Już jest siedemdziesiąta druga część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Sześćdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Siedemdziesiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Siedemdziesiąta pierwsza część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czy dziennikarzyna wpląta się w straszną aferę? Zapraszamy do lektury:
Redaktor Gerard Skrętkowski rozmawiał przez telefon należący do Sergiusza i obserwował przechadzającego się na zewnątrz handlarza, który w ciągu niecałego kwadransa wypalił aż trzy papierosy. Każdego następnego odpalał od poprzedniego. Przynajmniej oszczędza gaz w zapalniczce, pomyślał dziennikarz. Gardła i płuc zdaje się nie musiał już oszczędzać, bo mimo wycięcia jakichś tam opanowanych przez nowotwór fragmentów krtani, nieubłagane raczysko prawdopodobnie nadal toczyło u niego komórkę po komórce. A więc co mu zostało, jak tylko korzystać z życia, które z dnia na dzień nieuchronnie przybliża każdego z nas do końca. Albo, jak niektórzy są przekonani – do początku czegoś nowego, tylko w innym, pozamaterialnym świecie.
„Nie ma sprawy. Przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem” – tymi słowami Anton zakończył kilkunastominutową, interesującą z punktu widzenia dziennikarza śledczego rozmowę z redaktorem Skrętkowskim. Anton musiał być człowiekiem bardzo towarzyskim, a jednocześnie chyba mocno niefrasobliwym, że zechciał rozmawiać przez telefon z nieznajomym tak otwarcie i aż tak szczegółowo. Za samo wysłuchanie i zatajenie pewnych treści usłyszanych od Antona, Prokuratura naprawdę mogłaby postawić komuś poważne zarzuty.
Sergiusz wysiadł z jeepa tuż po podaniu słuchawki redaktorowi, zupełnie jakby nie chciał słyszeć, o czym będą rozmawiali. Być może nie był zainteresowany tematem, ale możliwe, że wszystko to już po prostu wiedział. A kto wie, może trzymał się tylko zasady „Miensze znajesz, dal’sze budiesz”. Opuszczając przeznaczony do rychłej sprzedaży terenowy samochód, rzucił krótko: „Idę zapalić, a w aucie nie mogę, bo potem klienci marudzą”.
No jak mogą nie marudzić, jeśli na każdym kroku próbujesz wciskać im ciemnotę, Sergiuszu? – spytał sam siebie w duchu redaktor. Taka ich rola, że wsiadają, zaglądają, macają, wąchają tapicerkę, a potem kręcą nosami, zarzucając sprzedawcy, że słowa „kierowca niepalący” i „stan idealny” mają tyle wspólnego z prawdą, co „Niemiec płakał, jak sprzedawał” albo „babcia jeździła nim na mszę co niedzielę”. Bo jak się chce i uprze, to w używanym aucie zawsze można trafić na jakiś detal, do którego można się przyczepić żeby negocjować cenę. Na przykład tarczy hamulcowej cienkiej jak folia aluminiowa, albo lakieru na przednim lewym błotniku o trzykrotnie większej grubości, niż w chwili, kiedy „bezwypadkowe” auto opuszczało fabrykę…
Redaktor Skrętkowski, mimo dyskomfortu drętwiejącego barku, usiłował skupić się i zapamiętywać wszystkie miejsca, nazwiska, daty, którymi posługiwał się Anton. Jego rozmówca chętnie mówił sam z siebie albo dość obszernie odpowiadał na zadawane pytania. Musiał mieć niesamowicie pojemną i dobrą pamięć, bo każdą wymienioną osobę bez zastanowienia wymieniał zarówno z nazwiska, jak i z imienia, a czasem dorzucał też były stopień wojskowy. Dziennikarz zaczął się obawiać, czy lek aby nie przestanie działać, zanim zakończą tę ich ciekawą pogawędkę o świecie wyjętych spod prawa. Mimo zaspokajania swojej detektywistycznej ciekawości narastało w nim niejasne przeczucie, że może lepiej byłoby tych informacji w ogóle nie usłyszeć? Może Sergiusz był mądrzejszy, niż mogło się wydawać?
