Już jest czterdziesta czwarta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Czterdziesta pierwsza część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czterdziesta druga część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czterdziesta trzecia część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
A imię jego czterdzieści i cztery... albo Żaklina. Dzisiaj nasz niesamowity autor pan M. zdradza nam, jak redaktor stała się niebezpieczna dla szwarccharakteru. Zapraszamy do lektury:
- Iiii… poszło – powiedziała sama do siebie zadowolona redaktor Żaklina Sadza, kiedy licznik wysyłania wiadomości wreszcie pokazał 100% i natychmiast zniknął.
Dwie nieskompresowane fotografie o bardzo wysokiej rozdzielczości, wykonane redakcyjną lustrzanką cyfrową ważyły łącznie ponad 30 megabajtów, więc wysyłanie maila do podinspektora Kamińskiego, o co poprosił ją kilkanaście minut wcześniej Hirek, musiało chwilę potrwać. To i tak nic w porównaniu z tym, jak wyglądał do niedawna transfer dużych plików z lub do komputerów znajdujących się w siedzibie portalu wbolcu.net. Jeszcze dwa miesiące temu przesyłanie tak obszernej wiadomości trwałoby na pewno kilka minut, które z powodzeniem można było przeznaczyć na zrobienie sobie kawy.
Jakie to szczęście, że naczelny dał się wreszcie namówić narzekającym na komfort pracy dziennikarzom na łącze światłowodowe. A najmocniej to już naciskał na to redaktor Gerard Skrętkowski, osoba, bez pracy której Żaklina nie wyobrażała sobie w ogóle istnienia tego portalu. „Świat idzie do przodu, więc redakcja też w końcu musi” – powiedział na jednym z czerwcowych zebrań – „Kto stoi w miejscu, ten zostaje z tyłu. Komputeryzacja i informatyzacja wchodzą wszędzie, nawet do naszych lodówek i do naszych łóżek. Cyfrowe wykluczenie zaczyna być piętnem i piętą Achillesa jednocześnie. Nasze łącze musi być rącze, jak łania co po puszczy gania”.
Gadane i dar przekonywania, to redaktor Skrętkowski miał na pewno. Mógł długo tak perorować, a do tego wcale nie zanudzał. Kiedy zapadał w oratorski trans, nie było mocnych na jego wyszukane argumenty. Każdy, kto go dobrze znał, zastanawiał się, dlaczego nie chce robić kariery w polityce. Sukces wyborczy murowany. Ale on widocznie chciał zostać po tej stronie, po której można mieć nieskrępowane poglądy i patrzeć innym na, skrępowane polityczną poprawnością albo korupcją, ręce.
- Co, fajrant, madame Żaklin? – wymawiając „r” z francuska spytał z drugiego końca biura, siedzący na dyżurze, redakcyjny kolega Kuba. Żaklina zawiązywała właśnie plecak po spakowaniu do niego uprzednio telefonów, swojego męskiego portfela i kilku innych osobistych drobiazgów.
- Tak. Na mnie pora – odpowiedziała podniesionym głosem, aby pytający ją dosłyszał. Przerzuciła kolorową torbę przez ramię i podeszła do jego biurka. – Muszę zdążyć na autobus. Wiesz, w wakacje jest inny rozkład, a i kursów jest mniej w kierunku mojego domu. A ty nie idziesz?
- Jeszcze nie – Kuba odchylił się w swoim obrotowym fotelu i odjechał na nim z pół metra do tyłu. Splótł palce obu dłoni na brzuchu i zaczął w charakterystyczny sposób kręcić kciukami, jakby nimi nawijał szpulkę. Widać było, że na coś czeka. Może chciał podzielić się z Żakliną czymś, co powinno ją jego zdaniem zainteresować? Nie musiał długo czekać, aż na jej twarzy pojawiło się zainteresowanie. – Skrętkowski dzwonił, kiedy byłaś w ratuszu u naszego prezidą. Prosił mnie, a właściwie kazał, abym został do szóstej, bo ponoć będzie miał jakiś tekst, który jego zdaniem jeszcze dzisiaj powinien trafić do naszej rubryki „PILNE” i „TYLKO U NAS”. Twierdzi, że to może być niezła bomba, chociaż organa ścigania na pewno nie będą zadowolone. No, ale jak zwykle nie mówił dokładnie, o co chodzi, ani nad jaką sprawą pracuje…
- Czyli znowu bawi się w detektywa – stwierdziła Żaklina i obróciła głowę w kierunku otwartego okna, bo całkiem niedaleko rozległa się syrena karetki pogotowia, a może radiowozu Policji. A może jednak wozu Straży Pożarnej? Nigdy nie umiała odróżnić żadnego z tych trzech sygnałów, chociaż wszyscy inni w redakcji już to potrafili. – Oby tylko kiedyś nie wyszło mu to bokiem. To do jutra, Kuba.
