9 stycznia 2021r. godz. 16:38, odsłon: 2003, Bolec.Info/BolecnauciTajemnica szmaragdu - odcinek 37
Część w której Dymitr ponownie wkracza do akcji, a różowy neseser z zieloną zawartością ląduje u jubilera.
Nóż w ręce (fot. pixabay)
REKLAMA
Już jest trzydziesta siódma część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Trzydziesta czwarta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Trzydziesta piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Trzydziesta szósta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Niezastąpiony Bolecnauta o pseudonimie M., wraz ze wszystkimi podpowiedziami od tajemniczego Bolecnauty podpisującego się (A) oraz innych czytelników i tym samym współtwórców, przedstawia nam dalsze losy krnąbrnych bohaterów.
Zachęcamy gorąco wszystkich do komentowania! Czekamy na Wasze pomysły i opinie!
[Uwaga: część słów wypowiadanych przez bohaterów w tym odcinku została zastąpiona wszystkim znaną z polskich seriali onomatopeją >piip<. Ze względu na drastyczność niektórych scen, otwieramy licytację na najbardziej kreatywny cenzuralny zamiennik owych wyrażeń (na temat których prosimy nie snuć domysłów z użyciem słownika wulgaryzmów ;) ]
Julia włożyła klucz do górnego zamka i przekręciła dwa razy. Ach ten wujek. Przecież wystarczyłoby przekręcać gałkę od środka jedynie o jeden obrót. Efekt byłby dokładnie taki sam. Ola dawno już się tego nauczyła. No, ale wujkowi Zygmuntowi ciężko było pewne rzeczy wytłumaczyć, zwłaszcza ostatnio. Coraz częściej nachodziła go potęgująca się, maniakalna wręcz obawa o jakieś najście bandytów, czy może nawet coś gorszego. Najpewniej wpływ telewizji. Powinna porozmawiać z wujkiem na temat ograniczenia czasu wgapiania się w migający ekran i unikania brutalnych filmów sensacyjnych. Tym bardziej że dźwięk strzelaniny z nastawionego na poziom dwadzieścia pięć telewizora, zawsze przeszkadzał Słowikom, ich dość spokojnym i przyjaznym sąsiadom, zamieszkującym drugą połowę poniemieckiego bliźniaka.
Julia nie chciała dzwonić dzwonkiem, bo być może wujek odbywał właśnie swoją codzienną poobiednią drzemkę. Przed wyjazdem zostawiła mu zrobione dzień wcześniej łazanki z kapustą. Trzy razy upewniała się podniesionym głosem, zanim wyjechały rano z Olą po pana Stefana, czy wujek zrozumiał, że ma w lodówce gotowy posiłek i trzeba go tylko podgrzać.
Julia przejrzała pęk kluczy i wybrała kolejny z nich. Znała wszystkie klucze zawieszone na kółku na pamięć, więc nie musiała ich oznaczać specjalnymi różnokolorowymi zawieszkami, jak Ola w swoim komplecie. Włożyła ten z wygrawerowanym niedźwiedziem do dolnego zamka i spróbowała obrócić. Zamek nie przekręcił się jednak o pełny obrót, bo zwyczajnie nie był zamknięty. Dziwne.
W głowie Julii zapaliła się dość spora czerwona żarówka. Nieco tylko mniejsza od jej głowy. Czyżby dzisiaj pamięć wujka Zygmunta poważniej zaszwankowała? Zawsze, kiedy zostawiała wujka samego na dłuższy czas, miała obawy, czy poradzi sobie sam w domu ze wszystkim. Na co dzień starała się jednak nie uprawiać czarnowidztwa i nie dzwoniła do niego co pięć minut, sprawdzając czy wszystko w porządku. Tym bardziej, że próbowały z Olą tak układać swoje zawodowe i prywatne grafiki zajęć, by sytuacje w rodzaju „wujek sam w domu” zdarzały się jak najrzadziej i trwały jak najkrócej.
Do Wrocławia Ola nie chciała puścić swojej mamy samej. Uparła się, że sama poprowadzi, jakby bała się, że Julia nie posiada wystarczających do tego umiejętności. A może chciała jej tylko pokazać, że nadal jest po piątkowej awanturze obrażona i nie będzie wyrodnej matce pożyczać auta, chociaż to przecież od niej dostała polo w prezencie.
Gdyby w domu była Ola, drzwi zamknięte tylko na jeden z zamków nie zdziwiłyby Julii. Ola zawsze zamykała drzwi tylko na góry zamek, ale wujkowi dotąd się to nie zdarzyło. Jej jedynej córki jednak nie było w domu, bo po wysadzeniu Julii przed bramą, pojechała z panem profesorem, jego pomarańczowym kocykiem i owiniętą weń cenną zawartością do jego mieszkania na 1 Maja. Tak uzgodnili z panem Stefanem. Szmaragd miał wrócić dzisiaj do niego, a dopiero nazajutrz mieli go zdeponować w skrytce bankowej, bo jak się okazało jeden z banków w Bolesławcu oferował taką usługę wynajmu bezpiecznych schowków. Lepsze to niż skarpeta w wersalce. I mieli obydwoje nadzieję, że bezpieczniejsze.
Postanowili wspólnie z panem Rybką jeszcze przed wyjazdem do Wrocławia, że na razie nie będą wtajemniczać Oli w sprawę odnalezionego zielonego kamienia, a postrzelenie jej ojca w garażu wytłumaczyli jej jako zwykły napad rabunkowy członków niebezpiecznej szajki złodziei samochodów, których spłoszył wezwany przez pana profesora patrol Policji. Zdradzili przy okazji córce Bolka, że jej ojciec bohatersko stawił napastnikom czynny opór i przez to właśnie został ranny. I że Julia i pan Stefan byli już przez policjantów przesłuchiwani. I że to dzięki nim Policja wpadła na trop przestępców i tylko kwestią czasu jest ich aresztowanie i osadzenie w więzieniu. Ola we wszystko uwierzyła, co zawdzięczali po części temu, że bolesławieckie media na temat ubiegłotygodniowego napadu z bronią w ręku nadal nie posiadały zbyt wielu informacji.
Julia schowała klucze, chwyciła i podniosła różową walizkę, a następnie weszła do korytarza. Nie zamykając drzwi stała przez kilka sekund i nasłuchiwała. Cisza panująca w domu aż dzwoniła jej w uszach. Gdyby zabrzmiała jak dzwonek alarmowy, może zawinęłaby się na pięcie i uciekłaby z krzykiem. Ale dzwonek w głowie milczał, a Julia poczuła głęboko w trzewiach, że coś tu ewidentnie nie gra. Cała jej babska, niemal pół wiekiem doświadczona intuicja, podpowiadała jej, że z wujkiem musiało się stać coś niepokojącego.
Postawiła neseser na wykafelkowanej podłodze i nie zdejmując ażurowych sandałów założonych na wyjazd, ruszyła powoli krok za krokiem przed siebie. Bała się tego, co mogła za chwilę zobaczyć. Światło w łazience było zgaszone. Drzwi od pokoju wujka Zygmunta były zamknięte, jak zwykle zresztą. Wujek nigdy nie zostawiał ich otwartych.
