Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
REKLAMA Nowe domy!
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
20 marca 2021r. godz. 16:14, odsłon: 1958, Bolec.Info/Bolecnauci

Tajemnica szmaragdu - odcinek 56

Część w której Hieronim postanawia ratować Żaklinę, używając do tego motocyklowego demona szybkości.
Motocykl
Motocykl (fot. pixabay)
REKLAMA
Villaro zaprasza

Już jest pięćdziesiąta szósta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Pięćdziesiąta trzecia część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Pięćdziesiąta czwarta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ 

Pięćdziesiąta piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Dzisiaj, jak informuje Pan M., dowiemy się, czy Hieronim umie mknąć na ścigaczach. Zapraszamy do lektury:


Aspirant Hieronim Świgoń zatrzymał motocykl przed budynkiem redakcji portalu wbolcu.net, oparł go na nóżce i zdjął kask pożyczony od właściciela niesamowitego Suzuki Hayabusa. Kiedy wyjmował kluczyk, trzęsły mu się nogi, ale z pewnością nie od wybojów na drodze, tylko z przerażenia, że coś skonstruowanego przez człowieka może w ogóle poruszać się tak pieruńsko szybko i płynnie. Ponieważ lubił motory, wiedział, że gdyby nie elektroniczne ograniczniki, 1340 centymetrowy silnik zdołałby rozpędzić ten jednoślad do jeszcze wyższej prędkości niż katalogowe 299 km/h. Tylko po co, skoro stan polskich dróg z pewnością na to nie pozwalał?

Młody człowiek będący właścicielem ultraszybkiej rakiety, bo motocyklem trudno było nazwać ten wyglądający jak z przyszłości pojazd, zatrzymał się przy uszkodzonym radiowozie jakieś pięć minut po złapaniu gumy przez auto, którym gnali ze Środy Śląskiej do Bolesławca. W odruchu serca, w poczuciu obywatelskiego obowiązku, albo może i z czystej uprzejmości uczestnika ruchu drogowego, widząc w jakim stanie znajduje się ich lekko uszkodzony pojazd, zadał zwykłe pytanie, czy może w jakikolwiek sposób pomóc przedstawicielom organów ścigania. Gdyby wiedział, że policjant wpadnie na szatański pomysł i zechce skorzystać z prawa do zaanektowania dowolnego pojazdu na drodze, z pewnością przemknąłby swoim jednośladem obok miejsca zdarzenia z maksymalną prędkością, doskonale zdając sobie sprawę, że przy tej szybkości i tak nikt nie zdąży odczytać numerów z niewielkiej motocyklowej tablicy rejestracyjnej. A tak, pozostał tam na drodze z kwitkiem i wielce zdziwioną miną, w poczuciu niepotrzebnej nadgorliwości i w głębokim postanowieniu, że nikomu na drodze pomagać nie warto... Kwitując przejęcie motoru, w oczach właściciela ścigacza aspirant Świgoń mógł wyczytać oczywisty strach i błaganie, aby warty z dodatkami niemal 100 tysięcy złotych, biały, muskularny sokół wrócił do niego, daj Boże w jednym kawałku. Zdaje się, że nie uwierzył zmyślonym na poczekaniu zapewnieniom aspiranta, że jazda prawie 150 konną, ponad ćwierćtonową maszyną, osiągającą setkę w 3,2 sekundy, to dla niego, jako policjanta bułka z masłem i że takimi właśnie, a nawet szybszymi motocyklami uczyli się jeździć w szkole policyjnej w trakcie kursów ekstremalnej jazdy.

Aspirant zdawał sobie sprawę, że musiał wyglądać mocno dziwacznie, jadąc tą wyścigową maszyną w garniturze i w sportowym kasku. Pewnie jeszcze tego wieczora po Internecie rozprzestrzenią się virale z kamerek samochodowych i prześmiewcze memy, ale nie dbał o to, bo przez szczelny kask z czarną przyłbicą i tak nikt nie miałby szansy go rozpoznać. Ważniejsze było dla Hieronima, aby jak najszybciej wrócić do Bolesławca i zająć się sprawą uprowadzenia redaktor Żakliny, której właśnie przez niego i z powodu zrobionych poszukiwanemu przestępcy zdjęć, groziło realne niebezpieczeństwo ze strony poszukiwanego Jacenki. Idąc do budynku z kaskiem w ręku, popatrzył na zegarek. Szybko obliczył, że odległość z wioski pod Środą Śląską do Bolesławca pokonał w niecałe 35 minut. Stwierdził, że właśnie w takie pojazdy powinna zostać wyposażona polska Policja.

W trakcie szaleńczej jazdy, podczas której nie przekraczał 250 km/h, bo bał się, że zostanie zmieciony z siedzenia przez pęd powietrza, miał okazję przeprowadzić w swojej głowie analizę dotychczasowych ustaleń i nowych faktów, o których opowiedział mu podkomisarz Kamiński. Na ich podstawie dało się wyciągnąć już całkiem sporo wniosków, dzięki którym dalsze działania nie powinny być takie chaotyczne i prowadzone na ślepo, jak dotąd.

Hieronim uporządkował sobie poszczególne wątki i jeszcze zanim wszedł po schodach do redakcji miał już opracowany plan działania. Nadchodzące minuty, najwyżej godziny, były kluczowe. Na pewno nie dni. Żaklina nie miała aż tyle czasu. Jeżeli nie odnajdą jej w ciągu kilku, najwyżej kilkunastu najbliższych godzin, szanse na ocalenie dziewczyny spadną do zera. Porywacz, który szybko nie osiąga założonego celu, traci swoją podstawową motywację i ofiara przestaje być mu potrzebna. Czego ten Jacenko może chcieć od Żakliny? Czy będzie w ogóle chciał negocjować? Czy porwał ją tylko dla okupu, czy może ma wobec niej jakieś inne plany? Z tego co zdołała powiedzieć Żaklina, być może zamierza zwyczajnie pozbyć się świadka. Oby nie. Hieronim machnął wolną ręką, jakby chciał odgonić krążące wokół niego, jak upierdliwe brzęczące muchy, pesymistyczne myśli.

