Już jest czterdziesta ósma część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Czterdziesta piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czterdziesta szósta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czterdziesta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Dzisiaj dowiemy się kogo kręcą rude i jaki to ma wpływ na śledztwo. Zapraszamy do lektury:
Szef archiwum, kapitan Adam Mleczko, ziewnął, przykrywając usta dłonią i spojrzał na wiszący naprzeciwko jego biurka zegar ścienny. Wskazówki pokazywały trzynastą zero trzy. Miał ochotę położyć głowę na biurku i po prostu zdrzemnąć się na wyściełających blat dziesiątkach zadrukowanych kartek papieru. Były to zestawienia dokumentów przygotowanych do przekazania do Archiwum Wojskowego w Oleśnicy, które sporządzał regularnie co miesiąc. Niepotrzebnie oglądał do późna „Prawdziwe kłamstwa” w telewizji. Przecież dzisiaj wieczorem będą ten film powtarzać. To nic, obejrzy go sobie jeszcze raz.
Uwielbiał komedie sensacyjne. Z wielu klasyków tego gatunku „Szklana pułapka” i „Gliniarz z Beverly Hills” to były jego ulubione serie. Choć nie były najnowsze, to kiedy je puszczali, zawsze z przyjemnością siadał na kanapie przed swoim sześćdziesięciopięciocalowym telewizorem z chrupkami w miseczce. Miejsce obok natychmiast zajmowała jego najlepsza przyjaciółka. Kładła mu głowę na kolanach i udawała, że ogląda telewizor razem z nim.
Kiedy psie chrupki kończyły się, a kończyły się zwykle bardzo szybko, jak każdy zresztą posiłek czworonoga, jego ukochana bokserka Kora, drapana leciutko za uszami przymykała oczy i zasypiała. Pochrapując na tyle niegłośno, że nie trzeba było zwiększać pilotem poziomu dźwięku w telewizorze, przegapiała oczywiście wszystkie najlepsze momenty pościgów, strzelanin i dowcipnych dialogów, które on z kolei uwielbiał. Wówczas, aby jej nie budzić, musiał oglądać film w zajętej pozycji już do końca, wliczając przerwy reklamowe i brak przerw na wyjście do toalety.
Czasem razem ze swoją rozkochaną w nim sunią-niunią zasypiał na kanapie, wcielając się we śnie w bohatera obejrzanego właśnie filmu i dopiero gdzieś w środku nocy otwierał oczy i rozglądał się dookoła, kompletnie zdezorientowany w czasie i w przestrzeni. Telewizor sam się do tego czasu wyłączał, choć dotąd nie wiedział, jak właściwie działa ta opcja. Może sprzęt ma jakąś ukrytą kamerę i zwyczajnie śledzi, czy widz ma otwarte oczy? Kto wie, technologie idą do przodu. Słyszał przecież, że istnieją smartfony sterowane wzrokiem patrzącego.
Przymknął oczy. Biurko jak magnes zwiększało moc przyciągania. Głowa zrobiła się mu ciężka, jakby była odlana z jakiegoś stopu ciężkich metali, zupełnie jak u Terminatora. Nie wytrzymał i w końcu położył ją na blacie, prosto na rozłożonych czytanych i analizowanych przez niego tabelach i listach. Jeśli ktoś wejdzie, to powie najwyżej, że studiuje politurę mebli biurowych.
To oczywiście żart. Jego biurko nie było pokryte żadną ekskluzywną politurą, ale zwykłą okleiną w kolorze szarym, jak wszystkie meble stanowiące wyposażenie tego biura. Politury poza tym nie da się studiować, bo to wcale nie jest nazwa wydziału na uczelni. Może kiedyś komuś politura pomyliłaby się z politbiurem, ale to już nie te czasy, kiedy wojska polskie i radzieckie ściśle ze sobą współpracowały, wymieniając doświadczenia. I od czasu do czasu również i kadry.