Zakłuło ją w dołku, kiedy zobaczyła drzwi od kuchni. I one były zamknięte. Tych drzwi przecież nikt z domowników nigdy nie przymykał, nawet kiedy w kuchni gotował się kalafior.
Julia przełknęła ślinę, a serce zdublowało tempo swojej pracy. Wujkowi musiało stać się coś złego, kiedy ich nie było w domu. Jeżeli tak, to jak ona to powie Oli? W innej sytuacji, kierowana troską, pobiegłaby w pośpiechu do kuchni, ale teraz dopadło ją ogromne poczucie winy za pozostawienie wujka bez opieki i ogarnął ją paraliżujący strach. Podeszła po cichutku, chwyciła za klamkę i popchnęła ciężkie, ręcznie wykonane niegdyś przez stolarza, przeszklone w trzech czwartych drzwi. Zbyt rzadko oliwione zawiasy głośno zaskrzypiały i zmusiły skrzydło do zatrzymania się zanim w pełni się jeszcze otworzyło. Drzwi pozostały na wpół otwarte, ale Julia i tak zobaczyła to, czego się tak obawiała. Miała rację. W kuchni, podczas ich nieobecności, wydarzyło się coś niedobrego.
Choć w swych pesymistycznych obrazach, które przed chwilą ją nawiedzały, widziała wujka Zygmunta leżącego na podłodze, to akurat ta drastyczna wizja nie sprawdziła się. To znaczy nie do końca. Wujek nie leżał, lecz siedział na krześle przy stole kuchennym z głową opuszczoną na klatkę piersiową, całkiem jakby zasnął w tej pozycji. Powinna teraz podejść i sprawdzić, czy oddycha, a jeśli tak to poczuć ulgę i delikatnie nakrzyczeć na niego, że śpi przy stole zamiast zdrzemnąć się w łóżku. I zrobiłaby tak, gdyby nie dwa niewielkie detale.
Przed wujkiem, siedzącym plecami do okna, stał do połowy spałaszowany talerz łazanek z widelcem nadal wbitym w napoczętą porcję. Julia widziała kiedyś filmiki na youtubie, na których śmieszne dzieciaki zasypiają przy posiłku, ale nie sądziła że może się to zdarzyć i dorosłemu. Tylko dlaczego wujek ma opuszczone ręce? Gdyby zasłabł podczas jedzenia, to jego ręce raczej powinny nadal znajdować się na stole. Wstrzymała oddech, jakby chciała usłyszeć czy wujek pochrapuje, albo czy chociażby oddycha.
Nadal jednak nie wchodziła do kuchni z zamysłem obudzenia śpiącego starszego pana, ani nawet z jakiejkolwiek innym zamiarem. Za sobą przez otwarte drzwi wejściowe usłyszała dźwięk dzwonka dziecięcego roweru. Któryś z sąsiadów zdaje się wyszedł na rodzinny spacer ze swoim dzieckiem. Julia pomyślała, że zajmowanie się starszą osobą przypominało czasem opiekę nad małym dzieckiem. Być może tak należałoby teraz potraktować zastaną sytuację, gdyby nie drugi widoczny, mimo zgaszonego w kuchni światła i jasnego okna za plecami siedzącego, szczegół. Koszula wujka była poplamiona krwią, tuż pod jego brodą. Niedużo tych plam, ale prawda jest taka, że nie powinno tam być nawet jednej z nich.
- Wujku! Co ci jest?! – krzyknęła nadal stojąc na progu kuchni do siedzącego bez ruchu najstarszego członka rodziny, licząc że może głośny dźwięk wyrwie go ze snu.
Ślady krwi sprawiły, że coś w niej zaskoczyło i zaczęła nareszcie działać jak ratownik. Otrząsnęła się ze swojego strachu, a odblokowane stawy i przywrócony oddech pozwoliły jej wreszcie na wyuczone działanie. Nie popychając na wpół otwartych drzwi do końca, przedostała się bez problemu przez powstałą szparę. Szybkim krokiem ruszyła do nie dającego oznak życia wujka i zaczęła obchodzić stół z lewej strony.
Zanim jeszcze dotarła do drugiego krańca stołu nagle zauważyła, że ręce wujka są skrępowane za jego plecami za pomocą jakiejś taśmy. Nie zdążyła jeszcze do końca pomyśleć, co to może znaczyć i że ten ktoś, kto nie wahał się skrępować bezbronnego, nieco już zniedołężniałego staruszka, może nadal przebywać w domu, kiedy dostała silne uderzenie w tył głowy. Upadła do przodu, nie czując nawet jak rozbija sobie przy tym nos o krawędź przewracanego z hukiem krzesła.
***
Dymitr zdawał sobie sprawę, że przechodząc przez długie podwórko do samochodu pozostawionego za płotem w tylnej części ogrodu, może zostać łatwo zauważony nawet przez niezbyt wścibskich sąsiadów. Zwłaszcza że niesiona przez niego różowa walizka niemal świeciła z daleka, a nikt normalny nie skacze z tej wielkości z bagażem przez płot, mając możliwość opuszczenia posesji zwyczajnie, przez otwartą bramę, jak wszyscy dość liczni mieszkańcy tej spokojnej ulicy. Wolał mimo wszystko minimalizować ryzyko bycia zauważonym i zapamiętanym przez kogokolwiek. Po wcześniejszym rekonesansie po okolicy jakąś godzinę wcześniej, zaparkował na ścieżce przebiegającej tuż za tylną częścią ogrodzenia, które nie było jednak wyposażone ani w dodatkową bramę, ani nawet w furtkę, tak jak to widział na sąsiednich posesjach.
Zaraz po tym, kiedy trzepnął w głowę wchodząca do kuchni rudowłosą lisicę kolbą swojego pistoletu, pożałował swojej nadgorliwości. Mógł przecież najpierw uciąć sobie z nią krótką towarzyską pogawędkę, popatrzeć na jej zadbaną buźkę oraz figurę i wyciągnąć z niej kilka informacji. Na pewno zleceniodawcy byliby zainteresowani, w jaki sposób ona i jej komandos weszli w posiadanie informacji o istnieniu poszukiwanego przez nich pojemnika z nietypową zawartością. Sam był niezmiernie ciekawy, co oni w ogóle mieli z tym wspólnego i skąd wiedzieli tak od razu, gdzie szukać zakopanej skrzynki.
Wiedział, że tuż obok, w drugiej połowie bliźniaka, byli obecni jego mieszkańcy, więc hałas z kuchni mógł wzbudzić ich uzasadnione podejrzenia. Nie czekając na najście zaniepokojonych sąsiadów, postanowił zabrać stojącą w korytarzu walizkę i przejrzeć ją dokładnie dopiero w samochodzie. Jakże się ucieszył, kiedy chwilę wcześniej zobaczył przez okno, że widziana kilka dni temu w lesie i potem w mercedesie kobieta, towarzyszka tego postrzelonego w garażu gościa, wyciąga z żółtego auta i taszczy do swojego domu różowy neseser. Ten sam, który widział przy nich w lesie w okolicy tego nowego, zatłoczonego kąpieliska. Ten sam, w którym spodziewał się odnaleźć „zapodzianą” zawartość starej skrzynki, o którą zrobił mu niedawno awanturę Albert.