Jeżeli coś się stanie Żaklinie, cała odpowiedzialność za to spadnie na niego. Z tą myślą Hieronim nacisnął klamkę. Na szczęście ktoś jeszcze musiał przebywać w redakcji, bo drzwi otworzyły się i wszedł do środka, natykając się na szykującego się do wyjścia młodziana z dredami na głowie. Ech, ci młodzi. Czy oni wszyscy zamiast mieć w głowie, muszą mieć na głowie?

- Dzień dobry ponownie – zagadnął zaskoczonego późną wizytą pracownika redakcji. Hieronim postanowił przyjąć ton mniej oficjalny, nie chcąc wystraszyć swojego rozmówcy. – Poznajesz mnie? Byłem dzisiaj u Żakliny koło południa, przeglądaliśmy zdjęcia w jej komputerze...

- Jasne, że pamiętam. Pan z policji, prawda? Kuba jestem – chłopak wyciągnął rękę do Hieronima, który przełożył kask do lewej ręki i odpowiedział tym samym gestem i podał swoje nazwisko i stopień służbowy. – Zauważyłem, że od waszego spotkania Żaklina wydawała się jakaś taka odmieniona. Ewidentnie błądziła gdzieś myślami. A tak z godzinkę po tym, kiedy pan wyszedł, dostaliśmy z policji zdjęcie jakiegoś niebezpiecznego poszukiwanego gościa z informacjami na jego temat i prośbą o pilną publikację. Chociaż pracuję tu dopiero od niecałego miesiąca, muszę się pochwalić, że byłem najszybszy w Bolesławcu i tym razem u nas poszło pierwsze, he he! Ale na pochwałę pewnie i tak nie mam co liczyć.

- Tak, tak… – Hieronim całkiem pominął uwagi i przechwałki młodego człowieka, mając głowę zaprzątniętą całkiem czymś innym, ale zapamiętał, że lokalne portale już opublikowały zdjęcia Jacenki. Jeżeli tylko ten bandyta przegląda lokalne informacje w Internecie, to powinien zacząć palić mu się grunt pod nogami. Zapewne zdziwi się, w jaki sposób policja mogła tak szybko wpaść na jego trop i powinno to dać temu bandycie do zrozumienia, że lada moment skończy się jego czas na wolności. – Mam sprawę naprawdę nie cierpiącą zwłoki i potrzebuję pilnie kilku informacji, Kuba. Poszukuję Żakliny. Sądzę, że wpakowała się w jakieś kłopoty. Martwię się o nią.

- Ale jej już dawno nie ma w redakcji. Gdzieś koło w pół do czwartej dzwonił nasz superredaktor Skrętkowski i wymusił na niej jeszcze wyjazd na fotoreportaż. Czasem pan Gerard naprawdę fatalnie nas traktuje, jak wyrobników, normalnie. Świątek, piątek, mamy być zawsze do dyspozycji – rozgadał się Kuba, jakby od dawna chciał się komuś wyżalić. Zaprosił swojego gościa gestem do zajęcia miejsca na krześle przy biurku, za którym tego dnia pełnił redakcyjny dyżur. Sam zajął fotel. – A przecież każde z nas ma swoje życie prywatne i prawo do odpoczynku, prawda?

- A dokąd kazał jej jechać? – Hieronim ponownie zignorował nieistotne dla niego wywody dwudziestoletniego gaduły. Położył kask na biurku. Niezauważalnie dla rozmówcy przeszedł w tryb „śledczy na przesłuchaniu”, zapisując odtąd wszystkie otrzymane chronologicznie informacje w swojej pamięci.

- Na Graniczną – odpowiedział Kuba. – Redaktor dostał cynk, że miał tam miejsce jakiś napad, a wie pan, te wiadomości jak z dawnej „kroniki kryminalnej” są najlepiej poczytne. Podobno robiono nawet badania, które wykazały, że bez tego rodzaju njusów portal nie jest w stanie zarobić na swoje utrzymanie. Ciekawe, co nie? A potem ludzie mówią, że tylko narkotyki, seks, wypadki drogowe i przestępstwa zamieszczamy na stronie. A przecież sami do tego doprowadzają, wybierając dużo częściej kryminalne nagłówki, zamiast na przykład wiadomości kulturalnych, czy sportowych. To się samo nakręca, bo my z kolei puszczamy najwięcej tych informacji, które są najbardziej klikalne…

Hieronim nie do końca uważnie słuchał Kuby, chociaż ten wydawał się bardzo mądrym młodzieńcem. Po ostatniej rozmowie z podkomisarzem Kamińskim wiedział już, że na Granicznej doszło do napadu na dom, w którym mieszkała Julia Polańska. Wszystko wskazywało na to, że napad ten był kolejnym arcydziełem Jacenki. Usłyszał też od podkomisarza, że karetki zabrały stamtąd Polańską i jej wuja, a potem w szpitalu doszło do niezłej rozpierduchy, zakończonej postrzeleniem prokuratora i poturbowaniem, wspomnianego przez Kubę, redaktora Skrętkowskiego. Ten Jacenko krąży po mieście jak Terminator, pozostawiając za sobą same ofiary i zgliszcza, pomyślał Hieronim, wspominając pierwszą część serii o cybermordercy z przyszłości. Kiepsko by było, gdyby jeszcze do tego był tak niezniszczalny.

- A w jaki sposób tam dotarła?

- Rowerem! Wyobraża pan sobie? – podniósł głos Kuba. – Skrętkowski kazał jej tam jechać rowerem, a nie taksówką, sknera jeden! Jak tylko pojawiły się te rowery na minuty w naszym mieście, od razu powiedział nam: „Zainstalujcie sobie tą aplikację, to będziecie mogli sobie jeździć po Bolesławcu. Zdrowo, za friko i ekologicznie”. Śmiał się z nas, a sam załatwił sobie u naczelnego, że może korzystać bez ograniczeń z naszego jedynego auta redakcyjnego – Kuba spojrzał na motocyklowy kask. – A pan widzę motorem pomyka? Służbowo czy prywatnie?

- A Żaklina odzywała się potem stamtąd? – dopytywał Hieronim, pomijając nieistotne w tej chwili zainteresowanie Kuby motoryzacją.

