~~Ultramarynowy Rumianek niezalogowany
1 maja 2021r. o 0:00
c.d.
------------------------------------------------
Całe prawe ramię nagiego od pasa w górę Gerarda Skrętkowskiego było obolałe, opuchnięte, a w kolorze sino-fioletowe, przechodzące w sino-koperkowe i przy każdym, nawet najmniejszym ruchu wywoływało przeszywający ból. Samo oddychanie także było problemem, mimo nafaszerowania go przez jedną z sióstr czymś zdaje się dużo mocniejszym niż ketonal.
Po bolesnym zastrzyku zaaplikowanym kilka chwil wcześniej redaktorowi w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, druga z sióstr zapytała koleżanki, dlaczego nie podała mu leku w tabletce. Wzrok wrednej pigulary, która z niekłamaną radością i dziką satysfakcją odkładała fiolkę z płynnym lekiem i utylizowała użytą strzykawkę z nieco zbyt grubą, jak na potrzeby przebicia skóry pośladków, igłą, był nie do opisania. Ale nie mógł oznaczać niczego innego, niż całkowity braku sympatii dla znanego dziennikarza z lokalnego portalu internetowego, wykonującego trudny i niebezpieczny, jak się okazało, zawód. Dlaczego, kiedy on niejednokrotnie w służbie czytelnikom naraża swoje zdrowie i życie, niektórzy ludzie bywają tak niewdzięczni?
Lekarz, który kazał na siebie czekać prawie godzinę, przybył na konsultację z oddziału chirurgii urazowej, obejrzał pobieżnie zdjęcie rentgena i oprócz solidnej dawki środków przeciwbólowych, zalecił także założenie gipsu unieruchamiającego bark. Po złamaniu kości obojczyka, do którego doszło według obrazu oglądanego na ekranie komputera, a nie jak dawniej utrwalonego na błonie fotograficznej, trudno zablokować sąsiednie stawy, jak w przypadku pęknięcia kości w kończynie. Redaktor nie chciał zostać unieruchomiony i wyglądać jak chodzący sztywno robot C-3PO z „Gwiezdnych Wojen”, ale czuł ten nieznośny ból, z którym trudno byłoby mu stać, chodzić, siedzieć, prowadzić auto, pisać na klawiaturze, o wiszeniu na drzewie z aparatem fotograficznym nawet nie wspominając. Łamał się, czy poddać się temu czasochłonnemu, choć koniecznemu zabiegowi, ale nie czuł w sobie na tyle siły woli i nie był aż tak twardy, aby znosić tego rodzaju cierpienie, jakiego właśnie doświadczał. Wolał więc jednak znosić przez jakiś czas dyskomfort opatrunku usztywniającego.
Opisując bardziej obrazowo swoje samopoczucie, redaktor mógłby je porównać do tego, jakby kilka godzin wcześniej miał zderzenie z pędzącym 300 km/h Pendolino. Albo jakby po połowie jego ciała przejechał mknący pięćdziesiąt razy wolniej walec drogowy. Albo jakby jakiś ożywiony dwudziestotonowy spinozaur z parku jurajskiego próbował go zeżreć, chwytając w szczęki i miażdżąc mu połowę kości przed ostatecznym połknięciem. Co mu przyszło do głowy z tym taranowaniem drzwi? Co on sobie w ogóle myślał? Że te drzwi to z papieru są, tak jak w japońskich domach, czy co?
Półnagi redaktor Skrętkowski miał chwilę czasu na myślenie, zanim przygotowania do założenia gipsu miały się zakończyć. To, co usłyszał na OIMOie, w sali, w której dochodziła do siebie ofiara bandyckiego napadu, nie dawało mu spokoju. Jak się okazało, w całej tej sprawie było jeszcze drugie dno. Gdzie tam drugie. Tych den było prawdopodobnie znacznie więcej. Doszedł do wniosku, że gdyby nie ból i świadomość kolejnych potencjalnych obrażeń spowodowanych przemieszczającymi się fragmentami kości, odwaliłby jednak ten numer z drzwiami jeszcze raz, żeby tylko wydostać się ze szpitala i kontynuować swoje dziennikarskie dochodzenie.