Zmartwił się jedynie, że lisica weszła do domu sama, a jej jeszcze bardziej interesująca córka odjechała. Gdyby weszły do domu obie i gdyby zdołał je jednocześnie unieruchomić tak łatwo, jak uderzonego pięścią w twarz staruszka, nie musiałby się tak spieszyć. Mógłby na spokojnie jeszcze z domu zadzwonić do Alberta i ustalić, czy to, co zauważył po szybkim i pobieżnym przejrzeniu wnętrza walizki, jest tym, za co otrzyma wreszcie pozostałą część zapłaty.
Po minucie od przeskoczenia ogrodzenia dotarł do pozostawionego nieco dalej, pomiędzy starymi zdziczałymi jabłoniami, swojego nowego audi. Nie było dokładnie takie, jakiego szukał, ale po objechaniu trzech okolicznych komisów wiedział, że nie powinien wybrzydzać. Marka była chodliwa, a kolejnych egzemplarzy modeli A6 z mocniejszymi silnikami handlarze spodziewali się dopiero we wrześniu. Ale nie ma co. Cztery kółka, to zawsze cztery kółka. A ten egzemplarz A4 do tego nie był zbyt drogi. I jak to mówią znawcy motoryzacji, miał oko. Czarny lakier, dużo chromowanych dodatków, alufelgi, przyciemniane szyby. Wizualnie perełka. Technicznie? Wyjdzie w praniu. Ma być igła. Niemiec płakał jak sprzedawał. Funkiel nówka, nie śmigany. Jak każde auto z komisu.
Dymitr położył walizkę na przednie siedzenie pasażera i obszedł samochód, zrywając po drodze jedno małe, czerwone jabłko wiszące nad jego głową. Zanim usiadł za kierownicą wytarł je o połę płaszcza i głośno mlaskając zjadł, jak zwykle razem z ogryzkiem. Co za smak, pomyślał. Te dzikie jabłuszka zawsze smakowały o niebo lepiej od tych wypolerowanych i napompowanych, na pewno świecących w ciemności marketowych owoców. Stanęły mu przed oczami obrazy z lat szkolnych, kiedy jako bose dzieciaki skakali z kolegami po gałęziach owocowych drzew w zaniedbanych sadach, opuszczonych przez dawnych polskich sąsiadów, mieszkających przed wojną w ich wiosce.
Siedząc na miejscu kierowcy, obrócił leżącą na siedzeniu obok walizkę zatrzaskami w swoją stronę i otworzył. W środku znajdowała się tylko jedna niewielka, kolorowa, papierowa torebka z uchwytami, taka, w jakiej wręcza się solenizantom i jubilatom upominki. Zajrzał do środka, lecz nie wyjmował, ani nie dotykał mieniącego się zielonego sześcianu. Na wszelki wypadek lepiej go nie ruszać. Aby nie uszkodzić i aby nie zostawiać odcisków palców. Podziękował w myślach rudej babeczce za przedwczesny urodzinowy zielony prezent, który miał wkrótce zamienić się w czystą zieloną gotówkę. Zamarzył o krótkim wypadzie w Bieszczady. Były tak bardzo podobne do miejsc, z których pochodził i w których mieszkał do czasu wstąpienia do wojska.
Uznał, że miał w tej sprawie niesamowitego nosa, ale i wiele szczęścia. Dwie rzadkie, ale bardzo przydatne rzeczy w jego fachu. Kamień mógł znajdować się gdziekolwiek indziej, schowany przez wyszkolonego w walce cwaniaka, napotkanego w garażu. Równie dobrze mogło okazać się, że w skrzynce w ogóle niczego nie było. Przyszło mu do głowy, że w sumie to dobrze, że ten facet nie został przez niego zabity. Gdyby kamienia nie znalazł u lisicy, a jakimś przypadkiem z kolei ją odesłałby na łono Abrahama, to ten gość, leżący jak dotąd w szpitalu, byłby jedyną i ostatnią nadzieją na odnalezienie kamienia.
Dymitr wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza telefon, rozchylił krawędzie torebki i zrobił zdjęcie zawartości. Wpisał po kolei cyfry zapamiętanego numeru do Alberta i przesłał do niego zrobione zdjęcie MMS-em. Zamknął walizkę, włączył silnik i powoli ruszył. Zanim zadzwoni do niego i umówi się z nim na przekazanie przedmiotu zlecenia, chciał najpierw znaleźć jakieś spokojne, ustronne miejsce. Wolał na wszelki wypadek nie znajdować się w pobliżu, kiedy pod opuszczony przez niego przed chwilą dom zjedzie się cała armia policjantów. Nie wiedział, kiedy córka lisicy wróci do domu. Być może pojechała do szpitala, a być może tylko na jakieś zakupy. Ale kiedy tylko dziewczyna wróci, to na pewno w całej okolicy znowu zrobi się gorąco. A nie miał ochoty kolejny raz uciekać na piechotę.
Po kilku minutach zatrzymał samochód na pustej części parkingu pod Tesco. Znajdowała się tu niedroga stacja paliw, a obok jeszcze stała myjnia z odkurzaczem. Pomyślał, że zatankuje i odpicuje trochę to auto, zanim pojedzie do Alberta po zaległą kasę. W końcu jak cię widzą, tak cię piszą. W tej branży wbrew pozorom ważne jest, czym jeździsz. Zadbane auto odpowiedniej marki dodaje ci niezbędnego prestiżu i szacunku.
Sięgnął po telefon dokładnie w momencie, kiedy zabrzmiał dzwonek. Na wyświetlaczu pojawił się numer bez przypisanej nazwy. Starał się nie zapisywać danych do swoich zleceniodawców. Telefon mógł się kiedyś zgubić, a wtedy takie dane mogłyby zaszkodzić zarówno im, jak i jemu samemu. A do tego nie mógł dopuścić. Wyświetlony numer był dokładnie tym, na który kilka minut temu wysłał wiadomość multimedialną.
- Dymitr, czy ty sobie z nas jaja robisz? Naprawdę masz nas za takich idiotów?! – w telefonie zabrzmiał dobrze zapamiętany z ostatniego ich spotkania głos. Poznał go, mimo, że dotąd Albert tak głośno na niego jeszcze nie wrzeszczał.
- Albert, spokojnie! Przecież mam ten twój kamień. Wysłałem ci zdjęcie, nie dostałeś go? Jak ci się tak pali, to mogę być z towarem w Legnicy już za godzinę – tłumaczył się Dymitr, nie wiedząc na razie z jakiego powodu musi to robić.