- Ani razu. Nie wiem, dlaczego. Powinna mi wysłać chociaż zdjęcia. Przez to nie mogłem zapodać żadnego posta na stronkę i znów konkurencja pewnie nas wyprzedzi. Skrętkowski łby nam pourywa! Kuba chwycił się z szyję jakby chciał się sam udusić, a potem podrapał się po karku, jakby coś sobie próbował przypomnieć. – Jemu też musiało się coś stać, bo przestał się odzywać, a obiecał przesłać jeszcze dzisiaj jakieś pilne materiały do publikacji. Mimo, że kiepsko nas traktuje, trochę się o niego martwię. Co z nim i z Żakliną? Może pan coś wie?

- Coś wiem, ale nie mogę ci za wiele zdradzić, Kuba. Tyle, że wasz redaktor Skrętkowski jest w szpitalu, a Żakliny szukam. Przychodzi ci może jeszcze coś do głowy, w jaki sposób mógłbym ją odnaleźć?

- Może zwyczajnie zadzwonimy do niej? – zaproponował Kuba.

- Jej komórka niestety nie odpowiada.

- A która? Ona ma dwie. Służbową i prywatną. Uparła się, że będzie nosić przy sobie dwa telefony. A przecież tłumaczyłem jej, że oba jej aparaty mają miejsce na drugą kartę SIM, to nie chciała słuchać.

Hieronim trzepnął się otwartą dłonią w czoło, bo nagle przypomniał sobie krótką i przerywaną rozmowę z Żakliną. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki swój telefon. Zaczął przeszukiwać listę odebranych połączeń. Kiedy znalazł wpis z numerem dzwoniącej do niego Żakliny, zrobił się blady ze zdenerwowania.

- No tak, dzwoniła do mnie z numeru prywatnego. I na ten właśnie próbowałem się do niej potem kilka razy bezskutecznie dodzwonić. Do głowy mi nie przyszło sprawdzić, czy odbierze swój drugi, służbowy telefon. Daj kawałek kartki, Kuba! Szybko!

Kuba oderwał jedną z kartek z kostki leżącej koło przybornika z akcesoriami biurowymi i razem z jakimś pierwszym z brzegu cienkopisem podał aspirantowi. Ten zamiast dzwonić na służbowy numer Żakliny, zapisał na kartce oba jej numery. Wiedział, że lepiej będzie póki co nie próbować nawiązywać połączenia, bo jeżeli służbowy telefon Żakliny działa, a bandyta go usłyszy, mogą stracić jedyną póki co możliwość zlokalizowania porywacza i jego ofiary. Wybrał numer do dyżurnego na komendzie. Podał mu oba numery Żakliny i poprosił o super-hiper-giga pilne sprawdzenie ostatnich lokalizacji logowania telefonów, gdyż życie ich właściciela może być zagrożone. Zapytał przy okazji dyżurnego o dokładny adres zgłoszenia o napadzie na jeden z domów przy ulicy Granicznej, bo miał zamiar i tam się udać, poszukać jakiegoś tropu. Chciał rozejrzeć się i popytać u sąsiadów, być może ktoś coś zauważył.

Hieronim zdawał sobie sprawę, że nie dostanie potrzebnych danych w kilka, a raczej w kilkadziesiąt minut, więc schował telefon z powrotem do kieszeni. Przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl. Kolejna szansa na pozyskanie jakichkolwiek informacji.

- Możesz zadzwonić do Skrętkowskiego? – poprosił Kubę. – Skoro to on kazał Żaklinie jechać na reportaż, to może dzwoniła do niego w międzyczasie?

- Racja – Kuba wysupłał z tylnej kieszeni spodni poobijany telefon z pękniętą w rogu szybką i otworzył listę ostatnich połączeń.

- Daj na głośnomówiący, Kuba – polecił aspirant, więc Kuba włączył głośnik i położył telefon na biurku pomiędzy nimi. – Powiedz mu od razu, że tu jestem i przysłuchuję się rozmowie. Może sam też będę miał jakieś pytania.

Z telefonu dobiegły długie, przerywane sygnały wywołania. W przeciwieństwie do Kuby, Hieronim z niecierpliwością czekał na połączenie. Kuba nie wiadomo dlaczego zaczął szeptać i pochylił się w stronę aspiranta.

- Niech pan sam popatrzy, nawet komórkę starą dostałem. Cztery razy dziennie muszę ją ładować. A Żaklina dostała nowiutki, bo podobno szybko transferuje dane. No, ale ja na reportaże nie jeżdżę…

- Czego chcesz, Kuba! – z aparatu odezwał się w końcu mało uprzejmy, lekko schrypnięty i wyraźnie umęczony głos w telefonie. – Nie wiesz, że jestem w szpitalu?

- W szpitalu? Ojej! A co się stało panu redaktorowi? – Kuba doskonale udawał troskę i zainteresowanie.

- Nieźle oberwałem, ale nie narzekam. Mam podobno parę kości połamanych, ale przeżyję. Możesz mi wierzyć, że tamci dwaj wyglądali dużo gorzej – chyba nie tylko Hieronim odniósł wrażenie, że redaktor Skrętkowski zmyśla i wyolbrzymia. Potem, skubany, płynnie przeszedł na ton mentorski. – Cóż, młody człowieku, sam sobie wybrałem to niebezpieczne zajęcie. Czasem robota wymaga od nas poświęceń. Nie pierwszy i nie ostatni raz ucierpiałem w trakcie…

- Panie redaktorze – Kuba przerwał Skrętkowskiemu jego wykład o naszpikowanej niebezpieczeństwami pracy dziennikarza śledczego. – Jest u mnie aspirant Świgoń z policji i słyszy naszą rozmowę. Podobno Żaklina gdzieś zaginęła i nie można się z nią skontaktować. Dzwoniła może do pana?

- Nie rozmawiałem z nią od chwili, kiedy poprosiłem o wyjazd na fotoreportaż – na informację o obecności policjanta ton redaktora zmienił się na bardziej formalny i rzeczowy, na pewno z mniejszą liczbą konfabulacji. Kuba spojrzał na aspiranta, potaknął kilka razy głową i szeroko otwierając usta, szepnął przedrzeźniając starszego kolegę z redakcji „Jasne, poprosił. Kazał!”.

- W takim razie nie mam więcej pytań - Hieronim nie zamierzał dłużej przemęczać rozmową obolałego redaktora. – Ale gdyby Żaklina się do pana odezwała, proszę natychmiast dać znać dyżurnemu na komendzie, albo mi osobiście, dobrze? Zaraz poproszę Kubę, żeby przesłał panu SMS-em mój numer. Dziękuję, panie redaktorze, to wszystko z mojej strony.