Kilkunastominutowa rozmowa nie poszerzyła i nie wzbogaciła jednak wiedzy dziennikarskiej redaktora Skrętkowskiego na temat historycznych wydarzeń z czasów, kiedy ulice w Legnicy były praktycznie dwujęzyczne, a które mogły mieć bezpośredni związek z zasłyszanymi podczas jego podstępnej wizyty w przebraniu na OIOM-ie rewelacjami. A to dlatego, że ich pogawędka zeszła dość szybko na obecną sytuację w lokalnej organizacji, żyjącej z pobierania opłat w formie gotówkowej. Redaktor wiedział doskonale, że w pewnych środowiskach i branżach, aby móc bez przeszkód funkcjonować, należało opłacać określone koszty „ochrony” przed innymi drapieżnymi rekinami na bezmiernym oceanie biznesu. Na szczęście „poborcy” składek przekazywanych zupełnie dobrowolnie na rzecz roztaczającej troskliwą, choć nie tanią pieczę, organizacji, umieli tak się podzielić terytorialnie, aby żaden przedsiębiorca nie musiał płacić dwukrotnie tych samych opłat.
Szczególną dziennikarską uwagę redaktora przykuło jedno z ostatnich zdań, usłyszanych tuż przed rozłączeniem się z gadatliwym Antonem. Na pytanie o powód zdenerwowania i planowanej wycieczki „Szefa” do Bolesławca, Anton stwierdził:
- No wiesz, coś tam ktoś kiedyś schował, teraz to wykopał i nie chce oddać. A szef twierdzi, że to jego jest to wykopane coś. Zatrudnił najlepszego człowieka na rynku, żeby to odzyskać, ale coś poszło nie tak. No i boss dostał takiego wnerwa, że dzisiaj lecą małą grupą na Bolesławiec załatwić sprawy osobiście. Zamierzają załatwić to porządnie, do końca, bez względu na koszta. A ten gościu od mokrej roboty, to zdaje się zaraz będzie miał mokro, ale w gaciach! Także wiesz, jutro gazety na pewno będą miały o czym pisać…
- A wiesz, kiedy i gdzie się pojawią? Pytam, żeby akurat nie spacerować w tamtej okolicy i się waszemu szefowi nie nawinąć – próbował podejść Antona redaktor.
- Skoro lecą, to zdaje się śmigłem. Może na jakieś lotnisko, nie wiem. Macie tam jakieś takie miejsce? – Anton po prawie trzydziestu latach musiał już chyba zapomnieć o niektórych faktach z przeszłości.
- A kiedy?
- No, jeszcze dzisiaj. To tylko pięćdziesiąt kilometrów przecież… Piętnaście minut, no, może dwadzieścia, jakby mocno wiało od zachodu…
- Ciekawe, ciekawe, Anton. Jeżeli to prawda, to może tu być jakaś niezła rozpierducha. Chyba faktycznie będą mieli o czym jutro pisać w gazetach – redaktor uśmiechnął się. Lubił udawać i wcielać się w innych. Jego zawód miał w sobie coś z prawdziwego aktorstwa.
- Ale lepiej by było, żeby żadna gazeta się o tym nie dowiedziała i nie napisała – ostrzegł Anton. – Bo z doświadczenia wiem, że jak tylko ktoś coś o szefie wysmaruje, to zaraz przytrafia się takiemu jakiś wypadek albo dopada go amnezja…
- Jak to dobrze, że ja nie pracuję dla prasy, bo w tej chwili bym w gatki chyba narobił – zaśmiał się sztucznie do telefonu redaktor Skrętkowski. Anton świetnie chwycił przynętę.
- Taaa… Nie wiadomo, po co te gryzipiórki w ogóle łażą po tej planecie – smutna, egzystencjalna refleksja Antona nie przypadła redaktorowi do gustu. Kolejne słowa człowieka należącego do aktywnej przestępczej organizacji tylko utwierdzały go w przekonaniu, że pora zakończyć tę rozmowę – Wciąż węszą i niuchają jak psy gończe. A potem porządnych, Bogu ducha winnych ludzi po gazetach obsmarowują, robiąc z nich przestępców, a przecież my wszyscy uczciwie płacimy podatki…
***
Sergiusz o dziwo nie domagał się zapłaty za zorganizowanie telefonicznego spotkania, mimo że teoretycznie spełnił swoje zadanie. Mało prawdopodobne, aby zapomniał o swojej obiecanej doli. Pewnie po prostu uznał, że w tym wypadku lepiej nie brać judaszowych srebrników, za które jakiś prestidigitator na sterydach mógłby go wsadzić z powrotem za uszy do kapelusza, gdzie jak w czarnej dziurze zdematerializuje się już na zawsze po zetknięciu z antymaterią. Nie zapytał ani słowem, o czym rozmawiali tak długo z Antonem, kiedy on usilnie pracował nad powiększeniem efektu cieplarnianego.