Napad na zapleczu ulicy 1 Maja nie był walką o dostęp do wciąż brakujących miejsc parkingowych, ale konsekwencją czegoś, co wydarzyło się dużo wcześniej, gdzieś w Bolesławcu i okolicach. Trzeba koniecznie dowiedzieć się, co to takiego. Redaktor miał już pewne pomysły, gdzie i u kogo zasięgnąć więcej informacji na temat działalności dawnych żołnierzy, pozostałych na miejscu po wyjściu z Polski wojsk radzieckich, którzy w pierwszych latach raczkującego w Polsce kapitalizmu, w nowo zakładanych przeróżnych biznesach upatrywali swoją szansę na majętną i świetlaną przyszłość. A przy okazji stawali się potencjalnymi pracownikami wywiadu. Postanowił, że musi jak najszybciej skontaktować się z Sergiuszem.
Ten oficjalnie prowadzący w Bolesławcu jeden z autokomisów przedsiębiorca miał wobec niego pewne zobowiązania. Nie finansowe, ale nazwijmy to biznesowe. I wcale nie chodziło o żadną kampanię reklamową sprzedawanych przez niego używanych samochodów. Po prostu redaktor Skrętkowski wszedł kiedyś w posiadanie informacji, które mogłyby Sergiuszowi poważnie, a być może nawet śmiertelnie zaszkodzić, jeżeli zrzeszająca podobnych jemu i pobierająca regularne składki członkowskie organizacja, w skrócie zwana mafią, której się opłacał, dowiedziałaby się o jego szwindlach z ukrywaniem dodatkowych dochodów z mniej oficjalnej, ale tak naprawdę większej części swojego biznesu.
No cóż, zawód dziennikarz nie oznacza, że będziesz tylko łazić po galach, robić nudne wywiady z politykami, czy kręcić się przy demonstracjach w celu badania nastrojów mieszkańców. Istnieje tak zwana ciemna strona tego zawodu, tak jak istnieje oświetlona i nieoświetlona strona pięknego, romantycznego Księżyca. To, że ta druga część naturalnego satelity jest niewidoczna dla człowieka, nie oznacza, że w ogóle nie istnieje. Otóż istnieje i ma się całkiem dobrze. Tak jak ciemna, a raczej szara strona biznesu. Ale żeby zobaczyć tę ciemną stronę, nie musisz udawać się w podróż kosmiczną. Wystarczy się tylko trochę pokręcić tu i ówdzie po lokalnej gastronomii, umieć odnaleźć się w lokalnym środowisku i mieć odpowiedni zasób wysokooktanowego paliwa w postaci gotówki. No i wreszcie musisz znać pewnych doświadczonych w misjach kosmicznych astronautów, którzy aby móc stawić czoła obcym i potworom pochodzącym z innych galaktyk, przeważnie wyposażeni są w odpowiednią broń laserową czy plazmową, jeśli już posługiwać się przenośniami i nomenklaturą pochodzącą wprost z dzieł Lema, czy antologii filmowej o przygodach rycerzy Jedi walczących ze złem Imperium.
Sergiusz brzydził się bronią i bezpośrednio ze strony jego osoby redaktorowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Zamiast kałacha, mógł oczywiście do urwania głowy redaktorowi jak zwykle użyć jednego ze swoich oprychów, obdarzonych przez naturę w pięści wielkie, jak bochenki kilogramowego chleba. Ale ten cwany wyga, Kazach z pochodzenia, wiedział doskonale, że pewna koperta z pewnymi cennymi informacjami leży zdeponowana w pewnym biurze notarialnym i ma zostać ujawniona w przypadku, gdyby dziennikarzowi zdarzył się jakiś dziwny wypadek w jakichś tajemniczych, niewyjaśnionych okolicznościach. Dlatego, dopóki koperta leżała zamknięta, każdy ich kolejny kontakt rozpoczynał się od prawdziwie uprzejmej wymiany uszczypliwości, albo uszczypliwej wymiany uprzejmości, co wychodziło w gruncie rzeczy na to samo. Obaj nigdy nie zapominali, co ich łączyło.