- Chwileczkę! Ale ja mam jeszcze pytanie do Kuby. Sprawdzałeś w chmurze, synu?

- Gdzie? – Kuba wydawał się prawdziwie zaskoczony pytaniem, a może faktycznie nie dosłyszał.

- No, w chmurze. Czy Żaklina zrobiła jakieś zdjęcia? Zaginęła, czy nie, przecież i tak możemy puścić fotorelację z napadu na Granicznej – redaktor Skrętkowski osiągał czasem szczyty cynizmu, obojętności i wyrachowania, chociaż to akurat były dobre i pożądane cechy z jego zawodowego punktu widzenia.

- Nie rozumiem – Kuba był wyraźnie speszony, bo naprawdę nie wiedział o czym mówi Skrętkowski. Bał się pewnie tylko do tego przyznawać. – Ale Żaklina nie wróciła jeszcze do redakcji!

- Czy ty się wczoraj urodziłeś, człowieku! – teraz ton doświadczonego redaktora stał się szorstki i z nutą wywyższania się. – Sorry, ale niby młody, a taki jakiś niedorobiony technologicznie jesteś. Zdjęcia, które robi nasz aparat automatycznie kopiują się do chmury. Jeżeli tylko oczywiście telefon reportera pstrykającego fotki ma zasięg i możliwość transferu danych komórkowych, no i włączony bluetooth. Ile ty u nas pracujesz, Kubusiu? Nie mów, że nie wiedziałeś?

- Ło, matko! Faktycznie! Ale osioł ze mnie! – żeby jakoś z tego wybrnąć Kuba udawał, że wiedział, ale zapomniał.

Spojrzał na policjanta robiąc wielkie oczy, wykrzywiając usta, kręcąc głową i wzruszając ramionami. Czyli ewidentnie nie wiedział. Pewnie dlatego, że był w redakcji najmłodszy stażem i nikomu jeszcze nie przyszło do głowy przeszkolić go z obsługi służbowego aparatu cyfrowego, pomyślał Hieronim i uśmiechnął się pod nosem. Kuba najwyraźniej świetnie umiał sobie radzić w trudnych sytuacjach. Redaktor Skrętkowski musiał poczuć się usatysfakcjonowany, bo całkowicie zmienił ton.

- No, to sprawdź szybko te foldery w chmurze. Jeżeli Żaklina zrobiła dzisiaj jakiekolwiek nowe zdjęcia, to na pewno tam są. Jeżeli tam są, zrób z nich użytek i na szybko puść njusa z jakimkolwiek opisem. A jeśli znów nas objadą na forum, później najwyżej się poprawi te opisy. No, dawaj! Do roboty! Czytelnicy łakną krwi!

- Spoko, już się robi – uspokoił redaktora Kuba i popatrzył na aspiranta. – Jeżeli mamy te foty, to przynajmniej pan policjant będzie wiedział, czy i o której nasza papużka była na Granicznej. Zawsze to jakiś ślad, prawda, panie aspirancie?

- Na razie, panowie – pożegnał się redaktor Skrętkowski. – Idzie jakiś lekarz z rentgenem. Boję się, że zaraz mnie będą chcieli wsadzić w gips – i połączenie zostało po drugiej stronie rozłączone.

Kuba bezzwłocznie uruchomił redakcyjny komputer. Przekręcił płaski ekran monitora, tak, aby obydwaj z aspirantem mogli widzieć wyświetlaną zawartość. Aspirant pochylił się do przodu i widział, jak młody człowiek sprawnie porusza się po aplikacjach.

- Klnę się na własną matkę, że nikt mi o tym wcześniej nie mówił – Kuba czuł się w obowiązku wyjaśnić policjantowi swój brak kompetencji , chociaż nie musiał mu z niczego tłumaczyć. – Swoją drogą, świetna funkcja z tym kopiowaniem do chmury. A o ile przyspiesza pracę dziennikarzy! Mam, faktycznie są jakieś pliki! Fotki z dzisiejszymi datami! – mimo, że aspirant wszystko widział, Kuba wskazał palcem na nazwy plików w folderze, nie wiadomo dlaczego nazwanym szumnie po angielsku „FIELD PHOTOS”, jakby reportaże pochodziły tylko z pola walki albo z gospodarstw rolnych.

Hieronim doznał lekkiej ekscytacji, chociaż wiedział, że mogą to być jedynie nic nie wnoszące zdjęcia posesji i okolicy miejsca zdarzenia. Ale przynajmniej już teraz wiadomo, że Żaklina dotarła na miejsce i wykonywała tam swoje obowiązki. Zawsze to jakaś kolejna i potwierdzona informacja.

- Ile jest tych fotek? – spytał widząc, że ikonki jak macierz wypełniają cały ekran.

- Razem sześćdziesiąt pięć – odpowiedział Kuba. – Otwieramy po kolei?

- Dawaj, i tak nie mamy nic do stracenia – Hieronim nie wierzył, że przegląd zdjęć może wnieść cokolwiek istotnego do poszukiwań Żakliny, ale nigdy nie należy mówić nigdy.

Kuba otwierał po kolei dobrej jakości fotografie. Podzielił się swoim spostrzeżeniem.

- Dobre robi zdjęcia, nie? Ma oko nasza Żabcia, prawda?

Hieronim zauważył dokładnie to samo. Fotografie musiały być robione z pewnej ręki i ze świetnym okiem, czyli prawdopodobnie w większości przez wizjer. Może tylko kilka zdjęć można było odrzucić, ale pozostałe były prawdziwie reporterskie. Nawet ujęcia otwartej furtki czy uchylonego okna miały jakiś wydźwięk i niosły ze sobą określoną treść. Po jakichś czterdziestu obrazach, przedstawiających dom, posesję, pojazdy służb i ratowników pchających nosze, Hieronim zobaczył znaną mu osobę wyprowadzaną przez medyków. Antonina vel Julia Polańska szła na własnych nogach opatulona złotym kocem termicznym i prowadzona pod rękę przez członka zespołu ratunkowego. Fotoreportaż świetny, ale Hieronim nie mógł się z tych zdjęć dowiedzieć niczego więcej o losach porwanej Żakliny.

