, jak tylko zaproponować jedynie sensowne rozwiązanie, więc zarządziła zdecydowanym głosem. – Z powrotem tatusia do karetki? Razem z tym połamańcem i mamusią do kompletu?
Po chwili Ola z Hieronimem patrzyli, jak karetka oddala się z innym, choć równie ciekawym jak poprzednio składem pasażerskim. Ola zastanawiała się, co tu mógł robić ten przystojniak Alan spotkany rankiem w szpitalu. Ale z powodu swojego nieciekawego stanu ogólnego, nie miał możliwości jej tego wytłumaczyć. Spokojnie, na wyjaśnienia przyjdzie jeszcze czas.
- To co? – drugi raz padło z jej ust identyczne pytanie. – Teraz najważniejsze to ratować Żaklinę. Jaki jest dalszy plan, panie aspirancie?
- Mów mi zwyczajnie Hieronim, Olu. Łatwiej będzie. Teraz…? Chyba prosto do hangaru – tak naprawdę Hieronim bał się przyznać, że nie miał żadnego konkretnego planu i rozpoczął właśnie swoją wielką improwizację.
- Na piechtę? – Ola łapczywym wzrokiem spojrzała na kontury sportowego samochodu.
Czyżby miała ochotę na jakiś szaleńczy pościg tropem bandytów? - zastanawiał się Hieronim. Spojrzał w tę samą stronę, co młoda lekarka i podszedł do camaro. W sumie, czemu nie? Zajrzał przez przednią szybę, identycznie jak nie tak dawno agent Wilczyński. Czy wszyscy chłopcy w dzieciństwie zaglądali tak do aut swoich marzeń? Zmrok uniemożliwiał już rozpoznanie niektórych szczegółów. Poświecił więc sobie małą latarką, którą dobył z jednej z małych kieszonek swojej kamizelki.
- O! Kluczyki są na siedzeniu. Słowo daję, niezły gamoń z tego kierowcy…
Chwycił za klamkę, wsiadł do środka i usadowił się na siedzeniu. Kilka razy poruszył plecami, dopasowując się do kształtu wygodnego kubełkowego fotela. Rozejrzał się po wnętrzu, jakby siedział w kabinie pilotów boeinga. Kontrolek i zegarów było tu na szczęście zdecydowanie mniej. Od razu rzuciła mu się w oczy mała klawiatura koło dźwigni zmiany biegów. Znał ten rodzaj dodatkowo montowanego zabezpieczenia kodem czterocyfrowym. Co zaszkodzi spróbować?
Hieronim nacisnął przycisk „Start” po prawej stronie kierownicy. Tablica z zegarami rozbłysła mnogością wielu różnokolorowych światełek. To teraz kod. Jeżeli jest takim gamoniem, co zostawia kluczyki w samochodzie, pomyślał Hirek, to może i kod będzie banalnie prosty? 1, 2, 3, 4…
Druga pilot Ola zajęła miejsce pasażera i w tym samym momencie spod maski rozległ się niski, basowy pomruk. Oboje spojrzeli po sobie i jednocześnie sięgnęli po pasy bezpieczeństwa. Lecz tylko Ola sięgnęła do pokładów swojej wyobraźni. Zdaje się, że do tych odziedziczonych w większej połowie po swojej mamie.
- Trzymaj się, Żaklina. Nadjeżdża kawaleria!
Hieronim postanowił wypróbować zrywność legendarnego camaro i w jednej chwili przemienił się ze ślamazarnego, niedzielnego kierowcy Jekylla w pana Hyde’a o zacięciu wyścigowym. Jak to dobrze, że za chevroletem nie stało żadne żywe stworzenie, bo aktualnie leżałoby tam bez oznak życia, całe podziurawione od strzelających spod kół kamieni.
------------------------------------------------------
c.d.n.
Twórcza M.A.F.I.A. pozdrawia czytelników
Nie ma co życzyć "Dużo słońca", bo mamy go pod dostatkiem...
M.