- Nie rozumiesz, pacanie, że mój szef ci tego nie daruje! Wiesz, czego on nie znosi? Oszustów, krętaczy i złodziei. Możesz powiedzieć, że coś ci nie wyszło, możesz powiedzieć, że nie dajesz rady albo że wycofujesz się z interesu i oddać zaliczkę, ale nigdy nie powinieneś nas robić w bambuko! Ty myślisz, że my jesteśmy tacy naiwni, a ty jesteś taki cwany?! Chciałeś na nasz koszt pożyć sobie do emerytury?! – Dymitr odstawił aparat od ucha i sprawdził, czy z głośniczka nie wylatuje aby ślina pieniacza. Na szczęście nie wymyślili jeszcze takiej opcji w telefonach, bo miałby teraz mokre pół twarzy.
- Albert, albo się uspokoisz, albo się w tej chwili rozłączam… – postawił się Dymitr.
- Tylko spróbuj to zrobić, a świtu nie dożyjesz! – nadal darł się Albert, choć z nich dwóch to nie on był specem od mokrej roboty.
- A, co? Może mnie tym swoim wrzaskiem zabijesz? Wyluzuj, bo ci grdyka wyskoczy i już nigdy nie zaproszą cię do włoskiej opery, gogusiu jeden. Wyjaśnisz mi wreszcie normalnie, w czym problem, czy mam przyjechać i wyciągnąć to z ciebie razem z tym twoim niewyparzonym jęzorem?! – teraz groźbą domagał się jakiegoś wyjaśnienia Dymitr.
- Nie podskakuj jak wsza na grzebieniu, bo nie wiesz, co my o tobie wiemy i co możemy ci zrobić – głos Alberta nadal był podniesiony i piskliwy. – Coś ty mi wysłał?
- No, jak to co? Zdjęcie kamienia ze skrzynki. Przezroczysty i zielony, nie za duży, ale dość ciężki sześcian. Tak mówiłeś, czy może się mylę? Przecież widzisz na zdjęciu, jak wygląda. A może zdjęcie jest niewyraźne, albo za ciemne? Robiłem bez wyjmowania go z torebki. Może zrobię i wyślę jeszcze raz… – próbował łagodzić i wyjaśniać Dymitr.
- Nie o to chodzi, człowieku – Albert zmieniał już nieco ton. – Z wyglądu wszystko się w zasadzie zgadza. Ale jak tego nie odkręcimy, to obaj będziemy w czarnej dupie…
- No to o co ci chodzi? Powiesz mi wreszcie, do cholery? – Dymitr zaczął się na poważnie denerwować. Pod skórą czuł, że chyba znowu musiał w czymś nawalić i wszystko ponownie skupia się na nim.
- Dymitr, przesłałem tę fotkę do naszego specjalisty jubilera, bo tego zażądał szef. Wiesz, co powiedział szefowi? Że to nie jest żaden szmaragd, tylko wygląda mu to na jakieś >piip< świecidełko – Albert znów przestawał nad sobą panować.
- Jak to? To niemożliwe! Oni wyjęli to przecież z tej skrzynki… – Dymitr gorączkowo szukał w pamięci, gdzie mógł popełnić błąd.
- A widziałeś to na własne oczy? Nie? No to w ciula cię zrobili… – Albert zaczął już wpadać w panikę, chociaż nie przestawał logicznie myśleć. - Zrozum, stary, że jeśli nie znajdziemy prawdziwego kamienia, to lepiej wykopmy sobie już mogiłę w lesie. Przecież i ja wziąłem kasę, i ty wziąłeś kasę. A teraz taki blamaż… A jak pomyślą, że jestem z tobą w zmowie? >piip< To przecież takie oczywiste…
- Uspokój się. Kasę można oddać. A skąd wiesz, że ten jubiler nie ładuje cię na minę? Może mu w czymś podpadłeś? Trzeba najpierw sprawdzić, czy mówi prawdę – Dymitr podrapał się wolną ręką po brodzie.
– A ty wiesz, jak to sprawdzić? Bo ja nie wiem. A przecież nie będę latał po lombardach z takim czymś, nie jestem jakimś >piip< domokrążcą – zarzekał się Albert.
- Wiesz co, wypachniony skunksie w ząbek czesany? Powinienem mieć to w >piip<. Razem z tym twoim kamieniem. Namówiłeś mnie do kolejnej roboty, chociaż nie chciałem. No, ale dobra. Dopłaciłeś za to. Tylko jak dla mnie, trochę za daleko to wszystko zaszło i teraz połowa gliniarzy w tym kraju na pewno mnie już szuka – wbrew swoim zwyczajom rozgadał się Dymitr. – Zrobimy tak. Przywiozę ci to, co znalazłem. Na razie nie mam podstaw, żeby uznać, że to fałszywka i żeby szukać dalej. Dam ci to, a ty polatasz po specjalistach od świecidełek i to sprawdzisz. Nie obchodzi mnie, jak, za ile i u kogo będziesz się dopytywał. Też się w to musisz z deka zaangażować. A jak potwierdzisz, że to podróbka, to obiecuję ci, że dalej poprowadzę to wszystko sam. I nie będzie cię to kosztować ani centa więcej, niż się umówiliśmy. Też się już wkurzyłem na tych poszukiwaczy skarbów, którym się chyba wydaje, że biorą udział w jakimś filmie sensacyjnym albo powieści w odcinkach. To ja im teraz pokażę, gdzie ich miejsce i kto tu jest prawdziwym szwarccharakterem, z którym nie leci się ani w szklane kulki, ani w szklane sześciany…
- Umowa stoi. Dzięki, Dymitr. You are my man…
Dymitr nie słuchał dalej tych obcojęzycznych bzdetów Alberta, tylko rozłączył się. Sięgnął pod płaszcz i wymacał, że pistolet i tłumik znajdują się na swoim miejscu. Uruchomił ponownie silnik, chwycił mocno kierownicę w obie dłonie i zanim ruszył, zdenerwowany powiedział do siebie:
- No to lisico, będziemy musieli zagrać teraz w kotka i myszkę. Z tobą i twoją prześliczną córeczką… a jak trzeba będzie to jeszcze raz z tym twoim stukniętym bohaterem ostatniej akcji…
Co się teraz stanie z Julią i wujkiem? Czy szklana kopia szmaragdu spowolni na chwilę działania szwarccharakteru? Czekamy na Wasze pomysły i opinie, pozostając w głębokim zachwycie dla Waszej wyobraźni, Drodzy Czytelnicy!
Cieszymy się, że jesteście z nami! Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!
~~Ultramarynowy Perukowiec niezalogowany
13 stycznia 2021r. o 0:15
c.d. tymczasem w redakcji
--------------------------------------------
- Dobrze, proszę przyjechać do redakcji za 20 minut, panie aspirancie. Zdążę wrócić z ratusza, właśnie skończyłam wywiad z prezydentem i zwijam sprzęt – odpowiedziała do trzymanego ramieniem telefonu redaktorka portalu wbolcu.net. Ręce miała zajęte rozplątywaniem kabla mikrofonu. – Nie mam dzisiaj więcej pracy w terenie, a wszystkie zdjęcia trzymam w redakcyjnym laptopie, więc zapraszam. Do zobaczenia.