- Zobacz… Znaczy, niech pan zobaczy tutaj. Od tego zdjęcia zmienia się plener – zamyślony Kuba kiwnął głową w kierunku ekranu. – Może to jakiś sąsiad albo przypadkowy przechodzień? Musiał zainteresować Żaklinę , bo zrobiła mu łącznie kilkanaście ujęć. Z daleka i z bliska. – Kuba wyświetlił najlepsze jego zdaniem ujęcie mężczyzny w płaszczu, który stał opierając się o ciemne audi na bolesławieckich numerach. – Kto to może być? Stoi tak koło samochodu i stoi. A wpatruje się prosto w obiektyw, jakby wiedział, że jest fotografowany… – Kuba przerwał, bo zaniepokoił się milczeniem siedzącego obok policjanta. Odwrócił się w jego stronę.

Blady, jak ściana, aspirant również wpatrywał się w wyświetlone zdjęcie i zacisnąwszy wargi, milczał. Można powiedzieć, że dosłownie zastygł. Widać było, że nad czymś się zastanawia, albo coś głęboko analizuje. Po chwili sam sięgnął po dwie puste karteczkę i coś na nich zapisał. Jedną z nich, tę, która zawierała numer jego telefonu, wręczył Kubie. Następnie wstał, obszedł biurko, stanął przy nim i położył mu rękę na ramieniu.

- Dzięki, Kuba. Bardzo mi pomogłeś. Nie wiesz nawet jak bardzo. Być może uratowałeś właśnie życie Żakliny – Kuba zdziwionym wzrokiem obserwował policjanta, kiedy ten chował drugą karteczkę do kieszeni i wyjmował swój telefon.

Hieronim zapamiętał z łatwością numer blach nowego auta Jacenki. W jednej chwili odzyskał nadzieję na szybkie odnalezienie Żakliny. Zdawał sobie jednak sprawę, że w pojedynkę tego nie zrobi. Ten bandyta był wyjątkowo niebezpieczny i bezwzględny. Sięgnął po leżący na biurku kask, krótko pożegnał się z Kubą i wyszedł z redakcji.

Wychodząc z budynku podawał z pamięci odkryty numer rejestracyjny dyżurnemu, a potem natychmiast wybrał numer do podkomisarza Kamińskiego, aby podzielić się nową rewelacją w ich śledztwie. Nie miał pojęcia, że i w szpitalu sprawy przybrały nieoczekiwany obrót, a już za parę chwil Bolesławiec stanie się areną pościgów rodem z amerykańskich filmów.


Czy uda się uratować Żaklinę i Olę? Jak potoczy się pościg po bolesławieckich ulicach? Czy Julii uda się nawiązać kontakt z Bolkiem i powie mu prawdę? Czy uda się złapać Jacenkę? Co jeszcze spotka naszych bohaterów? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie ich dalsze losy!

Bolecnauta Pan M. dzielnie pisze i dzieli się z nami niesamowitymi pomysłami, zabierając nas w pościgi, wywiady, zaplecze pracy policji i redakcji oraz konflikty rodzinne. Cieszymy się, że razem z nami czytacie i emocjonujecie się tą historią!

Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 56

~Brązowoszara Brzoza niezalogowany
24 marca 2021r. o 1:29
c.d. kiedy okazuje się, że sama muskulatura to zdecydowanie za mało
--------------------------------------------
Kiedy góry mięśni niesione, tak jak i ich sportowe torby, na szkieletach Patryka i Mateusza, dotarły wreszcie w bezpośrednie pobliże miejsca, z którego dobiegł ich błagalny wrzask Żakliny, zostali zaskoczeni groźnie wyglądającym pobojowiskiem. Spod otwartej klapy bagażnika ciemnego audi wystawała żeńska, na żółto ufarbowana głowa ciężko przestraszonej sierotki, a przed samochodem na betonowej kostce spoczywały dwa ciała. Męskie ciało jakiegoś faceta w płaszczu i damskie młodej, na pierwszy rzut oka wysokiej i atrakcyjnej dziewczyny. Ledwo przed momentem mijali tę nietypową parę, ale w zupełnie innej konfiguracji, to znaczy ten delikwent w płaszczu niósł tę laskę bez odzienia wierzchniego. A teraz obydwoje leżeli jak płaszczki na dnie oceanu.

Krewcy junacy obserwowali scenerię, którą zastali i patrzyli pytająco to po sobie, to po dwojgu leżących i mimowolnej mieszkance bagażnika. Niemal na głos dumali, przeplatając „Co jest, do cholery?” z dużo bardziej wyrafinowanym „K..a, o co biega?”. Nie wiadomo, co mogli pomyśleć o tej sytuacji Pat i Mat. Z rozkładu uczestników tej konfrontacji trudno im było wywnioskować, co tak właściwie się tu przed momentem wydarzyło. Nie dało się rozkminić, kto tu był napastnikiem, a kto ofiarą. A już największą zagadką dla otwartych umysłów wysportowanych kolegów z siłki było, w jaki sposób jedna unieruchomiona w bagażniku dziewucha mogła położyć z taką łatwością faceta, dla którego noszenie innego człowieka było jak dźwiganie pustej sztangi. Podstawowe zasady dynamiki ludzkiego ciała i instrukcję obsługi pięści mieli opanowane na perfekt, ale ta w bagażniku to musiała być jakąś kobietą gumą, a może mistrzynią Jedi, jak ten mały zielony z Gwiezdnych Wojen, Yogi, czy jakoś tak. Normalnie musiała chyba załatwić gościa na odległość, rzucając nim telekinetyczną siłą umysłu o glebę, czy coś w tym rodzaju. Ekstra moc, nie ma co! A może to żółte, to hełmofon kosmity?

Niestety z pozycji, w której stali żaden z nich nie mógł zauważyć pod połą płaszcza leżącego typa kabury z zawartością. Ale podnoszący się właśnie po dotkliwym uderzeniu twardą blachą w podbródek Dymitr wcale nie miał zamiaru dobywać, ani tym bardziej kolejny raz użyć swojego pistoletu. Wystarczył mu jedynie szybki rzut oka na przybyłych z misją ratunkową miłośników sterydów, by mimo jeszcze lekko zamglonego wzroku i ograniczonego pola widzenia stwierdzić, że na tych dwóch osiłków wystarczą gołe pięści i ewentualnie szybkie nogi wyposażone w twarde obuwie. Aby ich rozgrzać i zmotywować do walki, postanowił najpierw osłabić ich koncentrację i w prostym, lecz na pewno zrozumiałym dla nich języku zaprosił swoich nowych znajomych do konfrontacji:

- To co panienki, chcecie potańczyć?