Wiele informacji z tamtych czasów można było jeszcze znaleźć w archiwalnych zbiorach, nad którymi jego trzeszcząca kadrowo w szwach, trzyosobowa komórka organizacyjna trzymała pieczę. Zanim jakiekolwiek papiery, po przewidzianym przepisami czasie zalegania w zapomnieniu i w nieprzydatności na półkach, trafiały do Oleśnicy, wszystkie musiały przechodzić przez jego ręce. Wszystkie oczywiście oprócz tych, które na początku lat 90-tych towarzysze krasnoarmiejcy zdążyli wywieźć ze sobą. A wywieźli ich całkiem sporo. Niektóre z tych, co nadal nie wiadomo czemu tkwiły jeszcze do teraz w archiwum bolesławieckiej jednostki wojskowej, były całkiem ciekawe. Jak na przykład relacje na temat tego, co radzieccy maładcy mieli okazję znaleźć w opuszczonych przez wojska niemieckie bolesławieckich koszarach. Archiwum w Oleśnicy wcale się o te akurat dokumenty nie dopominało, tak jakby ignorowali z premedytacją wszelkie materiały, które nie były sporządzone w języku polskim.
Z telefonu komórkowego leżącego na biurku piknął charakterystyczny podwójny sygnał SMS-a. Podniósł głowę i otworzył oczy. O! To od tej ślicznej Oli, z którą tego ranka wymienili się numerami. Siostra Bolka, mimo dziwnie dużej różnicy wieku między nią a bratem, wydała mu się całkiem, a nawet bardzo całkiem interesująca. Dziwne że Bolek ani razu nie wspomniał, że ma siostrę. Ale na razie nie wnikał w to, dlaczego utrzymywał fakt posiadania takiej fajnej siostry w tajemnicy. Być może to jakaś skomplikowana sprawa rodzinna, a być może Bolek, tak jak inni faceci, był po prostu zazdrosny o kobiety. W tym wypadku pewnie nie chciał, aby ktoś mu zbałamucił młodszą krewną pierwszego stopnia. Cóż, może i Bolek co nieco słyszał o jego relacjach z kobietami, a reputacja podrywacza czasem komplikowała życie.
Odczytał treść SMS-a. Ola bez przywitania zapytała tak po prostu „Lubisz jeździć na rowerze?”. Odpisał „Uwielbiam. Pojeździmy w sobotę u mnie?” i wysłał zanim jeszcze dobrze zastanowił się, jak dwuznacznie mogło to zabrzmieć. Wstydząc się nieco za swój podstępno-flirtujący występek z oczywistym podtekstem, jakiego się dopuścił, szybko wpisał do telefonu i wysłał drugą wiadomość: „Mam w domu stacjonarny”. Odpisała, ale dopiero po chwili, jakby oceniała, czy miał to być żart i czy był aby na pewno w dobrym tonie: „W ten weekend lepiej wyjechać z miasta, bo jest Święto Ceramiki. Zadzwonię, jeśli masz prawdziwy rower na dwóch kółkach”. W przypływie nadziei na aktywną randkę na świeżym powietrzu odpisał: „Taki też mam. Czekam na telefon, bo nie wiem, czy mam go odkurzyć? Od przeprowadzki stoi w piwnicy”. Odpowiedzi już nie było. Wylewność widocznie nie była wrodzoną cechą Oli. Tak, jak i Bolka.
Ponownie przymknął oczy i usiłował przywołać w swojej pamięci twarz ledwo co poznanej tego ranka dziewczyny. Nie za bardzo mu to wychodziło, bo kiedy tylko próbował to zrobić, od razu wyświetlała mu się twarz Bolka we włosach Oli, zupełnie jakby ktoś bawił się w jego głowie Photoshopem. Podobieństwo między nimi było widocznie na tyle duże, że jego wyobraźnia płatała mu psikusy.
Ponownie spojrzał na zegar. Trzynasta zero dziewięć. Ale ten tydzień się wlecze, pomyślał. Zegar na ścianie był najładniejszym ze ściennych chronometrów możliwych do kupienia w znanej meblowej sieciówce. Nabył go trzy lata temu razem ze składanymi mebelkami do przedpokoju mieszkania, jakie kupił na kredyt w nowo wybudowanym przez dewelopera bloku na Śluzowej. Mimo, iż zarobki wojskowych od kilkunastu lat poprawiały się, to w kwestiach innych wydatków, oprócz dyscypliny żołnierskiej, w armii panowała nadal ścisła dyscyplina finansowa. Oznaczała ona, że jeżeli sobie czegoś przyzwoitego samemu nie przyniesiesz do biura, to jego wyposażenie będzie zawsze z najniższej półki. Dlatego akurat zegar oraz czajnik były kupione i przyniesione przez niego samego.