Redaktor obserwował delikatne ruchy ręką drugiej z pielęgniarek, tej o łagodniejszym usposobieniu, która przygotowywała w specjalnym pojemniku płynny gips w dalszej części sporego pomieszczenia gabinetu zabiegowego, tak zwanej gipsowni. Nieprzyjemna i brutalna siostrzyczka miłosierdzia musiała jakoś niezauważenie opuścić gabinet zabiegowy, bo nie widział jej aktualnie w pomieszczeniu. I dobrze, pomyślał redaktor Skrętkowski, bo jeszcze by mnie żywcem w tym gipsie zamurowała i to bez szczeliny na oddychanie.
Działającą jako tako lewą ręką wybrał w telefonie numer zapisany w kontaktach pod imieniem „Koryfeusz”. Nie wiedział dlaczego użył takiej nazwy, ale jakoś mu się to kiedyś skojarzyło z Sergiuszem i już tak zostało.
- Gerard, mój ty gepardzie! Za jaką biedną antylopką się aktualnie uganiasz, drapieżniku? – głos Sergiusza był jak zwykle piskliwy, skrzekliwy i brzmiał, jakby ktoś permanentnie ściskał go za rodowe klejnoty. To prawdopodobnie po operacji raka gardła, podczas której coś mu podobno wycięto w obrębie krtani. Mimo choroby Sergiusz nadal palił jak lokomotywa. – Kogo zamierzasz tym razem obsmarować na szaro?
- Z chęcią zobaczyłbym twoje nazwisko na naszej szpalcie, Serż – odparował ściszonym głosem dziennikarz, specjalnie z francuska odmieniając imię handlarza, bo wiedział że tej wersji imienia Sergiusz akurat chronicznie nie cierpiał. Redaktor szeptał półgłosem, bo nie chciał, aby siostra słyszała treść rozmowy. – Tylko nie wiem, czy nasz naczelny puściłby ten tekst w rubryce „Ludzie z pasją”, czy raczej „Kronika kryminalna”.
- Tak czy siak, schlebia mi, że moja historia nadaje się do przybliżenia waszym szanownym czytelnikom. Przydałaby mi się darmowa reklama – wyraźnie ucieszył się Sergiusz. – Co cię do mnie sprowadza, bo nie sądzę, żeby interesowała cię nowa furka na jakiś rodzinny wypad do Chorwacji? A gdyby jednak, mam kilka naprawdę dobrze utrzymanych, nazwijmy je, perełek. Igła, bracie, nie śmigane. Niemiec płakał jak…
- Nie tym razem, Sergiusz... – przerwał mu redaktor, nie zainteresowany aktualnie zmianą środka transportu. Słowo igła wywołało natychmiast niemiłe skojarzenie.
- Nie tym razem, nie tym razem – po drugiej stronie udający obrażonego Sergiusz na pewno pokręcił z niezadowoleniem nosem. – Ty nigdy nie chciałeś skorzystać z mojej oferty, więc i tak nie uwierzyłbym, że coś się w tej kwestii miałoby zmienić. Jesteś jak ten chłopczyk, co liże lizaki w cukierni, ale tylko przez szybę, a u mnie na placu każdy znajdzie coś dla siebie albo dla swojej lubej. Dałbyś czasem zarobić koledze…
- Koledze to może bym i dał, ale twoich prawdziwych zamiarów wobec mnie trudno nazwać przyjacielskimi – podzielił się swoimi przemyśleniami na temat łączącej ich przeszłości redaktor Skrętkowski. Chociaż faktycznie był przekonany, że Sergiusz więcej nie odważy się zrobić mu jakiejkolwiek krzywdy, to jednak cały czas czuł nad sobą wiszącą niepewność co do intencji swojego rozmówcy. A to niestety przeszkadzało w swobodniejszej rozmowie, która w innych przypadkach bardzo ułatwiała osiąganie celów.