Żaklina ledwie odwróciła się w kierunku drzwi wejściowych do redakcji i zrobiła kilka kroków, kiedy zadzwonił telefon komórkowy leżący na biurku dyżurnego. Zamiast pożegnać się z wychodzącą koleżanką, Kuba popatrzył na ekran i odebrał połączenie, rzucając do aparatu jedynie krótkie „Słucham”.
- Poczekaj, to Skrętkowski! – powstrzymał Żaklinę głośnym szeptem, zasłaniając mikrofon, a po zabraniu ręki zwrócił się już głośno do rozmówcy po drugiej stronie telefonu. – No, co tam, panie Gerardzie? No, dobra. Przepraszam. Wiem, że kazał mi pan mówić do siebie po imieniu, ale jakoś tak samo wychodzi mi to „pan”…
Żaklina przytrzymała stopą na wpół otwarte drzwi i dosłownie stojąc w progu, odwróciła się. Ciekawa była, czego chciał redaktor Skrętkowski. Popatrzyła na ścianę, na której wisiał redakcyjny zegar i stwierdziła, że ma jeszcze paręnaście minut do odjazdu autobusu. Drogę do przystanku na Sądowej pokonywała w trzy minuty. Nawet jeśli po drodze miałaby trafić na czerwone światło na przejściu dla pieszych, to i tak jeszcze chwilę będzie musiała posiedzieć na przystanku.
- Tak. Właśnie wychodziła, ale ją zatrzymałem. Nie wiem… Zapytam. Albo nie, sam ją pan… yyyy… sam ją zapytaj, Gerard… – Kuba wstał z krzesła, podszedł do Żakliny, wręczył jej telefon i widząc jej zaskoczenie rozłożył ręce w geście bezradności. – Chce koniecznie rozmawiać z tobą.
- Słucham, panie Gerardzie? – Żaklina puściła drzwi i z telefonem przy uchu weszła z powrotem do biura. Po chwili, rozmawiając już z redaktorem Skrętkowskim, zaczęła przechadzać się nerwowo po biurze, w tę i z powrotem. – Nie bardzo mogę teraz rozmawiać, śpieszę się na autobus… Tak, zrobiłam dzisiaj ten wywiad z prezydentem… Wiem, że to musi pilnie pójść, ale miałam to zrobić jutro z samego rana, bo mam inne plany na popołudnie i wieczór… Dobra, niech się pan nie unosi. W takim razie posiedzę w domu nad nagraniem i przed dziewiątą rano będzie gotowe… No to do… - Żaklina słuchała i nagle zmarszczyła brwi. – Jaka jeszcze jedna sprawa?... Jak to? Teraz?... Niech pan nie żartuje… Tak, oczywiście, że zależy mi na tej pracy, ale…
Żaklina popatrzyła na Kubę, który zaczął się jej przyglądać z coraz większym zainteresowaniem. Wywróciła oczami, zacisnęła szczękę, pokręciła głową, rozpostarła palce wolnej ręki, zacisnęła je i lekko potrząsnęła, jakby miała chęć chwycić i rozszarpać redaktora na strzępy, a w najlepszym wypadku tylko udusić.