Lubił ładne rzeczy. I lubił też drogie rzeczy. Ale ładne i dobre musi być droższe, zawsze sobie tłumaczył, wybierając produkty ze średnio-wyższej i wyższej półki. Chociaż, trzeba przyznać, zanim robił takie zakupy, wcześniej co najmniej pięć razy analizował, czy dana rzecz będzie warta wydanych pieniędzy i czy na pewno będzie mu długo służyć. Pieniądz rzecz nabyta, mówią. Ale oczy cieszy to, co nas otacza na co dzień. Wliczając ładne kobiety.
Ta Ola szalenie go intrygowała. Ciekawe, czy coś z tego wyjdzie? Nie chciałby zrazić do siebie Bolka, więc jeżeli miałby się z Olą spotykać, trzeba mu będzie o tym powiedzieć. Nie tam zaraz, żeby pisać w trzech egzemplarzach podanie o jego zgodę, bo Ola to przecież dorosła kobieta. Ale jakoś tak się krępował, jakby miał wejść bez zaproszenia do mieszkania Bolka i się w nim szarogęsić, biorąc i robiąc co mu się podoba. Na przykład kawę Kopi Luwak zaparzoną w ekspresie, stojącym w jego kuchni. Chociaż nie, to nie najlepszy przykład. Raczej nie wziąłby do ust czegoś, co ktoś z siebie wcześniej wydalił…
Kawa! To jest to, czego teraz, oprócz wehikułu czasu przenoszącego w czasie do sobotniego poranka, pilnie potrzebował! Krzyknął przez na wpół otwarte drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, w którym pracowała reszta podległego mu żeńskiego personelu, w liczbie osób dwóch:
- Pani Aldono, czy jest w czajniku woda na kawę?
- Nie, szefie! Jest na herbatę – odkrzyknęła pani Aldona, jak zwykle wykorzystując okazję do niegroźnego żartu, czasem dodatkowo balansującego na granicy niegroźnego flirtu. – Nacisnąć magiczny guzik?
- Poproszę! – ponownie podniósł głos kapitan Mleczko i usłyszał, jak kobieta odsuwa krzesło, wstaje i włącza elektryczny, ciemnoszary, stalowy czajnik marki Philips. Kilka sekund później urządzenie zaczęło cicho szumieć rozgrzewając powoli wodę do pożądanej temperatury wrzątku.
Kapitan Mleczko spojrzał na leżące przed nim długie, wielostronicowe arkusze kolejnych transz dokumentów, które po ścisłej kontroli i spakowaniu miały jak zwykle trafić do Oleśnicy. Żmudna analiza pozwalała na wychwycenie popełnionych błędów przy katalogowaniu, które przy tych ilościach papierów zdarzały się nawet najlepszym ślęczącym nad nimi dziobakom i Koszałkom Opałkom z gęsim piórem. Nie lubił, kiedy ktoś mu zwracał uwagę na źle wykonaną pracę, więc wolał czasem coś dziesięć razy osobiście sprawdzić, niż wysyłać dalej zestawienia z błędami.
Lista akt była tym razem wyjątkowo obszerna, gdyż w każdym roku kończącym się na zero mieli obowiązek dołączyć do niej wszelkie dokumenty, których w minionej dziesięciolatce archiwa nie chciały przyjąć. Co oczywiście nadal nie gwarantowało możliwości pozbycia się ich wszystkich. Odmowy zdarzały się jedynie w przypadku archiwów starszych i najczęściej pochodzenia pozawojskowego, z którymi nawet najmądrzejsi archiwiści w samej Warszawie nie za bardzo wiedzieliby co zrobić. Dodatkowo obcy język, w jakim stare dokumenty były sporządzone, niemal natychmiast powodował ich dyskwalifikację już przy pierwszej wstępnej weryfikacji. Wtedy przesłane do Oleśnicy listy korygowano, a niechciane stosy bądź kartony papierzysk musiały nadal pozostać w bolesławieckim archiwum wojskowym. Aż do kolejnego roku kończącego się na zero.