Kiedy dziennikarz, stękając z ćmiącego bólu, wysiadał pod redakcją, Sergiusz rzucił jeszcze na odchodne:
- Gerard, przez parę dni uważaj, co robisz. I co piszesz też. Pamiętaj, że na tamtych nie masz żadnych haków w kopertach. A nawet gdybyś miał, wierz mi, że w razie potrzeby nie zawahaliby się „popytać” we wszystkich kancelariach notarialnych w promieniu stu kilometrów od Bolesławca…
***
- Kamil? Co ty tu jeszcze robisz? – redaktor prawdziwie zaskoczył się obecnością młodego adepta dziennikarstwa, wchodząc do otwartego biura. Pobieżnie rozejrzał się po redakcji, lecz nie zauważył nikogo innego poza młodym chłopakiem z dredami. – Żaklina nie wróciła z reportażu?
- O, kurczę, pan redaktor! – Kamil siedział tyłem do wchodzącego redaktora Skrętkowskiego i podskoczył na dźwięk jego charakterystycznego, donośnego głosu, najwyraźniej nie spodziewając się nikogo o tak późnej porze. Obrócił się i otworzył szerzej oczy ze zdumienia. – Nie poznałbym pana w tym uniformie. Gustowne wdzianko. Sadził pan drzewa z przedszkolakami?
- Chciałbym – redaktor Skrętkowski używając stopy zahaczył nogę jednego z wolnych krzeseł i z głośnym szuraniem przysunął je do biurka redaktorów dyżurnych. Przyjrzał się ekranowi komputera i zobaczył, że Kamil pracował właśnie nad poprawianiem jakichś artykułów ze zdjęciami. Usiadł i zakomenderował. – Streszczaj.
- No więc…
- Nie zaczynamy wypowiedzi od „No więc”, mój młodszy, mniej doświadczony kolego, obarczony mizernymi efektami kulejącej edukacji – pouczył Kamila po raz n-ty w tej kwestii redaktor Skrętkowski.
- A więc… Tak więc… To po kolei… – Kamil streszczając ostatnie godziny, popełniał masę kolejnych uchybień językowych, ale zmieścił się w pięciu minutach, opowiadając o wszystkim, czego był świadkiem zarówno w redakcji, jak i na bolesławieckim rynku. Mówił barwnie i niemal takim podekscytowanym głosem, jak nieodżałowany Jan Ciszewski komentował mecze narodowej reprezentacji. Kiedy skończył, podsumował wyliczając: – Żaklina porwana, jeden aspirant lądował motocyklem bez otwierania podwozia, porywacz wyparował jak kamfora, a na rynku takie pobojowisko, że nie wiadomo, czy nie odwołają w ogóle Święta Ceramiki. Aha. I jeszcze na portalu puściliśmy na prośbę policji serię ciekawych artykułów „Pilne”, „Zaginęła” i „Poszukiwany”. Żeby pan widział, jaka rekordowa klikalność! Chyba ludźmi naprawdę wstrząsnęło to, co się tu dzieje.
- Ile, ile? – zainteresowanie wychylającego się na krześle, mimo coraz mocniej dokuczającego bólu barku, mentora szybko zostało zaspokojone. Kiedy Kamil odrobinę poklikał i wyświetlił statystyki. Redaktor Skrętkowski musiał przeżyć prawdziwy szok. Pierwszy raz widział takie liczby i wykresy. – O żesz ty! Rekord! A to dopiero parę godzin! Że też mnie to wszystko ominęło!
- Ta…
- „Tak”, młody! – poprawił Kamila starszy redakcyjny kolega. – Kiedy się wreszcie nauczysz nie zżerać końcówek?
- Ta… ostatnia notka o Żaklinie na prośbę aspiranta, na ten przykład, ponad tysiąc w pół godziny – wybrnął inteligentnie skrytykowany Kamil. Tego właśnie można było nie cierpieć u redaktora Skrętkowskiego. Nawyku poprawiania, przerywania i wymądrzania się. – A te wcześniejsze z portretem porywacza i opisem jego samochodu nie gorzej. Teraz już do 5 tysięcy dociągają. Jak pomyślę, co będzie jutro…
- Pięć tysięcy?! Niemożliwe! Pokaż… – redaktor Skrętkowski bacznie obserwował dane prezentowane przez specjalne oprogramowanie mierzące ruch sieciowy. – I to wszystko bez mojego udziału, a niech to! Szkoda, że po tym głupim jasiu trochę nie jestem sobą…
- Że co? – Kamil nie bardzo rozumiał, co też mogło się przytrafić redakcyjnemu guru.