- To może niech Kuba tam pojedzie?… A co za różnica, kto zrobi zdjęcia?… Aha, bo to ja robię najlepsze w całej redakcji. Miło słyszeć… Ale przecież nie mam jak tam dojechać, może wezmę taksówkę?... Wiem, że budżetu nie ma na taksówki… Pewnie, że mogę rowerem… Tak, na Kwiatowym pod kościołem też mamy stację rowerową… Dobra, pojadę… W porządku... Mówię przecież, że pojadę!… Do jutra, panie Gerardzie – Żaklina rozłączyła się i odsunęła wreszcie telefon od głowy. – Normalnie ucho mi się przegrzało, kurde. Ależ on jest upierdliwy! Muszę jeszcze pojechać na Graniczną, Kuba. Nasz redaktor przez duże „er” dostał cynk, że tam jakiś napad był, czy coś w tym rodzaju…
- No, patrz, Żaklina – odpowiedział dyżurny Kuba spoglądając w ekran komputera na biurku. – A do nas na skrzynkę nikt o tym nie napisał. I u konkurencji też jeszcze nic nie ma. Może znów dzięki Gerardowi będziemy pierwsi z njusem, co? Zastanawiam się, gdzie w Bolesławcu on nie ma jeszcze swoich informatorów… Dobra, leć już po ten rower. Stację masz niedaleko, bo pod Termami. A potem faktycznie odstaw go u was na osiedlu. Jak coś zapłacisz, to ci księgowy rozliczy w kosztach. Przejedź się, przewietrz swoją jeloł czuprynę, a i kondycję może poćwiczysz…
- Na kondycję to ja akurat nie narzekam, kolego. A ty przestań sobie wreszcie ze mnie drwić. Jakbyś był dżentelmenem, to byś mnie podrzucił tym swoim harleyem – Żaklina zażartowała ze skutera, którym Kuba dojeżdżał do pracy.
- Tylko nie rób wywiadu z truposzczakiem, jeśli jakiegoś spotkasz, Żaklina. Nasi szanowni czytelnicy nie lubią, kiedy ktoś jest taki śmiertelnie poważny… – odbił piłeczkę – Dzwoń od razu, kiedy tylko dowiesz się czegoś konkretnego i ślij fotki, to natychmiast wrzucimy wszystko na stronę.
Żaklina wróciła do swojego biurka. Otworzyła ponownie plecak, wyjęła ze środka oba telefony i przełożyła je do kieszeni spodni. Zapakowała do torby służbowego nikona, po czym wyszła z redakcji, gotowa na zdobywanie informacji i robienie fotografii na miejscu zdarzenia. Zdarzenia, o którym na pewno kilka tysięcy regularnych czytelników ich portalu chciało się czegoś dowiedzieć jak najszybciej i jak najdokładniej. W takich momentach, kiedy czekało ją kolejne, nowe i nieznane wyzwanie odczuwała dużo satysfakcji z tego, że wybrała sobie właśnie taki, a nie inny zawód.
Z zaplanowanym na to popołudnie robieniem przetworów na zimę niestety będą musieli w domu poradzić sobie sami, pomyślała trochę jednak zła na redaktora Skrętkowskiego. Nie lubiła łamać danego słowa. A już najbardziej słowa danego najbliższej rodzinie. Przechodząc koło MDK-u na ulicy Grunwaldzkiej skończyła pisać na prywatnym telefonie SMS-a i wysłała do mamy informację z przeprosinami, że musi tego dnia dłużej popracować. Zaraz potem ze służbowego telefonu na wszelki wypadek zasiliła posiadane już od kilku miesięcy konto aplikacji służącej do wypożyczania rowerów.
***
Lekko zasapana, lecz nie z powodu braku siły, tylko z powodu panującej wysokiej temperatury, Żaklina dotarła charakterystycznym szarym rowerem z żółtym koszykiem na koniec ulicy Staszica, do skrzyżowania z ulicą Graniczną. Przejażdżka zajęła jej mniej niż piętnaście minut, więc gdyby już nie potrzebowała więcej korzystać z jednośladu, to nie musiałaby płacić nic za jego wypożyczenie. Nawet gdyby porzuciła rower byle gdzie. Fajna sprawa i jaka wygoda z tymi rowerami na minuty!