Ciekawe, czy teraz znów odrzucą te poniemieckie, jeszcze przedwojenne mapy terenowe oraz rosyjskie sprawozdania i zestawienia, uznając je za nieistotne z punktu widzenia obronności kraju, czy wymyślą może jakiś inny powód, jak choćby brak miejsca? Nie były to wszak dokumenty powstałe ani należące do polskiego wojska. Kto wie, może zamiast uznawać je za akta o wartości historycznej, lepiej by było oddać je prawowitym właścicielom? Przynajmniej dla niego byłoby po problemie. Bo i tak właściwie nikt za jego służby w wojsku się tymi archiwaliami nie interesował. Oprócz Bolka, który twierdził, że jest pasjonatem lokalnej historii i w ramach swoich zainteresowań zbiera jakieś materiały o historii bolesławieckich koszar. Niedawno przychodził w tej sprawie do archiwum aż kilka razy. Przez co nawet można powiedzieć mieli okazję jeszcze lepiej się poznać.
Kapitan Mleczko usłyszał, że do pokoju obok ktoś wchodzi, ale szum czajnika zagłuszył mrukliwe, męskie i obce głosy. Po chwili w drzwiach jego biura pojawiła się głowa Aldony Płoski, już niemłodej, ale i jeszcze niezbyt posuniętej wiekiem kobiety w wadze lekko wyżej średniej, z którą pracował od sześciu lat i którą nawet polubił.
Nie dlatego, że była stanu wolnego. To znaczy była stanu wolnego, choć z odzysku. Ale lubił ją dlatego, że i ona darzyła go oprócz zawodowego szacunku taką troszkę matczyną troską. Nie proszona o to, wykonywała wiele obowiązków, które do niej nie należały. Podlewała kwiatki w biurze, czyściła czajnik kwaskiem cytrynowym, komplementowała jego wodę kolońską i poprawiała mu przekrzywiony krawat, kiedy szedł na, jak to się teraz mówi nowocześnie, „meeting” w dowództwie. Gdyby nie niemal pokoleniowa różnica wieku, byłaby idealną kandydatką na żonę. A może także i na teściową ze znakiem ujemnym, która ma same plusy. Szkoda, że ma tylko dwa lata do emerytury, bo dobrze się z nią pracuje, pomyślał. Pani Aldona miała kiedyś męża, co nieźle popijał, a ponieważ on nie rzucił picia, to ona rzuciła jego i teraz była sama. Dwie dorosłe córki poukładały sobie swoje życia poza Bolesławcem, ale ona nie wydawała się cierpieć z powodu swojej samotności, bo miała ślicznego labradora, który z powodzeniem zastępował jej życiowego towarzysza, a każdego bez wyjątku przedstawiciela gatunku homo sapiens chciał zalizać na śmierć.
Druga z podległych mu pracownic nie lubiła zwierząt, no może oprócz facetów, z których można było zedrzeć kasę na zdarte z biednych norek nowe, drogie futro. Być może to z powodu braku sympatii do czworonogów ani Aldona, ani kapitan zbytnio jej nie lubili. Sylwia Bartecka była młoda, ładna, zgrabna, ale niemożebnie wścibska, maksymalnie opryskliwa i szalenie o wszystko zawistna. Idealnie nie nadawała się na jakikolwiek związek z jakimkolwiek mężczyzną. Chyba, że facet był przy tęgiej kasie, bo mnogość cyfr na koncie wielce ją kręciła i wcale się z tym nie kryła. Każdy taki gość z grubym portfelem mógł ją objąć w jej wąskiej talii. Twierdziła, że miłość i kasa zawsze chodzą w parze, nawet do teatru. Miłość nosi sukienkę, a kasa spodnie.