Młoda pani redaktor siedziała na drewnianej ławce w holu ratusza. Zapakowała mikrofon, dyktafon, aparat fotograficzny i notes z zapiskami do wielokolorowego, lnianego plecaka z frędzlami i paciorkami, który towarzyszył jej od ukończenia gimnazjum. Przed chwilą opuściła gabinet prezydenta miasta, gdzie przeprowadzała wywiad na temat organizacji i przebiegu tegorocznego Święta Ceramiki, które miało mieć miejsce w nadchodzący weekend. Jak co roku stanie się ono wydarzeniem, które przez kilka dni niemal w całości wypełni strony, rubryki i szpalty wszystkich bolesławieckich portali i gazet. Sporo zamieszania i masa roboty dla wszystkich dziennikarzy, bez wyjątku.
Redaktor Skrętkowski jeszcze w piątek zlecił jej ten wywiad, a sam postanowił przez kilka dni zająć się zdobywaniem informacji na temat strzelaniny i usiłowania morderstwa na ulicy 1 Maja. Znając go, wkrótce może znać na ten temat więcej szczegółów niż sam prokurator i znów zaskoczy konkurencję super poczytnym artykułem o rekordowej klikalności powyżej dziesięciu tysięcy odsłon, o której ona mogła tylko pomarzyć.
Wywiady z lokalnymi władzami redaktor Gerard również uważał za przydatne i konieczne, ale gdy tylko pojawiała się na horyzoncie jakaś sensacja kryminalno-obyczajowa, nadstawiał nosa i węszył jak gończy, który rusza w poszukiwaniu zwierzyny do upolowania. I trzeba przyznać, że był w tym bardzo dobry, by nie powiedzieć najlepszy. I do tego bardzo skuteczny. Potrafił chytrze wyciągać potrzebne mu informacje, czasem posuwając się do prostego podszywania się pod inne osoby, innym razem spędzając godziny z aparatem na jakimś drzewie, a jeszcze kiedy indziej śledząc swój cel całymi dniami i nawet nocami, koczując z lornetką w zaparkowanym aucie, skrytym gdzieś poza światłami lamp ulicznych. Niedawno nabył nawet drona. Aż strach pomyśleć, gdzie będzie nim latać i komu zaglądać do okien.
Wywiady nie są takie złe, nawet jeśli osoba, z którą się rozmawia nie nadaje się zbytnio do kontaktów z mediami. Trzeba się tylko do rozmowy dobrze przygotować, inaczej przepytywany od razu wyczuwa niekompetencję, zaczyna drwić z prowadzącego, uciekać od niewygodnych dla niego tematów i z wywiadu wychodzi totalna mega kicha. Jednak wywiady robiła nieco z przymusu. Najlepiej póki co czuła się w pisaniu o ludziach, o ich życiu, wykonywanych zawodach, posiadanych pasjach albo zakręconych hobby. Historie ludzkie, dramaty z przeszłości, codzienne życie, walka z przeciwnościami – takie prawdziwe tematy pociągały ją i wychodziły jej z tego całkiem niezłe artykuły. Ale podpisywała je wyłącznie przybranym pseudonimem Marcelina Piecyk, ponieważ trochę wstydziła się je jeszcze oficjalnie publikować pod swoim nazwiskiem.
Dość ciężko jest pełnić rolę początkującego dziennikarza, pomyślała zawiązując troczki plecaka. Kupa roboty, a profity niewielkie. Ciężko rozwinąć skrzydła i jeszcze to ciągłe odwalanie roboty za innych. Z drugiej strony to okazja na poznawanie wciąż nowych ludzi. Na studia dziennikarskie trafiła trochę z przypadku, ale w sumie jak dotąd nigdy tego nie żałowała. Szybko zorientowała się, że aby być dobrym dziennikarzem trzeba oprócz interesującego pióra przede wszystkim posiadać rozległą wiedzę. Redaktor Skrętkowski taką wiedzę już posiadał, a ona dopiero ją musiała zdobywać. Zapamiętała jego własne i często przytaczane przysłowie. Sparafrazował pewne rosyjskie powiedzenie modyfikując je dla potrzeb opisania cech dobrego dziennikarza: „Bolsze znajesz, dalsze budiesz”. Więcej wiesz, dalej zajdziesz. Dobrze powiedziane.
Wiedza, kto jest kim, kto kogo zna, kto kogo nie lubi, kto z kim sypiał, w jakim jest układzie, pod kogo jest podczepiony, gdzie go dotąd upychano i gdzie go potem wcisną, wcześniej czy później bardzo się przydaje w zawodzie, który sobie wybrała. Nazywała to deklinacją polityki na poziomie lokalnym. Przypadki, które chodzą po ludziach. Przypadki, których znajomość niejednemu wyżej postawionemu pomogła się ustawić. Politologia stosowana.
Na razie nie mogła realizować zbyt wielu własnych pomysłów, a pisała w większości teksty zlecone przez naczelnego albo Skrętkowskiego, którego szef wyznaczył na jej opiekuna w redakcji, twierdząc, że „od nikogo tak się nie nauczy tego fachu, jak właśnie od niego”. Tak jej powiedziano w pierwszy dzień, na pierwszym redakcyjnym spotkaniu, na którym niemal wszyscy obecni dwa razy z trudem powstrzymywali się od śmiechu. Pierwszy raz kiedy ją zobaczyli, a drugi – ten mniej przyjemny – kiedy im się przedstawiła imieniem i nazwiskiem, które ją wyróżniały i z których wreszcie po wielu latach poniżania i wyśmiewania nauczyła się być dumna. Po ostrej reprymendzie od redaktora Gerarda pozostałym członkom zespołu zrobiło się jednak bardzo głupio i od tamtej pory nikt już jej absolutnie nie dokuczał. Skrętkowski jaki był, taki był, ale względem ludzi nie miał żadnych uprzedzeń. Zanim kogoś objechał, ten ktoś musiał najpierw solidnie sobie na to zapracować. A jak już na kogoś wsiadł, to temu ktosiowi należało tylko współczuć.
Wspominając swój pierwszy i nie taki znowu przyjemny dzień pracy sprzed niemal dwóch lat, redaktor Żaklina Sadza założyła hippisowski plecak na ramię i upewniwszy się, że żaden z guzików zapiętej pod samą szyję luźnej flanelowej koszuli się nie rozpiął, wyszła z ratusza stukając specjalnie w tym celu podkutymi u szewca glanami marki dr. Martens. Ruszyła pieszo w kierunku budynku starostwa przechodząc koło restauracyjki nazwanej Chatą Drwala, gdzie można było kupić najdłuższe zapiekanki nie tylko w Bolesławcu, ale pewnie i na świecie. Tym razem przeszła obok knajpy bez zachodzenia po „niedającąsięspałaszowaćzpowoduswojegorozmiaruprzekąskę”, aby dotrzeć na umówione z policjantem spotkanie w redakcji na czas.