W drodze na miejsce wskazane przez redaktora Skrętkowskiego wyprzedziły ją aż dwa radiowozy na sygnale. Zatem musiało tam się stać coś poważnego, pomyślała. Zwolniła i skręciła na skrzyżowaniu w prawo, bo tam właśnie, jakieś sto metrów dalej, zauważyła odbywającą się akcję ratunkową. Po kilkudziesięciu metrach zatrzymała się, widząc blokujące przejazd dwa radiowozy, dwie karetki i czerwonego pickupa z napisem "Straż". Czyli przynajmniej żaden pożar, uspokoiła się w myślach. Będzie można podejść całkiem blisko, aby zrobić zdjęcia.
Przyjazd służb z włączonymi syrenami i na kogutach musiał niewątpliwie zaalarmować całą okolicę. Pora była taka, że większość mieszkańców wróciła już do swoich domów. Na wielu posesjach przy tej ulicy, za płotami, przy furtkach albo na chodnikach stali ciekawscy dorośli i ich niepełnoletnie pociechy. Nikt nie miał jednak odwagi zbliżyć się i obserwować z bliska tego, co się działo przed domem jednego z ich sąsiadów. Niektórzy próbowali robić swoimi smartfonami zdjęcia, chociaż nie wiadomo po co, bo ze swoich pozycji kompletnie nic nie mogli zobaczyć. No, ale wrzutkę na fejsa, czy insta zawsze przecież można zrobić dla znajomych…
Jeden z przybyłych policjantów stworzył na ulicy jednoosobowy kordon i pilnował, aby nikt niepowołany nie przeszkadzał służbom w wykonywaniu ich zadań. Nie będę się tam pchała z rowerem, pomyślała Żaklina. Odstawiła jednoślad pod najbliższą z lamp ulicznych i zamknęła blokadę na tylnym kole. Wiedziała, że w tym momencie licznik czasu wypożyczenia wyłączył się, a włączy się dopiero kiedy ponownie zeskanuje kod roweru w aplikacji. A potrzebowała jeszcze ten rower, aby dotrzeć do domu. Ciekawe, czy da radę dojechać stąd na Osiedle Kwiatowe w piętnaście minut?
Podchodząc do miejsca, w którym znajdował się policjant zauważyła, że ten zdecydowanie rusza w jej stronę. Widać miał za zadanie nie dopuszczać gapiów za blisko. Szybko wyjęła z plecaka aparat oraz smycz z przyczepionym kartonikiem legitymacji prasowej, którą zawiesiła sobie na szyi. Nie omieszkała przy tym błyskawicznie rozpiąć najwyższego z zapiętych guzików koszuli. Zanim funkcjonariusz odezwał się do niej okazała mu dokument ze zdjęciem, wypychając nieco pierś do przodu i unosząc kartonik do góry, umożliwiając mu w ten sposób dokładniejsze przyjrzenie się. Oczywiście liczyła na niewielkie rozproszenie uwagi policjanta i jego większą gadatliwość. Jak by nie było, to normalny mężczyzna przecież, ino w mundurze. Trzeba umieć korzystać ze swoich atutów.
- Aha, pani z prasy. Dzień dobry. Mogę w czymś pomóc? – uprzejmie odezwał się schwytany na ponętną przynętę stróż prawa.
- Redaktor Żaklina Sadza. Przyjechałam na zlecenie redakcji portalu wbolcu.net, aby przygotować artykuł dla naszych czytelników – Żaklina zauważalnie przesunęła lewe biodro odrobinę do przodu. – Byłabym panu wdzięczna za jakiekolwiek informacje.
- Starszy posterunkowy Tymoteusz Klich. To u was tak już cienko płacą, że rowerami musicie jeździć? – stróż prawa przedstawił się i od razu zażartował, pokazując ręką w kierunku pozostawionego przez Żaklinę dwukołowego pojazdu. – Umówmy się, że może pani tu przebywać, tylko proszę nie wchodzić na posesję, ani nie przeszkadzać służbom, kiedy będą wywozić poszkodowanych.
- Poszkodowanych? – podchwyciła Żaklina. – To jest więcej niż jedna ofiara?
- Było zgłoszenie od sąsiadów, że znalezione zostały dwie ranne osoby. – odpowiedział policjant. – Medycy, ratownik i moi koledzy są w środku. Kiedy wyjdą, niech pani ich próbuje pociągnąć za język.