- Ojej, ojej, co było, minęło. Raz się tylko na ciebie zdenerwowałem – Sergiusz próbował się wyraźnie z czegoś tłumaczyć. – Nadal nie możesz zapomnieć tej naszej wizyty, co? Przecież tylko chcieliśmy cię wtedy trochę nastraszyć. Wiesz, jak w labiryncie strachu. Taki pozytywny dreszczyk emocji…
- Dreszczyk? Nazywasz powieszenie kogoś za nogi i okładanie go wężem gumowym niewielką dawką emocji?!– niechcący podniósł głos redaktor. Wspomnienie uwięzienia i maltretowania nadal były żywe w jego pamięci.
- A tam, przestań. Przecież tylko pogadać chcieliśmy w wiadomej sprawie – Sergiusz kłamał bez zająknięcia. Jak prawdziwy dyplomata albo polityk. – Zwykle od ludzi w ten sposób wyciągamy informacje. Ale akurat u ciebie chcieliśmy te informacje schować jak najgłębiej. Tak głęboko, żeby już nigdy więcej stamtąd nie wylazły, nawet tyci, tyci nie wyściubiły swojego noska…
- I nie wylezą, jeżeli tylko dacie mi żyć w spokoju – zapewnił redaktor, chociaż nie musiał tego robić. Sergiusz do idiotów nie należał.
- Damy, damy – to zapewnienie Sergiusza było równie prawdziwe, jak fakt zdeponowania koperty w jednej z kancelarii notarialnych. – Wtedy odpuściliśmy i daliśmy ci żyć, to i teraz nie masz co mieć cykora.
- Daliście, a i owszem. Ale dopiero wtedy, kiedy powiedziałem ci o tej kopercie – redaktor Skrętkowski przypomniał Sergiuszowi prawdziwy powód zaprzestania brutalnych tortur.
- No wiesz, do mnie przemawiają różne rodzaje kopert – stwierdził filozoficznie Sergiusz. – Najlepiej te grube, takie z grubą kasą, albo takie z grubsza wyglądające i brzęczące jak wypełnione bilonem. Ale ta twoja, choć jej przecież na oczy nie widziałem, równie silnie do mnie przemawia, mimo że nie jest wypełniona walutą. Powiedziała mi na przykład, że Gerard jest bystry i przewidujący. A wiesz, że to w ludziach najbardziej cenię. Oprócz szczodrości, oczywiście. Chyba więc nie muszę cię zapewniać po raz setny, że nic ci z mojej strony nie grozi, no nie?
- Nie mam wyjścia. Muszę ci wierzyć. Tak, jak antylopa, chcąc żyć, musi uwierzyć we własne nogi - redaktor obrazowo przedstawił poziom swojego zaufania. Sam uśmiechnął się z trafności swojego porównania.
- Świetne! Genialne! Mówiłem, że jesteś bardzo bystry. I dowcipny też jesteś – nie szczędził pochwał Sergiusz. – A to właśnie w ludziach doceniam najbardziej.
- Mówiłeś, że najbardziej doceniasz w ludziach bystrość i zapobiegliwość… – sprostował dziennikarz.
- Tak mówiłem? No, bo to prawda. Jak więc widzisz, zawsze można mi wierzyć – zwrot „prawdomówny Sergiusz” nie od dzisiaj wydawał się redaktorowi Skrętkowskiemu oksymoronem. – Przecież jak ja coś powiem, to już powiem. I tak ma być. No, a wracając do interesów. Co sprawiło, że zapragnąłeś ponownie usłyszeć mój cudowny, podrasowany cygaretkami, dźwięczny głos?
- Potrzebuję pilnie pewnych informacji o dawnych wojskowych z armii radzieckiej... – zaczął redaktor, ale nie dane mu było dokończyć.
- Oj, to się niedobrze składa. Bardzo niedobrze. Bo ja informacjami nie handluję, proszę pana. Nie ten adres – zmartwionym głosem poinformował Sergiusz. – A jak wiesz, sam też nie jestem chodzącą encyklopedią. No i coś amnezja z alzheimerem mi ostatnio też zaczęły doskwierać. Więc tym razem ci nie pomogę, przyjacielu. Odezwij się, kiedy będziesz w potrzebie, że tak powiem, automobilowej. To na razie.