- Robiłem w szpitalu za gumowe ucho, nakryli mnie i podczas ucieczki trochę mnie poturbowało – streścił jednym zdaniem, bez zbędnych szczegółów, swoje przygody redaktor Skrętkowski. – Ponoć złamałem obojczyk. Dostałem od jednej miłej siostrzyczki wielką szprycę z jakimś mocnym przeciwbólem, ale zdaje się powoli przestaje działać, więc chyba czeka mnie kolejna wizyta na Jeleniogórskiej. Tym razem mogę już nie uniknąć unieruchomienia na dłuższy czas. Trudno, najwyżej będzie mnie ktoś musiał wozić samochodem…
- Widzę, że jest pan gotowy do najwyższego poświęcenia! – Kamil pomyślał, że trochę pompatycznej wazeliny może się przydać. Dobrze trafił w obecny, nieco podniosły nastrój Gerarda.
- Jasne, że tak. Ale lepiej, żebyś nie pytał, czego się dowiedziałem. To są takie rzeczy, że autentycznie wyszłaby z tego książka sensacyjno-szpiegowska. Tom Clancy się chowa – entuzjazm dziennikarza śledczego zaczął odmalowywać się na jego twarzy. Jego oczy niemal świeciły, a głos zyskał nowe, jeszcze dźwięczniejsze brzmienie. – Ale trzeba być ostrożnym, bo bez odpowiednich kontaktów i pleców, można byłoby od kogoś szybko zarobić w czapę, albo mieć jakiś poważny wypadek i w najlepszym przypadku do końca życia pobierać rentę inwalidzką.
- Przecież czytelnicy łykają takie rzeczy jak pelikany! Na co pan czeka? Proszę siadać i pisać…
- Spokojnie, Kamil. To nie takie proste – redaktor Skrętkowski musiał ostudzić dwa zapały, swój i Kamila. – Są rzeczy, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Mam nieodparte pragnienie dożyć do emerytury…
- Panie Gerardzie, ale co z klikalnością?
- Tu nie chodzi tylko o poczytność, mój drogi Kamilu. Jeżeli ktoś miałby ucierpieć z powodu naszych artykułów, choćbym to miał być tylko ja, to nie chciałbym mieć tego na sumieniu. Lepiej więc, póki co oczywiście, się w to zbytnio nie angażować…
- Nie poznaję pana. Sensacja już pana nie kręci? Co by powiedzieli nasi czytelnicy, gdyby się dowiedzieli, że nasz super detektyw zwyczajnie wymięka?
- Kamil, zrozum. Ja chcę zjeść torta z rodziną na swoje kolejne urodziny. Nie wiesz, co mi się kilka lat temu przydarzyło. Tacy jedni próbowali ze mną rozmawiać po swojemu, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie chcę tego przeżyć ponownie. Są progi drzwi, których nie powinno się przekraczać, żeby sobie tyłka nie odmrozić. Za duże powikłania, że tak się wyrażę, potem występują. Tu trzeba inaczej… - redaktor Skrętkowski wstał z krzesła i podszedł do jednego z okien wychodzących prosto na nasyp kolejowy po przeciwnej stronie drogi. Po torach przejechał nowoczesny, żółty szynobus. Stojąc tyłem do Kamila, redaktor odezwał się, ale dopiero kiedy charakterystyczny szum przejeżdżającego pojazdu całkowicie ucichł. – Szykuje się jakaś gruba sprawa. Jakieś brutalne porachunki. I to jeszcze dzisiaj.
- Jakby tego, co do tej pory, było nam w Bolesławcu mało! Napady, pościgi, porwania… – Kamil także wstał od biurka, podszedł do tego samego okna i stanął ramię w ramię z redaktorem Skrętkowskim, jakby za chwilę mieli wspólnie opuścić bezpieczne okopy i ruszyć do informacyjnego ataku na pozycje wroga. – Od kilku dni zrobiło się w mieście bardzo niebezpiecznie. Jeżeli ma pan jakieś informacje o kolejnych możliwych zdarzeniach, to może pogada pan na ten temat z policją? Ten aspirant, co z Żakliną przeglądał jej zdjęcia…
- Właśnie, Kamilu. Zniknięcie czy porwanie Żakliny jest najlepszym przykładem na to, że nie wszystkim my dziennikarze powinniśmy się zajmować, a już na pewno nie o wszystkim natychmiast powiadamiać opinię publiczną. Czasem koszty mogą być zbyt wysokie…
- Ten aspirant… To on wydał mi się naprawdę miły i godny zaufania – w toku swojego ciągu myśli Kamil mógł nie odnotować wtrącenia redaktora Skrętkowskiego. – Żaklina chyba bardzo go polubiła zanim… no, wie pan… A my nie wiemy, gdzie ona teraz jest i co jej grozi. Musi pan coś zrobić, żeby ją ratować. Bo jeśli pan nic nie zrobi, to będzie pan jakby współwinny tego co się może stać, nie mam racji?