Długonoga blond Sylwia miała co prawda męża, ale wszyscy oprócz niej wiedzieli, że facet obraca się w podejrzano-szemranym towarzystwie i nie poświęca jej zbyt wiele czasu, a za to poświęca jej sporą część debetu ze swojej karty kredytowej. Mimo, że z tych dwóch zatrudnionych w jego biurze kobiet to akurat za Sylwią na ulicy wszyscy faceci powykręcaliby głowy, to akurat Adamowi Mleczce wyjątkowo jego współpracownica nie chciała przypaść do gustu. Ani prywatnie, ani służbowo zresztą. Niby w biurze robiła co do niej należało, ale już na dziesięć minut przed końcem pracy była po podwójnym przeglądzie makijażu i stojąc w drzwiach grzała fleki w szpilkach, gotując się do wyjścia.
- Panie kapitanie, to do pana. Wpuścić, czy jest pan zajęty? – opuściwszy głowę, sponad okularów spytała pani Aldona. Zwykle przy obcych używała stopnia służbowego, a kiedy nikt nie słyszał zwracała się do niego „szefie” albo po prostu „panie Adamie”.
- A kto to? – zaciekawił się kapitan Mleczko. Próbował spojrzeć ponad jej ramiona, ale nie zdołał zobaczyć nikogo za jej plecami.
- Jacyś dwaj panowie z Warszawy – głos pani Aldony obniżył się i ściszył. Zabrzmiał trochę tajemniczo, żeby nie rzec złowrogo. – Wymienili jakieś dwie agencje o długich nazwach, ale już nie pamiętam. Mają przepustki od samego dowódcy jednostki.
- Z Warszawy? To niech wejdą – kapitan wstał i zaczął zakładać wiszącą dotąd na oparciu fotela elegancką, wełnianą marynarkę. Tylko od święta ubierał do pracy mundur. Na co dzień wolał nosić zwykłe, cywilne ubrania, bo nie miał zbyt wiele styczności z innymi pracownikami wojskowymi.
Do pokoju weszło dwóch niemal identycznie ubranych mężczyzn. Jeden z nich, ten wyższy, wiekiem był już bliżej emerytury, chociaż postawa i figura nie pozostawiały wątpliwości, że jest równie zadbany, co wysportowany. Ciemne włosy solidnie już poprzetykane siwizną były bardzo krótko przystrzyżone. Wiek pierwszego z przybyszy Adam Mleczko oszacował na jakieś 55 lat. Jego twarz posiadała typowe dla tego wieku ślady zmarszczek mimicznych, które tylko przydawały mu uroku. Facet od razu wzbudzał zaufanie co do swojego profesjonalizmu, obojętnie czy sprzedawałby ubezpieczenia, czy pilotowałby prom kosmiczny na Księżyc. Z wyglądu przypominał odrobinę George’a Clooney’a. Brakowało mu tylko jego głosu, pomyślał Adam, a można by go było spokojnie zatrudnić do kolejnego filmu o agencie 007. Kiedy się jednak po chwili odezwał, Adam stwierdził, że jednak nic mu nie brakowało, aby ktoś w Hollywood powierzył mu następną rolę agenta Jamesa Bonda z głosem Clooney’a.
Drugi z gości, nawet gdyby w obsadzie tego szpiegowskiego klasyka był wymieniony na pierwszym miejscu listy aktorów, nie dałby rady przykuć uwagi swoją osobą. Chyba, że stanąłby tuż przed swoim kolegą „Clooney’em” i całkowicie go przesłonił. Co raczej nie byłoby możliwe, bo był od niego z dziesięć centymetrów niższy. Może, gdyby Clooney usiadł na krześle, to tak. Ale wtedy i tak wszyscy by pytali: „No, jak się nazywał ten facet, za którym siedział Clooney?”.
Kolega przybyłego Clooney’a był młody i mimo, że wzorem swojego współtowarzysza był ubrany równie drogo, co elegancko, to jak się za chwilę miało okazać, tutaj kończyły się praktycznie wszystkie jego zalety. Blondyn, włosy lekko kręcone, za to mocno poczochrane. Niedokładnie ogolony. Marynarka z porozpinanymi guzikami. Sznurówki zdecydowanie zbyt długie i plączące się po podłodze. Podróbka, kostiumowo jedynie wzorowana na jego koledze Clooney’u, podniosła palec do nosa i dłubnęła w nim co nieco, po czym przez chwilę przyglądała się, co to za ciało obce tak mu nie dawało spokoju . Adam był pełen podziwu, że koleś przynajmniej nie zjadł swojego wykopaliska z kopalni króla Salomona, ale po chwili ten podziw zniknął. Może mam w biurku jakieś paluszki to mu dam. Przynajmniej nie będę musiał się na to patrzeć, pomyślał z obrzydzeniem Adam.