- A wie pan może coś więcej o tym, co się wcześniej działo w tym domu? – Żaklina nie dawała za wygraną. Redaktor Skrętkowski na pewno by się nie poddawał. Może nawet już by się zakradł gdzieś od strony ogrodu i zaglądał do środka tego domu przez okna. Może by i nawet tam po prostu wszedł udając domokrążcę sprzedającego ekologiczne kartofle albo podając się za inkasenta, jak mu się to wcześniej wiele razy zdarzało podczas wykonywania jego pracy dziennikarza śledczego.
- Nawet gdybym wiedział, to nie mógłbym na razie powiedzieć. Dopóki nie przyjadą koledzy z dochodzeniówki, my tylko zabezpieczamy i informujemy centralę. No chyba, żebyśmy na miejscu zastali sprawcę, to by to wszystko zupełnie inaczej wyglądało. – wyjaśnił funkcjonariusz. – Niech pani może zapyta któregoś z sąsiadów. Sądzę, że oni, jak zawsze, będą najlepiej poinformowani.
Żaklina rozejrzała się, lecz akurat ani po lewej, ani po prawej stronie na podwórkach przyległych posesji nie zauważyła nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić z pomocą. Stwierdziła, że najlepiej poczekać aż medycy wyjdą i wyprowadzą lub wywiozą rannych. Nie tracąc czasu postanowiła zrobić kilka fotografii. Przeszła kilkanaście kroków w jedną i kilkanaście kroków w drugą stronę, robiąc łącznie kilkadziesiąt zdjęć pojazdów stojących przed lewą częścią bliźniaka, z różnych perspektyw i z różnych odległości.
Po pstryknięciu fotek zaczęła je przeglądać na niewielkim wyświetlaczu aparatu cyfrowego. Po chwili musiała przerwać przeglądanie, gdyż poczuła wibrowanie jednego z jej telefonów. Wyjęła telefon prywatny i odczytała krótką, spóźnioną odpowiedź SMS-ową od mamy „Ok, uważaj na siebie”. Kochana mama, nigdy się nie gniewa. Zauważyła, że wskaźnik baterii telefonu pokazuje 4%. Zaraz telefon padnie. To nic, jest jeszcze służbowa komórka, pocieszyła się w myślach.
Nagle Żaklina usłyszała głośniejsze hałasy, dochodzące z podwórka domu, przed którym stały stojące w ciszy i mrugające światłami pojazdy służb ratunkowych. Schowała naprędce telefon do tylnej kieszeni spodni. Zza narożnika budynku wyłoniły się nosze jezdne pchane przez dwóch ratowników z pogotowia ratunkowego. Na noszach wieziono nieprzytomnego starszego człowieka, przykrytego połyskującym na złoto kocem termicznym. Szybko podniosła lustrzankę do oka i skierowała obiektyw w tamtą stronę, wykonując kilka ujęć wywożonej ofiary. No, to będzie chyba niezła oglądalność, pomyślała. Dobry obrazek dodany do leada z odnośnikiem zawsze przyciągał kilka razy więcej czytelników.
Ratownicy szybko uporali się z wsunięciem noszy do jednej z karetek pogotowia, wsiedli do środka i po włączeniu syreny odjechali z dużą prędkością, zapewne do bolesławieckiego szpitala.
Niedobrze, pomyślała. Mam właściwie tylko zdjęcia, a jak dotąd niewiele informacji. Same fotki to trochę za mało. Koniecznie trzeba było z kimś porozmawiać. Tylko z kim? Ciekawe, co z tą drugą poszkodowaną osobą, o której wspomniał starszy posterunkowy? Może nadal jest w środku? Kto wie, być może właśnie walczy o życie?
Zza budynku wyłonił się tym następny policjant idący ramię w ramię i rozmawiający z postawnym mężczyzną w kurtce z napisem STRAŻ, a tuż za nimi szedł powoli ratownik medyczny podtrzymujący pod rękę kobietę w średnim wieku o długich, rudych włosach. Za tą parą z kolei szło dwoje starszych ludzi: zmartwiona kobieta w kuchennym fartuszku, z upiętymi w kok siwymi włosami oraz będący dość mocno przy kości, łysiejący mężczyzna. Może to ktoś z rodziny, albo może to właśnie ci sąsiedzi? Żaklina wykonała kilkanaście kolejnych ujęć, choć wiedziała, że w razie publikacji i tak twarze wszystkich sfotografowanych tutaj osób będą musiały zostać zakryte. Ruszyła stanowczo do przodu mając nadzieję na zadanie im kilku pytań.