- Jasne, że masz, sprytny mądralo. Ale doprawdy nie wiem, co mógłbym…
- Myślę, że zdaje pan sobie sprawę, że jeśli policja się dowie, że pan wiedział, ale nie powiedział, to może być koniec pana kariery. A wtedy może i całej redakcji – próbował uświadomić konsekwencje redaktorowi Kamil. – Ale może to też przecież być jakaś szansa na uwolnienie naszej Żakliny, prawda?
- Słusznie, Kamilu – redaktor Skrętkowski obrócił się w stronę Kamila i zdrową ręką klepnął go po ramieniu. – Zatem dzwoń do tego policjanta. Obyśmy tylko jeszcze gorzej komuś nie narobili...
***
Podkomisarz Kamiński co kilkanaście minut przyjmował komunikaty od załóg radiowozów rozstawionych na głównych drogach wylotowych z Bolesławca. Każdy patrol otrzymał zdjęcia Jacenki, ale póki co, nikt jeszcze nie zgłaszał zatrzymania do kontroli osoby podobnej do tej na fotografii. Podkomisarz otrzymał od Straży Miejskiej informację, że nie dało się śledzić na miejskim monitoringu audi oddalającego się z rynku dalej, niż do ulicy Dolne Młyny. Potem ślad się urywał.
Podkomisarzowi przyszło coś do głowy. Zatelefonował do dyżurnego.
- Mówi Kamiński. A wylot na Krępnicę obstawiony?
- Niestety nie, aż tyle załóg do dyspozycji nie mieliśmy. A teraz jeszcze ten meksyk na rynku. Pracowicie zaczął się nam ten tydzień, cholera, nie ma co…
- Odwołaj, kolego, któryś z patroli po zachodniej stronie miasta. Niech przejadą się przez Bolesławice, potem dalej do Krępnicy i potem wrócą 297 przez Dąbrowę. Niech jadą powoli. Może ktoś gdzieś pracuje w polu, czy filuje na podwórku. Muszą pytać wszystkich napotkanych ludzi. Trzeba się upewnić, czy audi mogło tą właśnie drogą przejeżdżać. Na pewno ma solidne uszkodzenia z przodu, więc jeśli tamtędy jechało, nie dało się go nie zauważyć.
- Jasne, podkomisarzu, robi się.
Podkomisarz Kamiński wydeptywał obecnie gumoleum przed salą operacyjną. Czekał na wyjście jakiegoś lekarza, ponieważ chciał wiedzieć, co z prokuratorem Pietrzakiem. Od niemal godziny postrzelony prokurator był operowany.
Nie tracąc czasu na jałowe wpatrywanie się w drzwi bloku operacyjnego, podkomisarz wybrał numer do aspiranta Świgonia. Wisząc tak non stop na telefonie, czuł się trochę jakby pracował w dawnej centrali telefonicznej. „Mówi się! Mówi się!”, przypomniał sobie dawne, przedkomórkowe czasy, kiedy to ludzie zamawiali międzymiastowe rozmowy telefoniczne u operatora i potem czekali na połączenie wgapiając się niecierpliwie czasem i kilkadziesiąt minut w aparat telefoniczny z wykręcaną tarczą. Często tylko po to, żeby dowiedzieć się, że „abonent chwilowo wyłączony” albo że na łączach była jakaś awaria.
Dwie próby połączenia z kolegą były nieudane, ponieważ sygnał był zajęty. Widocznie Hieronim też miał zapracowane popołudnie. Podkomisarz poczekał chwilę cierpliwie, ponieważ wiedział, że jego służbowy partner na pewno oddzwoni.
- A jak tam się czuje nasz bohater ostatniej akcji? – zażartował, kiedy po jakichś dwóch minutach odebrał telefon od Hieronima. – Cała komenda już robi zrzutkę na kurs pilotażu motocykli dla pana aspiranta. A może i mieszkańcy się dorzucą, to w przyszłości jakieś pokazy lotnicze zorganizujemy.