Pierwszy, co Adama wcale nie zdziwiło, odezwał się Clooney. Ewidentnie miał więcej do powiedzenia, niż blondyn, jego garniturowy bliźniak. Blondyn, oprócz czyszczenia zakamarków swojego ciała, bez celu oglądał sobie biuro Adama ze szczególnym uwzględnieniem otworu drzwiowego za jego plecami, za którym miał widok na kawałek uroczej Sylwii. Kawałek Sylwii wystający ponad biurko, który pewnie wydawał mu się puszczać właśnie do niego oko. A może po prostu coś jej wpadło do oka i próbowała się tego pozbyć?
- Kapitan Waldemar Wilczyński, Służba Kontrwywiadu Wojskowego. A to agent Antoni Moczydło z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego – Waldemar „Clooney” Wilczyński, znając przyczynę rozproszenia uwagi agenta Moczydły, podszedł do drzwi i je po prostu zamknął z głośnym trzaśnięciem, doprowadzając tym swojego kolegę zapewne na skraj rozpaczy. – Oto nasze przepustki – dodał i podał kapitanowi Mleczce dwa świstki papieru, a ten podbił je osobistą pieczęcią, zamaszyście podpisał i zwrócił.
- Kapitan Adam Mleczko. Usiądźcie, panowie – zaprosił ich gestem ręki Adam, któremu z powodu znacznego zaciekawienia przyczyną ich wizyty, kompletnie umknęła zbieżność nazwiska rozmówcy z nazwiskiem jego dobrego przyjaciela. Goście przysunęli sobie dwa krzesła zabrane spod ściany i usiedli przed biurkiem, postawiwszy przyniesione ze sobą teczki na podłodze.
- Czym mogę panom służyć? – grzecznie zapytał Adam Mleczko. – Archiwum to raczej nietypowe miejsce do prowadzenia jakiegokolwiek śledztwa?
- Wręcz przeciwnie, kapitanie Mleczko – odpowiedział agent Wilczyński. – Nie wie pan, ile to ciekawych rzeczy mogą kryć przepastne archiwalne półki i kartony ze starymi papierami? A może pan jednak wie? Czy może pan nam powiedzieć, panie kapitanie, czy ktoś ostatnio interesował się starymi, poniemieckimi jeszcze albo poradzieckimi dokumentami?
Waldek przyglądał się reakcji kapitana Mleczki. Była taka, jaką przewidywał. Kapitan Mleczko miał coś na sumieniu, bo aż go zatkało. Szef archiwum siedział, patrzył na niego i milczał, kompletnie zaskoczony. Waldek i tak w tej chwili nie oczekiwał żadnej odpowiedzi, gdyż te najważniejsze pytania póki co jeszcze z jego ust nie padły.
- Może nam pan powiedzieć, komu ostatnio udostępniał pan znajdujące się w tutejszym archiwum mapy wybudowanej przez Niemców podziemnej fabryki z towarzyszącymi instalacjami wodnymi, w której prowadzili oni doświadczenia nad jakąś nową bronią? Bronią, która mogła zmienić bieg historii, ale której dokumentacja i elementy gdzieś wyparowały zaraz po tym, jak w 1945 roku weszli tu Rosjanie – zapytany nadal tajemniczo milczał, więc Waldek nie zamierzał zbyt długo i bezczynnie czekać. – Jeżeli nie powie nam pan, kto te dokumenty przeglądał, zadzwonimy zaraz po żandarmerię. Lepiej będzie dla pana, jeżeli zechce pan odpowiadać na nasze pytania.
- No właśnie! – agent Moczydło pochylił się do przodu i pogroził pięścią Adamowi. – Gadaj pan, komu żeś pan pokazywał te papiery, bo zrobimy z pana zgniłe jajeczko, panie szpiegu Adamie Mleczko!