Zanim dotarła do ratownika z rudowłosą, z trudem stawiającą kroki kobietą, na której twarzy widniały ślady krwi, zdążyli oni wsiąść przez tylne drzwi do wnętrza ambulansu. Pojazd prawie natychmiast odjechał, ale bez włączania syreny i bez migających niebieskich świateł. Widocznie uznano, że poszkodowanej nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo, a dwie-trzy minuty zaoszczędzone na czasie transportu i tak niczego nie zmienią. Pozostali na miejscu policjanci i strażak stali nadal na podwórku, jakby czekali na czyjś przyjazd.
Nie tracąc czasu Żaklina podeszła do starszej pary, która wyszła z bramy i przystanęła na chodniku, odprowadzając wzrokiem odjeżdżający ambulans. Tęgi pan zwrócił się do towarzyszącej mu kobiety:
- Nie sądzisz, Zosiu, że uratowaliśmy im życie?
- Nie wiem, Wiesiu – odpowiedziała – Ale to naprawdę straszne było. Nie mogę uwierzyć, że ktoś ma na tyle tupetu i bezczelności, aby spokojnych ludzi w biały dzień napadać!
- Dzień dobry! – wtrąciła się do rozmowy Żaklina, a obydwoje spojrzeli na nią zaskoczeni. Zdaje się, że głównie przestraszyli się nieco jej wyglądem. – Jestem z lokalnego portalu wbolcu.net. Chciałabym zapytać…
- Dzień dobry! – przerwał jej bez ogródek pan Wiesław. – A wie pani, że ja czytam każdą waszą drukowaną darmową gazetę? Nazywam się Wiesław Słowik, sąsiad Julii i Zygmunta. A to moja żona, Zofia – pan Słowik podał Żaklinie rękę, a jego żona skinęła tylko głową, obdarowując ją bardzo surowym spojrzeniem od stóp do głów, co najmniej jakby zobaczyła przed sobą przedstawiciela groźnego gatunku, który wysiadł z szarego spodka w żółtym hełmie astronauty.
Żaklina domyślała się, że przez jej wygląd nie wszystkim może się podobać i nawet kilka rozpiętych guzików od koszuli nie byłoby w stanie zatrzeć tego niekorzystnego wrażenia. Mężczyźni jeszcze jako tako, ale z kobietami będą wielkie problemy. Co ją, do czorta, podkusiło z tą fryzurą? Zdziwi się jej fryzjerka, że wytrzymała z tym żółtym sianem na głowie tylko przez kilka dni.
- To cudownie, że jest pan naszym fanem – próbowała mimo wszystko wywołać u swoich rozmówców pozytywne skojarzenia. – Czy mogą państwo podzielić się z naszymi czytelnikami jakimiś informacjami na temat tego zdarzenia? Bolesławianie chcieliby wiedzieć, czy w naszym mieście można czuć się bezpiecznie?
- Nie możemy się podzielić i nie można się czuć bezpiecznie, pani redaktor! Julia i Zygmunt mogliby sobie nie życzyć, abyśmy ich w gazecie obsmarowywali, Wiesiek – pani Zofia chwyciła męża pod ramię i zaczęła odciągać go na siłę jak najdalej.
Pan Słowik próbował się temu opierać. Chwilę błądził wzrokiem pomiędzy głową a niższymi partiami Żakliny, co natychmiast zostało dostrzeżone przez jego małżonkę, dlatego też pani Słowikowa dosłownie szarpnęła go za koszulę na ramieniu i zaczęła ciągnąć w stronę bramy wjazdowej na ich posesję.
- No chodź, Wiesiek. A panią przepraszamy, jesteśmy bardzo zajęci…
Żaklina jakoś przełknęła tę gorzką porażkę w walce o dostęp do informacji z pierwszej ręki i postanowiła mimo wszystko zrobić jeszcze kilka ujęć okolicy, w której doszło do napaści. Pstryknęła około dziesięciu fotek bliźniaczego domu, a potem obróciła się, aby uchwycić jeszcze jedno ogólne ujęcie ulicy Granicznej. Przykucnęła, żeby zmienić perspektywę obrazu i spojrzała przez wizjer aparatu.