- Zaczekaj! – znów niemal krzyknął redaktor. Sergiusz coś za szybko próbował zakończyć tę rozmowę.
Pielęgniarka spojrzała na niego z oddali, ale nieprzerwanie przygotowywała białą substancję o konsystencji gęstej śmietany, która wkrótce razem z usztywnieniem i bandażami miała stać się zbroją częściowo osłaniającą korpus pacjenta. Widocznie musiała ją cały czas mieszać, aby nie zastygła, zanim zostanie użyta.
- Co znowu? – Sergiusz teraz wydawał się zdenerwowany i zniecierpliwiony jednocześnie. Coś sprawiło, że nagle najeżył się jak urson amerykański.
- Od tej informacji może zależeć czyjeś życie… – próbował podejść od innej strony Skrętkowski, choć sam nie wierzył, że mógłby to być koronny argument otwarcia Sergiusza na współpracę. Zwykle w relacjach z tym dilerem używanych samochodów ludzkie odruchy nie wchodziły w grę. Ale spróbować nie zaszkodzi.
- A od twojej, zamkniętej w zalakowanej w kopercie informacji zależy moje. I co z tego? – Zdenerwował się Sergiusz, przez co jego głos przeszedł niemal w falset. – Czemu ja nie mogę mieć tego w dupie, tak jak ty?
- Gdybyś był w porządku, to pomógłbyś mi, choćby w ramach rekompensaty za to, co mi zrobiliście – redaktor do dzisiaj nie mógł zapomnieć zadawanych mu razów i ciosów. Aż poczuł ciarki i odruchowo poruszył plecami. Zasyczał, bo od tego ruchu zabolało go ponownie miejsce pomiędzy szyją a ramieniem. – Proszę cię, bardzo mi zależy…
- Nie mogę – krótko i definitywnie odmówił Sergiusz. – Oni nie lubią, gdy coś się koło nich zaczyna dziać, albo kiedy ktoś zaczyna koło nich węszyć. Oj, bardzo nie lubią. A jak się zdenerwują, wtedy zawsze giną ludzie.
- Sergiusz, proszę. Zapłacę – dziennikarz czuł przez skórę, a raczej przez słuchawkę, że wpadł na dobry trop. I była tylko jedna droga, aby tym tropem podążyć. Musiał faceta przekonać za wszelką cenę. Bez tego nie ruszy dalej w swoim dziennikarskim śledztwie, a kolejna podróż na ciemną stronę skończy się tutaj i teraz.
W telefonie nastąpiła chwila ciszy. Minuta dla uczczenia poległych zasad lojalności Sergiusza, poświęcona tym zasadom przez niego samego.
- Dobra, ale musimy się spotkać osobiście – zgodził się wreszcie Sergiusz. Czyżby ostatni bastion obrony przełamała zwykła chciwość?
- Gdzie i kiedy? – redaktor Skrętkowski zaczął się zastanawiać, jak miałby prowadzić w tym stanie. Nie ma wyjścia, będzie musiał wziąć taksówkę.
- Tam, gdzie dobiliśmy naszego targu – zaśmiał się Sergiusz po drugiej stronie słuchawki. Gerardowi nie było do śmiechu, ale pół biedy, że to niemiło wspominane miejsce kaźni nie znajdowało aż tak daleko od szpitala. Ale taksówkę i tak trzeba będzie wezwać. – Za pół godziny, gepardzie. Tylko bądź sam.
- Jasne. Będę na pewno. Cześć! – dziennikarz po cichu naciągnął z powrotem zieloną, roboczą bluzę zsuniętą wcześniej aż do bioder i opuścił nogi na podłogę. W jego uniformie pracownika technicznego, mimo grymasów bólu na twarzy, nie powinien zwrócić niczyjej uwagi wychodząc ze szpitala.