***

Jeszcze nigdy dotąd Żaklina nie żałowała tak bardzo, że nie miała przy sobie jakiegokolwiek aparatu z funkcją nagrywania filmów. I nie miałoby znaczenia, czy filmy te zapisują się w rozdzielczości 4K, FULL HD czy niższej. Gdyby posiadała cokolwiek, co potrafiło rejestrować nadające się do późniejszego odtworzenia sekwencje obrazów, nawet jakąś prehistoryczną Nokię o rozdzielczości aparatu VGA, mogłaby w tej właśnie chwili nakręcić filmowy materiał swojego życia. Gdyby jakimś cudem ominęła ją prestiżowa światowa nagroda za ten wideoklip, próbowałaby przynajmniej opchnąć nagraną scenę jakiejś znanej wytwórni z Hollywood. A potem wszystkie inne biłyby się o nią, aby zechciała dla nich kręcić kolejne sensacyjne, wielomilionowe superprodukcje ze street fighterami w rolach głównych.

Jednakże z powodu braku kamery, a do tego skrępowania wszystkich swoich czterech kończyn, mogła jedynie trzymać głowę ledwo wystającą ponad krawędź bagażnika i na własne oczy obserwować niesamowitą scenę walki, która wyglądała, jakby została w szczegółach zaprojektowana i nakręcona w jednej, nieprzerwanej sekwencji. Przy kolejnych ciosach i kopniakach walczących ze sobą mężczyzn czuła, że jej ręce i nogi jakby chciały naśladować ich ruchy, a może nawet ich wspomóc, co z medycznego punktu widzenia mogłoby zostać zdiagnozowane jako drgawki początkowej fazy epilepsji. Podobne ruchy wykonuje trener, który obserwuje walkę bokserską swojego podopiecznego spoza ringu, przez co wygląda czasem, jakby sterował swoim zawodnikiem za po mocą trzymanych w rękach kontrolerów od jakiejś konsoli.

Z oczywistych względów nie kibicowała swojemu oprawcy, ale dwóm osiłkom, którzy po usłyszeniu jej krzyku, postanowili tak po prostu, po rycersku, z sercami niesionymi i wytatuowanymi na dłoniach, przybyć i uwolnić ją, księżniczkę Żaklinę, uwięzioną w wieży przez obłąkanego, niezniszczalnego, dysponującego nadludzkimi umiejętnościami, będącego uosobieniem zła arcyłotra.

Niezniszczalnego, bo każdy inny przedstawiciel gatunku ludzkiego po otrzymanym silnym nokaucie w podbródek, przeleżałby nieprzytomny kilka godzin na tym betonowym parkingu, a w najgorszym razie zginąłby z powodu przerwania rdzenia kręgowego na skutek ciosu bądź upadku na głowę. W nadludzkie umiejętności jej porywacz bez wątpienia był wyposażony, bo mimo zamroczenia i chwilowego odcięcia od rzeczywistości, już po kilkunastu sekundach podniósł się i niemal natychmiast stanął na nogach, gotowy do walki wręcz. A obłąkany, bo właśnie takie spojrzenie można było wyczytać z jego oczu, które oprócz tego wyrażały pewność wygranej i pogardę dla dwóch górujących nad nim przeciwników. Szkoda tylko, że ci dwaj młodzi adepci bodybuildingu, wyglądający ze swoimi przepakowanymi mięśniami trochę jak dwa ludziki Michelin, nie wiedzieli, że właśnie natrafili na Bruce’a Lee, Terminatora i czarnoksiężnika Saurona w jednej, niepozornie na pierwszy rzut oka wyglądającej, postaci.

Pat i Mat, jak do siebie mówili przed starciem ci heroiczni bohaterowie i wyzwoliciele niewiast, po usłyszeniu rozpaczliwego wołania o pomoc przybyli na miejsce samowolnie i bezzwłocznie. Ale odpowiedzialność za to, co za chwilę miało się stać na tej przypadkowej arenie bitewnej pod bolesławieckim szpitalem, w dużej części spadnie na mnie, pomyślała przerażona Żaklina. Z drugiej strony to dorośli ludzie, a ktokolwiek ulegnie w tej walce, przynajmniej będzie miał blisko na OIOM. Albo do prosektorium.

Trudno było jednoznacznie stwierdzić, skąd się wzięło i ile czasu na betonowej nawierzchni parkingu znajdowało się drugie ciało zauważone przez Żaklinę. Kiedy klapa bagażnika otworzyła się maksymalnie do góry, a ona z pewnym wysiłkiem wystawiła wreszcie głowę, ta druga osoba już tam spoczywała, tuż obok leżącego, nie dającego przez moment oznak życia porywacza. Tak naprawdę nie wiadomo było, czy i która z walczących stron była za to odpowiedzialna. A może to kopnięta przez Żaklinę blaszana pokrywa tak nieszczęśliwie trafiła obydwoje? Ze swojej pozycji nie widziała dokładnie twarzy, która została częściowo przysłonięta długimi włosami. Po uczesaniu i ubiorze mogła jednak stwierdzić, że była to raczej młoda kobieta.

Nie wiedziała, w jakim stanie znajduje się nieprzytomna dziewczyna. Na jej ciele i ubraniu Żaklina nie zauważyła żadnych niepokojących śladów, lecz z powodu jej bezruchu istniało niemałe prawdopodobieństwo, że ta młoda osoba jest już rzeczywistą denatką. Dlaczego bowiem nie wstała, jak ten facet w płaszczu? Z powodu swoich dramatycznych podejrzeń przez moment Żaklina porównała obserwowaną walkę trzech mężczyzn do pojedynku nekrofagów o kolejny pożywny kawałek psującego się mięska, jaką zwykły toczyć osobniki żywiące się czyimiś zwłokami nad rozkładającym się truchłem. Czyżby oprócz tego, że byli padlinożercami, mogli być do tego kanibalami? Czy kiedy już skończą ogryzać kości tej bidulki, mnie też skonsumują na deser, zastanawiała się Żaklina, nie zdając sobie chyba sprawy z absurdalności swoich obaw. Ale nigdy nie wiadomo do końca, co w kim drzemie…