W pierwszej chwili pomyślała, że wzrok jej szwankuje. Kręcąc ręcznie pierścieniami na obiektywie powiększyła i wyostrzyła obraz w wizjerze. W oddali, blisko pętli autobusowej, stało na poboczu czarne audi. Z miejsca, w którym się znajdowała nie mogła określić modelu auta, ale to nie samochód był tym, co przyciągnęło jej uwagę. To stojący obok, a właściwie opierający się o maskę mężczyzna w ciemnym płaszczu. Płaszcz był dokładnie w takim samym kolorze jak na zdjęciach, które niemal godzinę wcześniej wysłała do oficera wydziału dochodzeniowo-śledczego bolesławieckiej Policji. Powiększyła obraz jeszcze bardziej i odruchowo zaczęła naciskać przycisk migawki.
Mężczyzna musiał to dostrzec, ponieważ szybko odwrócił się i wsiadł do wnętrza samochodu. Nie zdążyła zrobić odpowiednio dużego powiększenia jego twarzy, kiedy stał na zewnątrz pojazdu, a przyciemniana szyba nie pozwoliła dostrzec rysów jego twarzy. Mimo to Żaklina pstrykała kolejne zdjęcia. Zauważyła, że reflektory auta zapaliły się i audi ruszyło do przodu. Przestraszyła się, że gość mógł powziąć nagły i nieodwołalny zamiar rozjechania jej na środku drogi. Odruchowo wyprostowała się i podeszła w pobliże policjanta Tymoteusza, który cały czas stał na swoim stanowisku przy radiowozie. Chowając się nieco za umundurowanym funkcjonariuszem obserwowała zbliżające się auto. Poczuła przypływ adrenaliny, gdyż była na sto procent przekonana, że był to ten sam mężczyzna, którego sfotografowała przypadkiem na bolesławieckim rynku. Pomyślała, że to może być właśnie ta jedna jedyna szansa na to, aby jej dziennikarska kariera ruszyła teraz z kopyta.
Audi powoli przejechało obok nich i kierowca rozpoczął manewr skrętu w lewo w ulicę Staszica. Żaklina próbowała zajrzeć przez ciemne szyby auta, by upewnić się, czy facet za kierownicą ma jakieś blizny na twarzy, ale niestety nie było to możliwe. Odniosła za to wrażenie, że mężczyzna w płaszczu zamiast zawrócić specjalnie pojechał w tę stronę, bo z kolei to on chciał się jej dokładnie przyjrzeć.
Coś złego musiało podkusić Żaklinę, bo kiedy przejeżdżający samochód znikał za zakrętem, nagle rzuciła się w kierunku pozostawionego wcześniej pod pobliską latarnią szarego roweru. Po drodze próbowała otworzyć plecak szarpiąc się z jego troczkami. Udało jej się schować aparat do plecaka i wyjęła służbową komórkę, aby ponownie odblokować jednoślad z koszykiem.
Nie wiadomo, co kierowało młodą redaktorką, kiedy zaczęła śledzić rowerem oddalający się samochód. Może po prostu miała nadzieję, że rozwiązując samodzielnie skomplikowaną zagadkę kryminalną przysporzy sobie popularności, a może chciała dopomóc w śledztwie Hieronimowi. Kiedy wskaże dokąd udał się ten podejrzany osobnik, Hirek na pewno będzie dumny z bliskiej znajomości z taką odważną, sprytną i pomysłową dziewczyną...
Jak Żaklina znalazła się w samochodzie Dymitra? Czyżby śledziła go rowerem nieskutecznie? Czy Jacenko naprawdę chce ją zabić? I na jaką fryzurę zmieni aktualny żółty pióropusz?
Cieszymy się, że jesteście z nami. Pozostajemy pełni zdumienia dla kreatywności Pana M. Jak wyobrażacie sobie dalsze losy bohaterów? Czekamy na Wasze wrażenia!
Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).