Kiedy szła, stukanie metalowymi okuciami podeszew wywoływało zaciekawienie wszystkich bez wyjątku przechodniów rodzaju męskiego. Ale to nie z tego powodu oglądali się za nią praktycznie wszyscy faceci w wieku od czternastego do setnego roku życia włącznie. Powodem ich zainteresowania w przytłaczającej większości przypadków nie była również jej fryzura, chociaż nie co dzień zapewne widywali na ulicy osobę o żółtych, ściętych na jeża włosach i wygolonych bokach nad uszami, przez co wyglądała trochę jak Wesley Snipes w „Człowieku Demolce”, na którym prawdę mówiąc w dużej mierze się wzorowała, zamawiając to uczesanie w salonie fryzjerskim.
Powodem męskich spojrzeń, do których od piętnastego roku życia zdążyła się już przyzwyczaić, a które z reguły były powodem ostrego obsztorcowywania przez towarzyszące facetom żony, a chłopakom przez ich dziewczyny, był jej obfity biust, który próbowała wszelkimi sposobami i metodami ukrywać. Dlatego właśnie poprawne zapinanie guzików po szyję było równie ważne, jak jakiekolwiek inne elementy, które mogły odciągać wzrok gapiów od jej bujnych piersi. Stąd w zasadzie wzięły się także pomysły na tatuaże, kolczyki, nietypowe elementy ubioru, jak i dodatki do nich, które faktycznie w dużym stopniu spełniały przeznaczoną im rolę.
Ten kobiecy atut, który dla wielu dziewczyn mógł być obiektem marzeń, dla niej był jak dotąd życiowym, można by nawet rzec, dużej wagi problemem. Pominąwszy omawiane przez lekarzy możliwe następstwa nadmiernego, wieloletniego obciążenia kręgosłupa, problemy z doborem bielizny, bądź te z niemożnością uprawiania niektórych sportów, to przez ich rozmiar miała także od lat problemy z mężczyznami. Niestety faceci nie dysponują tak podzielną uwagą jak kobiety, więc wielu „aktualnych” stało się po bardzo krótkim okresie znajomości „byłymi”, gdyż zbytnio przedkładali jej fizyczność ponad jej intelekt. Nie do końca potrafili połączyć te dwa rodzaje zainteresowania. Wielu z nich musiała zatem rzec krótkie „sayonara” (tym średnio rozgarniętym) albo dłuższe „hasta la vista” (tym bardziej skupionym na konwersacji)...
Na parkingu przed nowo wybudowanym budynkiem biurowym na ulicy Wesołej, w którym mieściła się redakcja, pomiędzy czterema innymi autami, z których wszystkie należały do jej redakcyjnych kolegów i koleżanek, stał oznakowany radiowóz. Za kierownicą siedział umundurowany funkcjonariusz i rozmawiał przez radiostację. Skierowała się na schody prowadzące do budynku. Domyśliła się, że aspirant musi już być w biurze, ponieważ pracownicy sekcji dochodzeniowo-śledczej w codziennej pracy używali wyłącznie cywilnych ubrań.
Otwierając przeszklone drzwi wejściowe do budynku kątem oka zauważyła jeszcze, że policjant zamarł ze słuchawką w ręce i jak zahipnotyzowany odprowadzał ją wzrokiem. Normalka. Pomyślała z obawą, że kiedyś ktoś przez nią zginie, kiedy się tak zagapi. A kto wie, może już nawet miała jakieś ofiary na sumieniu? Cholera, może to dlatego redaktor Gerard nigdy dotąd nie zabrał jej na robotę dziennikarsko-detektywistyczną, bo jednak za bardzo rzuca się w oczy? Trzeba będzie jeszcze przemyśleć fryzurę. I ogólnie sposób ubierania. Jej opiekun pewnie cierpliwie czekał, aż sama na to wpadnie.
Wchodząc po schodach na pierwsze piętro próbowała wyobrazić sobie, jak może wyglądać czekający na nią policjant. Sądząc po dość wysokim, piskliwym głosie usłyszanym przez telefon, wyobrażała sobie aspiranta Świgonia jako dość młodego, niskiego, tęgawego faceta z nadmiernym, nieleczonym trądzikiem, u którego proces mutacji zatrzymał się w trzech czwartych. Na sto procent była pewna, że się nie myli.
Weszła do biura, przywitała się machnięciem ręki i krótkim „Hej, Kuba” z kolegą pełniącym redakcyjny dyżur przy telefonie i komputerze, a następnie spojrzała w kierunku swojego stanowiska pracy pod ostatnim oknem na końcu pomieszczenia. Oj, chyba nie ma co puszczać dzisiaj totka, pomyślała, nie do końca jednak zawiedziona, kiedy zobaczyła siedzącego przed jej biurkiem młodego, wysokiego mężczyznę w garniturze. Oceniając jego wygląd stwierdziła, że nie trafiła w ani jednym punkcie. Ciekawe, czy i on się rozczaruje, kiedy ją zobaczy w całej okazałości. Pewnie pomyśli, że jest jakąś szurniętą pod deklem, wydziaraną, zakolczykowaną, wyemancypowaną glaniarą. A przecież nie jest. To tylko maskowanie. Niezbędny kamuflaż, już próbowała tłumaczyć się mu w myślach.
- Przepraszam, że musiał pan czekać, panie aspirancie. Żaklina Sadza. Proszę mi mówić Żaklina – przedstawiła się podając siedzącemu rękę i odkładając swój wiekowy, kwiecisty plecak na dalszy koniec biurka.
- Aspirant Hieronim Świgoń – policjant na moment wstał i odwzajemnił silny, zdecydowany uścisk kobiecej, zadbanej dłoni.
Odwzajemnił także przez swoje szkła nieco zbyt długie jego zdaniem spojrzenie dziewczyny w jego oczy. Uznał ją od razu za bardzo atrakcyjną, mimo tych wszystkich udziwnień w wyglądzie, które na razie uznał za skutek jakichś kompleksów. Powodu tych kompleksów nie mógł się jednak dopatrzyć. Przecież nic jej nie brakowało, a wręcz odwrotnie. Kilka tatuaży, kolczyków, nietypowa fryzura, nieodpowiednie do pory roku buty i nieodpowiednia do pogody cała reszta garderoby. Nie dało się nie zauważyć też jej niesamowicie kobiecych proporcji. Usiadł, ponownie przytrzymując palcem na nosie zsuwające się okulary. Postanowił póki co nie komplementować, a już na pewno nie krytykować jej wyglądu. W tej kwestii jako facet łatwo mógłby popełnić nieodwracalny w skutkach nietakt towarzyski.