Siostra podniosła naczynie z jeszcze płynnym, ale już odpowiednio gęstym gipsem. Podniosła wzrok i ruszyła w kierunku… No właśnie. W kierunku kogo? Gdzie się podział pacjent? Domykające się automatycznie drzwi zaskrzypiały, zanim skrzydło zetknęło się ponownie z ościeżnicą.
- Czemu nikt nie naoliwi tych drzwi – zapytała wchodząc ponownie do pomieszczania pielęgniarka o sadystycznych skłonnościach. – A gdzie ten dziennikarzyna, co nam szpital zdemolował?
- Nie wiem. Musiałaś się z nim minąć, Irenko. Uciekł, czy jak? Może się ciebie przestraszył z powodu tej igły – odpowiedziała kompletnie zaskoczona koleżanka Irenki i spojrzała na niesione naczynie. – I co my teraz z tym zrobimy? Tyle gipsu się zmarnuje!
***
Julia niemal wyrwała jednej z sióstr torebkę Oli, przyniesioną z szatni, w której codziennie przed rozpoczęciem pracy jej córka przebierała się w strój lekarski. Ledwo wyszli na korytarz, to z kolei Waldek wyrwał jej z ręki ten niezbędny dodatek do damskiej garderoby. Rozpiął zamek błyskawiczny na całej jego długości i bez skrępowania wywalił całą zawartość na siedzisko jednego z krzeseł pod ścianą. Julia przegrzebała wysypane przedmioty, ale właściwie i bez tego wiedziała, że kluczyków do polo nie ma wśród nich. Specyficznego puszystego breloczka nie dałoby się nie zauważyć.
- Kurczę, musi te kluczyki mieć przy sobie – z rozczarowaniem i zdenerwowaniem w głosie stwierdziła Julia.
- A może w fartuchu? Tam na OIOMie, gdzie zostawiła też komórkę? – rozważał możliwości Waldek.
- Raczej małe szanse, ale chodźmy na wszelki wypadek sprawdzić – zaproponowała Julia.
Po drodze zastanawiali się na głos, co zrobią, jeżeli znajdą kluczyki, a co potem, jeżeli znajdą szmaragd. Waldek enigmatycznie stwierdził, że to mniejszy problem, jeśli nie znajdą kluczyków, ale jeżeli nie znajdą klejnotu, to będzie bardzo kiepsko. Julia bała się pomyśleć, jakie jeszcze nietypowe umiejętności posiada Waldek, oprócz braku wyczucia w rozmowie ze starszymi, schorowanymi i wrażliwymi ludźmi, że brak kluczyków miał nie stanowić dla niego przeszkody. No, ale on widocznie z niejednego pieca musiał jeść chleb...
Pan Rybka odzyskał świadomość jeszcze zanim Waldek zdążył dowiedzieć się od dyżurnego pogotowia, że wszystkie ambulanse są akurat zajęte, bo na rynku miał miejsce jakiś poważny wypadek, w którym podobno rannych zostało wiele osób. Kiedy Waldek kończył rozmowę, pan Stefan otworzył oczy i po kilku minutach wydawał się całkiem dojść do siebie. Żałował jedynie nalewki, która niemal cała się zmarnowała.
Żart Waldka, że można zebrać balsamiczny eliksir ręcznikami papierowymi i wycisnąć z powrotem do butelki, Julia skomentowała propozycją, żeby to może Waldek padł na czworaka i wylizał podłogę, skoro bardziej niż zdrowia pana Rybki szkoda mu było trunku domowej produkcji. Pan Rybka zaśmiał się wtedy szczerze i Julia była pewna, że można go zostawić samego, co też niebawem uczynili i udali się w drogę powrotną do szpitala.
Siostra Żaneta przeszukała dyżurkę pielęgniarek i obmacała kitel pozostawiony przez Olę, ale kluczyków nie odnalazła. Julia z Waldkiem postanowili nie zaglądać do Bolka kolejny raz, lecz poprosili tylko siostrę, aby zwracała uwagę, czy pozostawiony w jego sali pasjonat smartfonowych gier cały czas tkwi na swoim stanowisku przy łóżku chorego.