Obrócony tyłem do Żakliny porywacz, po zajęciu pozycji pionowej, typowej dla homo sapiens, chwiał się jeszcze przez paręnaście sekund i lekko potrząsał głową, jakby wychodził z oszołomienia i ustawiał wszystkie elementy otoczenia na swoich właściwych miejscach. Musiał powiedzieć coś takiego do swoich rywali, choć Żaklina nie dosłyszała co, że para kulturystów ponad sto kilogramów żywej wagi każdy, rzuciła na bok swoje sportowe torby i ruszyła jak rozjuszone byki w kierunku gościa w płaszczu. Głowy Patryka i Mateusza, ścięte na jeża, a może nawet ogolone całkiem na łyso, bo ciężko to było z pozycji pasażera bagażnika ocenić, wydawały się parować z wściekłości, a ich usta zaczęły się powoli zaciskać, podobnie zresztą jak pięści. A pięści obydwaj to mieli, a jakże, jak bochenki chleba, ale nie tego nadmuchanego, półkilowego z dyskontu. Zwinięte do mającej nastąpić za chwilę walki bokserskiej dłonie wyglądały bardziej jak porządne, kilogramowe bochny wiejskiego pieczywa z dawnego GS-u.

Działając w bezgłośnym porozumieniu, które zapewne wynikało zwyczajnie z tkwiącego w mężczyznach odwiecznego instynktu myśliwskiego, Pat i Mat zaczęli obchodzić swojego przeciwnika, jeden z lewej, a drugi z prawej. Zapewne liczyli na uzyskanie przewagi atakującego stada, osaczając Dymitra i rozpoczynając podchody z dwóch stron jednocześnie. Pech ich polegał na tym, że Dymitr miał dwa komplety nadzwyczaj sprawnych kończyn, z których doskonale umiał w takich sytuacjach korzystać. Okupione potem, bólem i krwią treningi, które latami w przeszłości przechodził, pozwalały mu na skuteczną obronę nawet przed czterema czy pięcioma rywalami. Z obecnymi sparing partnerami zamierzał najpierw się krótko pobawić, dając im nadzieję, że nadymane bicepsy i mięśnie kapturowe są w stanie pokonać spryt, zwinność i wysokoenergetyczne ciosy we wrażliwe punkty witalne ludzkiego ciała.

Dymitr znał takie uderzenia, które po precyzyjnym trafieniu i przy pechu ofiary mogły wywołać jej natychmiastowy zgon, ale przy dwóch przeciwnikach zastosowanie ich nie było już takie proste. Ponadto istniało jeszcze pewne ryzyko, że tym chodzącym górom mięśni zdarzyło się kiedyś uczestniczyć w podobnych szkoleniach, co on. Wolał więc zastosować bardziej tradycyjne podejście i w odpowiedzi na każdy przypuszczony na niego atak, próbować odpowiadać unikiem i błyskawicznym kontratakiem. Podstawowe prawa fizyki podpowiadały co prawda przewagę mocy i pędu dwóch osiłków, wprost proporcjonalnych do masy ich ciał i obwodów ich bicepsów, ale czasem każda zaleta może okazać się wadą. Człowiek cięższy wolniej się porusza i mniej sprawnie reaguje.

Obliczona na zmęczenie będących w przewadze liczebnej dwóch Goliatów walka mogła trwać i kilkadziesiąt minut, ale szczupły Dawid nie miał aż tyle czasu do zmarnowania. Głowę, bagażnik i betonowy parking zajmowały mu teraz akurat inne sprawy, pośrednio związane z dążeniem do osiągnięcia celu, jakim było odnalezienie ukrytego gdzieś przez rudą lisicę i jej gacha zielonego, drogocennego kamienia. Dlatego musiał rozczarować tych napompowanych mięśniaków, odważną i pomysłową dziennikarkę, jak i innych ewentualnych świadków zdarzenia, których na szczęście póki co nie było w pobliżu.

Pierwszy cios prawym sierpowym wyprowadził Patryk. Normalnemu trafionemu w ten sposób człowiekowi przesunąłby głowę o jedną pozycję w bok, czyli gdzieś na ramię biedaka, ale Dymitr do takich się nie zaliczał. Blok, uskok, chwyt za wypuszczone ramię, kopniak kolanem w żebra, odskok i kopnięcie z półobrotu sprowadziło ciut niższego z atletów, tego z kolczykiem na uchu, na kolana do poziomu zero, z czerwoną smużką cieknącą z lewej dziurki w nosie i jękiem wydobywającym się z zalewanych krwią ust.

Wyższy i bardziej wytatuowany Mateusz, mocno zdziwiony przegraną, ledwie trzysekundową pierwszą rundą swojego kolegi, musiał z pewnością zwątpić w powodzenie operacji „Damie na pomoc”. Jednak męska solidarność czy może muszkieterskie porzekadło „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” wtłoczyło w jego mięśnie dodatkowe pokłady energii, szybko niestety zmarnowanej na niecelnego kopniaka, którym próbował dosięgnąć głowę Dymitra. Skłon, lekki przysiad, skręt i odchylenie ciała, wypuszczenie nogi, podcięcie i drugi z Goliatów przyjął pozycję mocno poziomą waląc plecami o betonową kostkę z dźwiękiem przypominającym grzmot nadchodzącej burzy. Niebo nad Bolesławcem pozostało jednak bezchmurne, a Dymitr zgodnie z regułami samoobrony odskoczył na bezpieczną odległość i podskoczył kilka razy na obu stopach jak sprężyna, machając kilka razy dłońmi, jakby osuszał je po pomoczeniu wodą, albo strzepywał z obłażących go mrówek.

Mimo, iż mógł każdego z tych pustawych byczków całkowicie dezaktywować już po sprzedaniu im pierwszego powalającego zestawu ciosów i kopnięć, dobijając ich w pozycji leżącej poprzez uderzenie w kark lub krtań, to chciał jeszcze przez chwilę napawać się wyciekającą z nich jak powietrze z balona, pewnością siebie. Po cichu liczył też, że lekcja pokazowa zostanie przez młodą reporterkę zapamiętana i w razie czego będzie stanowiła solidną przestrogę przed kolejnymi próbami ucieczki lub nie daj Boże walki, które mogły tej panience ponownie wpaść do jej farbowanej głowy.