Zaatakowany werbalnie Adam Mleczko na te słowa szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Waldek z kolei odwrócił głowę w drugą stronę i ukrył twarz w dłoniach. Oj, będzie ciężko. Antek spieprzy im całe to śledztwo! Na co oni mu przydzielili tego barana! Wpadł na cwany pomysł, jak choćby na chwilę się go pozbyć, aby móc spokojnie porozmawiać z kapitanem archiwistą.
- Antek, idź do pokoju obok i poproś którąś z pań o księgę z wpisami o wizytach i udostępnieniach akt. Zapamiętałeś? – poprosił agenta Moczydłę, ale ten nie wykazywał widocznych objawów pracy dysku twardego w jego głowie.
Antoni, szczęśliwy z wydanego polecenia, zaświecił oczami, aż w pokoju szefa archiwum autentycznie pojaśniało. Nikt przecież, tak jak Antek, lepiej się do tej misji nie nadawał, zwłaszcza że celem wycieczki miała być piękność z pokoju obok. Wstał pospiesznie, niemal wywracając krzesło, na którym siedział. W ułamku sekundy teleportował się do pomieszczenia za drzwiami, opatrznie pamiętając jednak, aby je otworzyć pociągając za klamkę, a nie wywalić drzwi razem z futryną.
Kiedy już, ignorując całkowicie panią Aldonę, wyłuszczył Sylwii w jakim celu gnał do niej te kilka metrów na złamanie karku, ta z horrendalnie wielką obojętnością i niewiele mniejszą złością za zakłócenie jej spokoju w pracy, odsunęła obrotowe krzesło i wstała, ukazując się rozanielonemu agentowi w całej okazałości i obracając do niego tyłem. Spojrzała do góry na wyższą część stojącego przy ścianie regału, przeglądając półki wzrokiem od lewej do prawej.
- Mam tę księgę z wpisami gdzieś tutaj. O, jest, na drugiej półce od góry. Mało osób tu do nas przychodzi, więc rzadko jest używana… – mówiła powoli, ale raczej sama do siebie Sylwia.
- Możemy szybko to zmienić – wypalił agent Moczydło prześwietlając wzrokiem prężący się przed nim obiekt jego marzeń, jak gdyby miał w oczach aparat rentgenowski. Pani Aldona, obserwując tę przekomiczną scenę, przysięgłaby, że facet zaczął się ślinić i przebierać nogami.
- Że co? – wydawało się, że Sylwia nie zrozumiała podtekstu. – Jakoś dosięgnę tę księgę. Sama ją tam przecież włożyłam…
Podniosła się na palcach stóp obutych w wysokie szpilki, aż wydatnie uwypukliły się jej mięśnie łydek. Zanim chwyciła palcami i wyłuskała spomiędzy innych segregatorów wąski, ciemnoszary skoroszyt, uniosła zgrabną część prawej nogi, zwaną podudziem, do góry, do pozycji poziomej.
Agent Moczydło nie interesował się jednak pozycją, w jakiej stała przed nim kobieta prezentująca mu mimowolnie swoje wdzięki, lecz ze szczególną uwagą wpatrywał się w tył jej głowy. Spod blond fryzury wystawały rude końcówki naturalnych loków. Myślał i patrzył, patrzył i myślał. Niemal słychać było zgrzytające, zardzewiałe tryby w jego głowie. Uff, co za szczęście, że to tylko peruka. Blondynki są takie przereklamowane, a rude kręcą mnie zdecydowanie bardziej, pomyślał podekscytowany swoim odkryciem.
Czy Adam Mleczko okaże się pomocny dla śledztwa, czy będzie krył swojego znajomego? Czy agent Moczydło połączy kropki, albo chociaż zwróci uwagę Clooney'a na tą dziwność? Jak sądzicie, jak ta historia skończy się dla naszych bohaterów? Czy uda się rozwikłać całkowicie tę zagadkę?
Cieszymy się, że razem z nami tworzycie, czytacie i emocjonujecie się historią. Bolecnauta Pan M. ciągle oczarowuje nas swoją historią. Czy jesteście jak Bolecnauta (A) i powieść oraz twórczość Pana M. nie ma dla Was żadnych tajemnic?
Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).