- Miło mi, Żaklino. Bardzo ładne imię. Widzę, że obojgu nam rodzice zrobili prezent wybierając dla nas dość rzadkie imiona. Możesz mi mówić Hirek. Lubię to zdrobnienie, chociaż kiedyś naśmiewali się ze mnie w szkole. Hirek Świrek. Ale ja nauczyłem się to ignorować i dla przeciwwagi rymowałem sobie to imię na inne sposoby. Hirek Żwirek, co ma humorek jak Muchomorek…
Redaktor Żaklina zaśmiała się donośnie, unosząc twarz do góry. Dawno nikt tak jej nie rozbawił. I dawno nikt tak jak Hirek Świrek nie próbował unikać opuszczania wzroku z jej twarzy ku niższym partiom. Sięgnęła do zamkniętego laptopa i uniosła jego pokrywę. Wpisując hasło zagadnęła do swojego gościa:
- Też lubiłam „Bajki z mchu i paproci”. Kreskówkę tę oglądali w dzieciństwie jeszcze nasi rodzice. Jest starsza od nas chyba ze dwadzieścia lat, prawda? – podniosła oczy i przyjrzała się lepiej uśmiechającemu się do niej policjantowi, który kolejny raz poprawiał okulary. Co jest nie tak z tymi jego patrzałkami?
- Zgadza się, Żaklino, a może nawet i więcej. I jak, znalazłaś już te zdjęcia z uroczystości odsłonięcia ławek na Rynku? To było w poprzedni czwartek, szóstego sierpnia. Interesują mnie ludzie z laptopami albo tabletami. Nie ma co skupiać się na osobach ze smartfonami, bo wtedy wszyscy bylibyśmy podejrzani.
Żaklina obróciła laptopa w kierunku policjanta, a potem chwyciła swój fotel za siedzisko i pojechała na kółkach dokoła biurka, zatrzymując się dosłownie kilka centymetrów od lewego ramienia nowo poznanego kolegi z Policji. Hirek zachował zimną krew i wydawał się nie odnotować faktu fizycznego zbliżenia foteli z jakby nie było atrakcyjną, choć nietypowo wyglądającą i ubierającą się, niewiele od niego młodszą kobietą. Niewzruszony aspirant w oknie eksploratora Windows zauważył otwarty folder o nazwie 2020 08 06, wypełniony równo poukładanymi ikonami zdjęć. Żaklina puknęła palcem w ekran, po czym oparła się łokciami o krawędź biurka i obróciła głowę w jego stronę.
- Foldery ze zdjęciami zawsze nazywam datą. Łatwiej potem jest mi szukać i wybierać foty do artykułów – wyjaśniła młoda redaktorka. – Masz tutaj sto trzydzieści osiem zdjęć w wysokiej rozdzielczości wykonanych lustrzanką cyfrową. Jeśli chcesz je obejrzeć na większym ekranie możemy podłączyć się do jakiegoś wolnego komputera w redakcji albo w salce konferencyjnej wyświetlić je za pomocą projektora na białej, gładkiej ścianie.
- Nie trzeba, Żaklina. Przeglądnijmy cały folder w twoim laptopie – zaproponował Hirek i trzeci raz przesunął do góry okulary na nosie. Nacisnął Enter i pierwsze ze zdjęć znajdujących się w folderze powiększyło się na cały ekran. – Wiesz już, czego szukamy, więc będę wdzięczny, jeżeli będziesz mi towarzyszyć i analizować te fotki razem ze mną. Co dwie pary oczu, to nie jedna.
Kiedyś pewnie zaproponowałby mi oglądanie znaczków w klaserach, pomyślała Żaklina. Ale zdjęcia też mogą być. Zamiast jednak z uwagą zacząć studiować zrobione przez siebie fotografie, zbliżyła swoją twarz do twarzy Hirka i przyjrzała się bliżej jego okularom. Sięgnęła ręką i szybkim ruchem, bez uprzedzenia, zdjęła mu je z nosa. Przerażony Hieronim musiał pomyśleć, że być może nachalna Żaklina właśnie zaczyna się do niego przystawiać, jak Marilyn Monroe do Tony’ego Curtisa w „Pół żartem, pół serio”. Nie żeby miał od razu stanowczo protestować, ale w redakcji znajdowali się świadkowie tej napaści. Przecież na to są paragrafy! Pozbawiony swoich szkieł szybko odsunął się od niej mocno zdezorientowany, a być może również lekko otumaniony zapachem jej delikatnych perfum. Spojrzał na Żaklinę bardzo dziwnym wzrokiem, a ona próbowała się jakoś usprawiedliwić:
- Przepraszam, Hirek. Tylko mnie przypadkiem nie zastrzel ani nie skuj w kajdanki. Bez obaw, nic ci nie zrobię. Nie jestem kobietą wampem, chociaż nie zdziwiłabym się, jeśli byś tak o mnie pomyślał. Mogę? – uniosła do góry zarekwirowane mu przed chwilą okulary i spojrzała na okradzionego pytająco, przekrzywiając zalotnie głowę. Miała nadzieję, że bez okularów nadal potrafi zlokalizować jej twarz.
- Skoro już mi je zdjęłaś, to możesz. Tylko po co ci one? Masz jakiś fetysz odnośnie męskich okularów, czy co? Zaczynam się ciebie bać – z zawodową troską wydawał się niepokoić aspirant Świgoń, chociaż równie można to było odebrać jako kolejny koleżeński żart, ocierający się o flirt.
- Dobre, Hirek. Bardzo dobre – zachichotała Żaklina z celnego dowcipu aspiranta. – Wkurzają mnie po prostu te twoje ciągle zsuwające się okulary. Masz źle ustawione noski w oprawie. Moja mama pracuje w zakładzie optycznym, więc się na tym trochę znam – wyjaśniła wreszcie swój nagły, bezpardonowy atak na nietykalność cielesną funkcjonariusza na służbie. – Nikt ci tego dotąd nie podpowiedział?
Żaklina obejrzała okulary z każdej strony i wypróbowała mocowanie, zakładając je dwa razy na własny nos i zdejmując. Potem palcami odgięła w dół cienkie metalowe druciki, do których przymocowane były tak zwane noski, przekręciła je pod nieco innym kątem, przymierzyła ponownie na sobie, a następnie wręczyła naprawione jej zdaniem okulary właścicielowi. Hirek z daleka ostrożnie wziął je z ręki Żakliny, jakby wietrzył jakiś kolejny jej podstęp i obawiał się o swoje zdrowie albo życie. Najpierw obracając zreperowane w dziesięć sekund okulary w ręce przyjrzał się dokonanej zmianie konstrukcyjnej, a potem założył je na nos. Próbował poruszyć je do góry i na dół, do przodu i do tyłu. Szeroko otworzył oczy, jakby był świadkiem nagłego, nieoczekiwanego cudu.
- O rany! Ale super! Jesteś wielka… – aspirant ugryzł się w język i zamilkł, bo zrozumiał, że może to zostać przez dziewczynę dwojako odebrane. Na pewno była świadoma swoich atutów, ale jak dotąd taktownie usiłował nie dać po sobie poznać wzrokowego zainteresowania jej figurą. Postanowił szybko zmienić temat. Nachylił się szybko w kierunku biurka i nerwowo chrząkając wznowił przerwane przeglądanie zdjęć. – Ale my tu gadu gadu, czas ucieka, a obowiązki czekają.