Pat i Mat, mimo swych pierwszych spektakularnych i bolesnych porażek, wstali patrząc rozpaczliwie na siebie nawzajem. Żaden z nich na tym etapie, to znaczy przed drugą rundą, nie miał jeszcze pretensji z powodu ich wspólnego niepowodzenia. Jeszcze tliła się w nich wola zwycięstwa, dodatkowo potęgowana przez wolę zemsty.

Druga runda polegać miała na tym, że ci żałośni chłopcy do bicia, porozumiewając się wzrokowo i poprzez skinięcie głowy, dali sobie do zrozumienia, że będą uderzać z obu stron jednocześnie. Realne zagrożenie wzięcia w kleszcze natychmiast wyczuł i zneutralizował Dymitr, który rozpędzając się w trzech szybkich krokach wyskoczył w górę i kopnął znienacka Mateusza w brodę, wyprzedzając jego kolejną próbę ataku. Mateusza lekko podrzuciło i wyginając plecy w łuk, drugi raz huknął całym ciałem o beton, przy okazji waląc dodatkowo potylicą o twarde podłoże. Słyszalny trzask oznaczać mógł, że coś upadającemu Mateuszowi pękło, ale czy było to żebro, czy podstawa czaszki, to mógłby rozstrzygnąć tylko doświadczony technik radiolog po wywołaniu zdjęcia rtg.

Ulatujące resztki wiary w wygraną na chwilę zatrzymały się nad łysą głową Patryka, skumulowały się i powróciły do niego jako krwawa chęć odwetu i pomszczenia za wszelką cenę swojego kumpla. Wytarł wierzchem dłoni strużkę krwi pod nosem, nieświadomie rozmazując ją sobie niemal po całej twarzy, przez co przybrał wygląd Hellboy’a, żałując zapewne, że nie posiada ani jego rogów, ani kamiennej pięści, którymi mógłby pokonać ze dwa razy starszego od niego, najaranego, jak sądził, karatekę. A tak, skromnie wyposażony tylko w swoje pięści i gładką skórę na głowie Patryk, mógł jedynie wcisnąć głowę między ramiona i ruszyć naprzód, licząc na cud i możliwość przygniecenia przeciwnika swoją rozpędzoną masą. Pewnie wyobrażał sobie także, że kolejne ciosy i kopniaki Dymitra trafiając w jego pędzący jak taran, nieopancerzony czerep, będą się po nim ześlizgiwać, dając mu wreszcie możliwość użycia pięści i ostatnią szansę na zwycięstwo.

Jednak każda z dwóch nóg Dymitra okazała się dłuższa, skuteczniejsza i twardsza niż podbrzusze i kark nacierającego. Zaraz po pierwszym kopniaku prawą nogą w jądra kafara, Dymitr odskoczył w prawo, a jego druga noga po pełnym obrocie wokół całego ciała z dużą precyzją i jeszcze większą siłą wylądowała na krótkim połączeniu szyi z potylicą, rzucając Patrykiem do przodu jak szmacianą lalką. Po takim uderzeniu w zasadzie z nieboraka nie było co zbierać, chyba że mopem jego krew, sączącą się już nieco większym strumieniem z pogruchotanego po zderzeniu z betonem nosa i innych gładko ogolonych części twarzy. I w tym przypadku dalsze uszkodzenia twarzoczaszki będą mogły być rozpoznane już jedynie ze zdjęć rentgenowskich, na wykonanie których Dymitr nie zamierzał jednak czekać.

Obserwując opłakane dla Pata i Mata skutki podwójnego rozboju dokonanego w biały dzień, ocenił jeszcze wzrokowo, czy cofając się autem już z podwójną dziewczęcą obsadą ciasnego bagażnika, nie najedzie aby na któregoś z nieułomków. Przecież nie powinno się kopać leżącego, ani tym bardziej po nim przejeżdżać…

Tak naprawdę jednak Dymitrowi chodziło tylko o to, aby nie uszkodzić zawieszenia przy dynamicznym opuszczaniu parkingu. Połamane nogi, czy inne kości u któregokolwiek z pobitych kulturystów, guzik go obchodziły. Rozejrzał się szybko dokoła i nie zauważywszy żadnego innego kandydata do uziemienia, czym prędzej podniósł na ręce nadal nieprzytomną młodą lisicę z zamiarem upchnięcia jej w bagażniku jak sardynki, tuż obok tej nadgorliwej, kanarkowej szajbuski. Udało mu się to za pierwszym razem. Nie mógł wiedzieć, że wybałuszone oczy Żakliny nie były skutkiem powstałego w bagażniku tłoku i ścisku, ale tego, że przez krótką chwilę miała możliwość przyjrzeć się twarzy drugiej ofiary tego łotra i bez problemu rozpoznała w swojej nowej współlokatorce dawną koleżankę z wakacji w Mielnie, podczas których obie pełniły funkcje opiekunów kolonijnych.

Zadowolony z siebie Dymitr pomyślał, że żadna z sikorek przy takim zagęszczeniu nie będzie już mogła ruszyć ręką, ani tym bardziej nogą. Popatrzył z satysfakcją na swoje dzieło i pozwolił sobie jeszcze na krótką, acz trafną uwagę do nieodpowiedzialnego, egoistycznego zachowania młodej dziennikarki:

- Widzisz, wariatko, co się narobiło? I to przez ciebie, głupia sikso.

Następnie Dymitr spokojnie podszedł do drzwi od strony pasażera, wyjął butelkę chloroformu, nasączył płynem tą samą szmatę co uprzednio i drugi raz tego dnia odesłał Żaklinę w objęcia Morfeusza, tym razem dodatkowo wpychając jej szmatę w usta, na wypadek gdyby po przebudzeniu znów nabrała ochoty się powydzierać. Zamknął bagażnik z dwoma grzecznie śpiącymi aniołkami i rzucając ostatni raz okiem na pokonanych gladiatorów, wsiadł do swojego ciemnego audi. Z dumą spojrzał na widoczne w lusterku wstecznym odbicie swoich oczu i wrzucając wsteczny bieg, pochwalił sam siebie na głos:

- Drogi panie Daniło, jak widać jesteśmy jeszcze w niezłej w formie!
-------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~Burobrązowy Słonecznik niezalogowany
24 marca 2021r. o 10:24
Rozdzieliło mi się "po mocy", a miało być oczywiście "pomocy".
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).