Na wszelki wypadek bardzo krótko wprowadzili też siostrę w sytuację i prosili o zachowanie czujności. Zatroskana siostra Żaneta zauważyła wyraz zmartwienia na twarzy Julii, kiedy ta żegnała się z nią przed chyba trzecim albo czwartym tego dnia opuszczeniem oddziału. Przytuliła Julię i rzekła jej do ucha cicho: „Powodzenia. Przywieźcie Olę całą i zdrową. Uważaj na siebie, skarbie. I na tego drągala też uważaj. On ma wypisane na twarzy szaleństwo i wygląda na nieprzewidywalnego. Nie to, co ten twój cudowny facet, daj mu Boże zdrowie”.
Julia dotąd nie zwróciła uwagi na to, co zauważyła znająca się na ludziach siostra Żaneta. Kiedy tak szli przez korytarz, a potem po schodach aż do usytuowanego na zewnątrz parkingu, zastanawiała się, ile może być prawdy w tym stwierdzeniu. Tak właściwie przecież nie znała Waldka. Afera przy Waldschloss, a teraz to jego pojawienie się w zupełnie innej roli. Czy brat Bolka, który wyglądał na prawdziwie i całkowicie zaangażowanego w to co robił, faktycznie mógł w sytuacji kryzysowej dokonać niewłaściwego wyboru? Czy w razie zagrożenia poświęci życie swoje albo innych osób aby osiągnąć swój cel?
Mały żółty volkswagenik wyróżniał się na parkingu nie tylko kolorem, jak kanarek w klatce pełnej papuzików, kubaników czy amarantek senegalskich. Odstawał też od innych zarówno wielkością, wiekiem, jak i wartością. W tym ostatnim to chyba nawet najbardziej. Możliwe, że obecna wycena volkswagena nie przewyższała nawet kosztu kompletu alufelg w większości ze stojących obok niego samochodów. Ale Julia stojąc w autokomisie i wybierając auto dla córki, nie dysponowała aż tak wielką gotówką, aby decydować się na zakup jakiegoś wymuskanego trzylatka. Wiedziała, że na początku kariery zarobki Oli nie będą powalające, więc postanowiła, że lepiej będzie dla niej, jeżeli będzie jeździć autem sprawnym i tanim w utrzymaniu. Ci młodzi ludzie to wszystko chcieliby od razu. Dom, nowy samochód, bogatego małżonka…
Julia bardzo chciała, aby jej córce niczego w życiu nie brakowało, ale wiedziała i starała się wpoić swojej jedynaczce, że najlepiej smakuje i najbardziej doceniasz to, do czego dojdziesz własną pracą i wysiłkiem. I to wcale nie jest pusty frazes. W przypadku Julii okazało się to całkowitą prawdą. A w przypadku Oli? Trochę za bardzo była rozpieszczana przez dziadków. Ale akurat w polówce od razu się zakochała i dbała o to autko. Jej prawdziwa pierwsza własność. Własność, do której bagażnika razem z Waldkiem będą musieli się za chwilę jakoś dostać.
Ledwie stanęli przy żółtym volkswagenie, spojrzeli po sobie. Waldek przy milczącej zgodzie Julii obszedł auto z lewej strony, rozejrzał się i sięgnął po średniej wielkości otoczaka leżącego w trawie. Julia podniosła pytająco brwi, kiedy zobaczyła kamień w jego dłoni, ale Waldek tylko wzruszył ramionami.
- Kiedyś nosiłem przy sobie komplet wytrychów, ale teraz muszę improwizować – wytłumaczył wybraną metodę mającego za chwilę nastąpić włamania do wnętrza zamkniętego samochodu.
- Oby było warto – stwierdziła Julia i zakryła uszy nie chcąc słyszeć huku pękającej bocznej szyby w drzwiach od strony kierowcy. Zamknęła też oczy nie chcąc widzieć dokonywanego właśnie w jej obecności kolejnego przestępstwa.
-------------------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam i z góry dziękuję za komentarze.
M.