- Dobra, dobra. Nic takiego nie zrobiłam – Żaklina musiała nie odnotować gafy aspiranta, ale zauważyła jego zakłopotanie. – Kiedyś może będziesz miał okazję się zrewanżować. Na początek wystarczy mi i będzie mi niezmiernie miło, jeżeli nasza współpraca na linii media – organa ścigania będzie po prostu układać nam się poprawnie. Wracajmy do zdjęć. Jak się nie pospieszysz, to będziemy się tu kisić do wieczora i będziesz musiał mnie odprowadzać po ciemku.
- Nawet jakbym chciał, to nie dam rady. Na dole czeka na mnie kolega. Niestety jeszcze dzisiaj muszę jechać do Środy Śląskiej w jednej służbowej sprawie – aspirant nie chciał dać do zrozumienia, że zrozumiał aluzję. Z tkwiącymi wreszcie już nieruchomo okularami na nosie wrócił do przeglądania jedno po drugim zdjęć, naciskając co kilka lub kilkanaście sekund klawisz strzałki w prawo.
Siedzieli tak ramię w ramię, tylko od czasu do czasu zatrzymując się dłużej przy którymś z nich. Obydwoje czuli się trochę jakby byli w kinie na ich pierwszej randce. Po jakichś dwudziestu minutach, które nie tylko aspirantowi minęły jak z bicza strzelił, osiągnęli koniec listy plików. Redaktor Żaklina postanowiła się nie poddawać. Fajnie by było, gdyby dzięki jej zdjęciom udało się rozwikłać jakąś kryminalną zagadkę.
- Spróbujmy jeszcze raz. Może teraz zacznijmy od końca. Co ty na to, Hirku? – zapytała z nadzieją na kolejne chwile spędzone w jego towarzystwie. Ciekawe ile tak jeszcze wytrzyma bez lustrowania jej od stóp do głów i z powrotem?
- Dobra, ale potem naprawdę muszę już lecieć – Hieronim Świgoń widocznie także nie miał nic przeciwko dalszej wspólnej analizie wzrokowej potencjalnych dowodów rzeczowych. – Facet musi tam być. Dzień i pora się zgadzają. Zamawianie na allegro nie trwa przecież kilku sekund. Może będziemy mieć dzisiaj szczęście i go w końcu wypatrzymy.
Rozpoczął ponowne naciskanie klawisza na klawiaturze laptopa, ale tym razem była to strzałka w lewo. O dziwo, zdjęcie, które wydało mu się tym najbardziej interesującym musieli oglądać wcześniej, tuż przy końcu poprzedniego przeszukiwania, ale pewnie ze znużenia lub zawiedzeni brakiem rezultatów musieli je przeoczyć.
- Jest! – krzyknął aspirant, aż Żaklina podskoczyła tak, że o mało nie spadła z obrotowego fotela. Sam odsunął się nieco do tyłu i wskazał z daleka palcem na fotografię. – Nie mogę uwierzyć! To na 99 procent nasz delikwent!
Wyświetlone zdjęcie nie wyróżniało się niczym szczególnym pośród innych. Ujęcie było ogólne, z nieco dalszego planu. Obiektyw aparatu skierowany był na kilka zdobnych kamienic, w tym na tą z przejściem zwanym Bramą Piastowską. Na połowie obszaru fotografii, po lewej stronie widać było gęsty tłum gapiów. Widocznie tam następowało uroczyste „otwarcie” nowej, ceramicznej ławki. Gdzieś z tyłu na kilkunastu stolikach pod lodziarnią i pizzerią siedziało dość sporo ludzi. Objadali się lodami i trójkątnymi kawałkami pizzy popijanej piwem i colą, mając najwyraźniej w nosie ich wartość energetyczną. Poza tym po płycie rynku poruszało się kilkanaście osób nie zainteresowanych samym wydarzeniem, ani ofertą gastronomiczną miejscowych lokali.
- Skąd wiesz, który z nich to ten twój podejrzany? – próbowała dociekać redaktor Żaklina.
Aspirant był tak podekscytowany swoim odkryciem, że sięgając po telefon do wewnętrznej kieszeni marynarki zignorował jej pytanie. Wybrał numer i po drugiej stronie ktoś się musiał zgłosić dosłownie po jednym sygnale:
- Jeszcze raz dzień dobry, panie podkomisarzu – jego głos stał się jeszcze bardziej piskliwy niż zwykle. – Nie uwierzy pan. Zamiast portretu pamięciowego być może będziemy mieć prawdziwy… Tak… Jestem w redakcji… Nie, jest tylko jedno… – śledczy zakrył na moment mikrofon telefonu i zwrócił się do Żakliny. – To format JPG czy RAW?
- RAW, mój Nikon jest ustawiony na bezstratny zapis obrazu – odparła fachowo pani redaktor.
- Całe szczęście! – ucieszył się aspirant. Gdyby nie trzymał słuchawki, zapewne ucałowałby swoją nową koleżankę. Ponownie odsłonił słuchawkę. – RAW, panie podkomisarzu. Może nie idealnie en face, ale będziemy mieć dość dobre ujęcie jego twarzy… Naprawdę… Widać nawet, że ma jakieś blizny na lewym policzku… Dobrze, niezwłocznie przesyłamy to zdjęcie do pana.
Śledczy rozłączył się, a Żaklina nie wytrzymała. Chwyciła go za ramię i lekko potrząsnęła, przywracając z powrotem do rzeczywistości i ściągając jego myśli z powrotem do redakcji.
- No powiedz wreszcie, skąd wiesz, kto na tym zdjęciu jest tym twoim bandytą?
Aspirant bez słowa lewą ręką chwycił i przytrzymał ją z tyłu za szyję, lekko popchnął w kierunku ekranu i przybliżył jej twarz do prawej dolnej części zdjęcia. Opuścił rękę z szyi w dół, objął ją w talii i nie wyczuwając oporu przytrzymywał ją tak, podczas kiedy palcem prawej ręki wskazywał na jedną z widocznych na pierwszym planie postaci. Lekko przygarbieni wspólnie analizowali detale zdjęcia.
Na innej, postawionej tam mniej więcej rok wcześniej ceramicznej, fantazyjnie ukształtowanej w formę wieloryba ławce, siedział mężczyzna z niewielkim, srebrnym netbookiem na kolanach.
- Widzisz? Gościu trzyma na kolanach laptopa albo netbooka – objaśnił jej cichym głosem prawie do ucha Hirek.
- No to co, przecież to nie jest zabronione, tym bardziej, że działa tam szybkie Wi-Fi – Żaklina wstydziła się, ale nadal nie chwytała. Chyba nie mogłaby być detektywem. Powstrzymała się, żeby nie obrócić twarzy w jego stronę, bo wtedy z pewnością odebrałby to jako pocałunek.
- Ale zobacz jak jest ubrany, moja droga. Wtedy było przecież ponad trzydzieści stopni w cieniu! – nadal próbował ją naprowadzać śledczy.
Faktycznie! Żaklina chciała się puknąć w czoło albo zapaść pod ziemię z powodu swojego gapiostwa, ale była zbyt skrępowana w objęciach stróża prawa. Siedzący facet z bliznami na twarzy był ubrany w długi, ciemny płaszcz. A kto normalny nosi w upał taki prochowiec?
--------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam
M.