- Łatwo panu żartować, podkomisarzu – głos aspiranta wydawał się nieco umęczony, ale i lekko podekscytowany. – I tak miałem do pana dzwonić, bo skontaktował się ze mną redaktor Skrętkowski…
- O, Jezu. A ten czego znowu chce? Mało nabroił tu w szpitalu? Proszę zapamiętać, aspirancie, że ten człowiek ma, mówiąc grypsem dzisiejszej młodzieży, bana na jakiekolwiek informacje od policji…
- Nie uwierzy pan, o co poprosił. O antyterrorystów!
- Jasne, a czemu nie? – podkomisarz przekręcił głowę i wzruszył ramionami. – Może w paintballa razem się pobawią? Co on sobie w ogóle myśli, że będziemy na jego każde skinienie? Że sobie potrze lampę, a my będziemy ze środka jak dżiny wyskakiwać?... A po co mu antyterroryści, tak a’propos?
- Nie chce powiedzieć skąd, ale ma pewne niepokojące informacje – odpowiedział tajemniczo aspirant Świgoń. – Twierdzi, że na sto procent pewne. Wie pan, w sumie to dotąd nie dał się poznać jako kłamca, czy fantasta-mitoman…
- A czego się niby dowiedział? Że może do tego wszystkiego, co nawywijał i pewnie nawywija ten Jacenko, będziemy tu mieć jeszcze wojnę gangów, co? – wypalił z głupia frant podkomisarz.
- A skąd pan wie? – głos aspiranta wydawał się mocno zaskoczony.
- I może jeszcze przylecą śmigłowcami i zrobią nam tu desant z powietrza?
- To do pana też dzwonił?
- A skąd! Wierz mi, kolego Hieronimie, że głupie żarty się go trzymają…
- Nie byłbym tego taki pewien, podkomisarzu – zasiał wątpliwości aspirant Świgoń. – Redaktor wymienił parę osób z kierownictwa dużej i niebezpiecznej grupy. Sprawdziłem w wojewódzkiej, u naszych kolegów ze zorganizowanej przestępczości. Oni doskonale znają te nazwiska, więc to może być prawda.
- No, dobra. Załóżmy, że redaktorek ma rację i my mu uwierzymy. Ale po co nam antyterroryści? Przecież ten Wilczyński z Warszawy zapowiedział, że jutro mają przybyć jakieś posiłki. Z ABW, czy z kontrwywiadu, nie pamiętam już.
- Ale, panie podkomisarzu, nie mamy tyle czasu… Ten nalot ma mieć miejsce jeszcze dzisiaj wieczorem – sprecyzował aspirant. – Zaraz po telefonie od redaktora zadzwoniłem oczywiście także do Wilczyńskiego. Powtórzyłem mu te nazwiska, jakie usłyszałem od Skrętkowskiego. Potwierdził, że to wierchuszka najmocniejszej bratwy w Polsce, którą usiłują rozpracowywać od lat. A na koniec użył bardzo ciekawych słów „Gdybyśmy tak przy okazji urwali łeb tej hydrze…”.
- Dobra, działamy. Ale jeśli to jakaś ściema albo dziennikarska prowokacja, to osobiście otworzę tym gryzipiórkiem jakieś drzwi jeszcze raz. Tylko tym razem zadbam o to, żeby były pancerne...
Podkomisarz natychmiast rozłączył się i wybrał numer do samego komendanta. Czekając na połączenie, cicho mruczał i marudził pod nosem:
- Antyterroryści… ABW… Może jeszcze MI6 i CIA, a co tam… Przecież Bolesławiec to nie cholerne Chicago!... – po drugiej stronie ktoś wreszcie musiał odebrać połączenie. – Halo, szefie? Pilna sprawa jest… Ile czasu zajmie, żeby ściągnąć tu na kogutach kominiarzy z Wrocławia? Hmmm… Do dwóch godzin? A Black Hawkiem będzie szybciej?
Czy redaktor zachowa życie, czy może gang go dopadnie zanim jeszcze wyjdzie z redakcji? Czy Dymitr odzyska zaufanie szefa? Czy Julia odzyska kamień i wymieni go całe i zdrowe porwane dziewczyny? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!
Bolecnauta Pan M. pisze, dzieląc się z nami swoją niesamowitą wyobraźnią i ogromnym talentem do snucia gangsterskich intryg! Cieszymy się ze wszystkich Waszych komentarzy! Piszcie, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom!
Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).