~~M niezalogowany
26 maja 2021r. o 13:31
c.d. czy już wszyscy bolecnauci nabrali wody w usta?
‐--------------------------------
- Cholera jasssna, ależ mnie ten bark teraz nawala. Ma ktoś jakieś prochy? – Gerard Skrętkowski cicho syczał i sapał do przyglądającego mu się Kamila, który stał tuż obok, oparty pośladkami o krawędź redakcyjnego biurka.
Redaktor próbował właśnie włożyć policyjną kuloodporną kamizelkę taktyczną otrzymaną przed chwilą od policjantów, którzy ulegli mu i zgodzili się zabrać go do radiowozu na prawdziwą, ale i niebezpieczną akcję. Sprytnie obiecał wyjawić im szczegółowe informacje, w których posiadanie wszedł podczas rozmowy z Sergiuszem i Antonem, ale tylko pod warunkiem, że będzie mógł z nimi pojechać. Oczywiście, jego informatorzy, jako źródła tych informacji, będą musieli pozostać anonimowi, inaczej nie będzie sensu pracować w zawodzie, który często wymaga poruszania się na styku dwóch światów: dobra i zła. Nie jest łatwe, ani bezpieczne spacerowanie po krawędzi, za którą nieostrożny człowiek może potrzebować jedynie ostatniego namaszczenia przed upadkiem w przepaść, albo zatopieniem w jakimś akwenie z betonowymi butami na stopach.
Każdy ruch ciała powodował u redaktora taki ból, że aż mu pociekło z oczu kilka łez. Ale nie chciał się do tego przyznawać w obecności przybyłych po niego stróżów prawa. Inaczej nie pozwolą mi ze sobą jechać, pomyślał. I ominie mnie taki temat! Po kilkunastu próbach założenia niewygodnego, ale ratującego życie kevlarowego wdzianka w końcu dał za wygraną, chociaż w ten sposób na pewno naraził się w oczach detektywów z dochodzeniówki na opinię ostatniego fajtłapy.
- Kamil pomożesz mi z tym? O tutaj, najpierw u góry, a potem z boków, lekko naciągnij i zapnij, tylko nie za mocno. Boli jak cholera, ale zaklinam cię, nic nie mów tym tam – dziennikarz nadal mówił półszeptem i kiwnął głową w kierunku czekających na niego przy drzwiach wyjściowych podkomisarza Kamińskiego i aspiranta Świgonia, którzy przybyli do redakcji już ubrani w identyczne kamizelki z napisami POLICJA. Kamil zastanawiał się, kiedy poturbowany podczas motocyklowych pokazów na rynku aspirant zdążył wymienić poszarpany garnitur na mniej oficjalne, a bardziej sportowe ciuchy. W każdym razie mimo założonej kamizelki kuloodpornej, teraz wyglądał na zdecydowanie bardziej wyluzowanego, ale także skupionego na czekającym go zadaniu. Ale znów zaczęły mu co chwilę opadać okulary, widoczne uszkodzone przy nieudanej próbie lądowania.
Nie dało się zaprzeczyć, że dla dziennikarza śledczego od strony zawodowej mogło to być ekstremalnie ekscytujące znaleźć się w samym środku akcji, rodem z filmów kryminalno-sensacyjnych. Redaktor Skrętkowski czuł wewnątrz narastające podniecenie, zupełnie jak chłopiec, który ma za chwilę otworzyć tajemnicze, skrzypiące wrota średniowiecznego lochu w poszukiwaniu legendarnego skarbu. Jego oczy wyrażały zarówno tą chłopięcą ciekawość nadchodzących wydarzeń, jak i odrobinę niepokoju, czy aby ten pomysł towarzyszenia policjantom w ich pracy nie zakończy się dla niego jakimś dramatem. No, ale kto nie ryzykuje, nie pije szampana...
Kamil próbował uporać się z poprawieniem i odpowiednim ułożeniem kamizelki na starszym redakcyjnym koledze, ale już po pięciu sekundach zorientował się, że wielki napis drukowanymi literami POLICJA powinien znajdować się jednak z tyłu, a nie z przodu. Szybko obszedł redaktora Skrętkowskiego i zanim ten zorientował się o co chodzi, czarna kamizelka równie dyskretnie, co nagle, zmieniła strony, a biały napis znalazł się na plecach. Z oddali Kamil mógł być wzięty za wiernego Sancho Pansę pomagającemu Don Kichotowi przywdziać ponad dwudziestokilogramową zbroję płytową, zanim obłędny rycerz dosiądzie swojego kościstego rumaka przed bitwą z wiatrakami.
- Leży jak ulał, widocznie to pana rozmiar. Jeszcze tylko brakuje kwiatka do butonierki – zaśmiał się Kamil. Lecz zanim redaktor Skrętkowski zdążył w jakiś inteligentny sposób odpowiedzieć, dodał szybko – Niech pan zaczeka. W naszej apteczce powinny być jakieś pigułki…
- Cokolwiek by to nie było, dawaj jak leci. Dziabnę wszystko naraz…
- Toby się pan mógł nam niechybnie przenicować na stronę nicości – Kamil znów zdawał się być dumny z rozbłysku swojego krasomówstwa.
- Nie mam wyjścia, Kamil. Gdybyś ty tak cierpiał, ale miał do wykonania ważną misję, też byś się nie wahał. Jak już wielokrotnie wspominałem, nasza praca wymaga czasem ogromnych poświęceń i znoszenia wielu niedogodności. Bo wiesz, dziennikarstwo to nie profesja, a raczej powołanie. Zawód, który wykonujesz nie zastanawiając się, czy warto, czy nie warto narażać życia bądź zdrowia – wydawało się, że za chwilę redaktor Skrętkowski wejdzie na jakieś krzesło i będzie kontynuował swoją patetyczną przemowę z nieco wyższego poziomu.
Kamil skończył poprawiać i dociskać wszystkie rzepy kamizelki, ale powstrzymał się od potwierdzenia wykonania zadania poprzez solidne klepnięcie redaktora w plecy. Zamiast tego podjął retoryczne wyzwanie i wzniósł rękę do góry, jak gdyby trzymał tam miecz, a za nim kotłowały się zastępy gotowego do walki kwiatu rycerstwa. Zakrzyknął głośno, zapewne po to, aby usłyszano go również w najdalej rozstawionych chorągwiach, a być może nawet i w szeregach wroga:
- Niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż w naszej redakcji bohatera mają! – można było odnieść wrażenie, że Kamilowi w pełni udzieliła się przedbitewna gorączka. Lata nauki o literaturze ewidentnie także nie poszły na marne. Nieprzyjaciel w zasadzie powinien w tym momencie rozpierzchnąć się w popłochu, nie tylko z powodu bojowego okrzyku Kamila, ale choćby na sam widok Sir Gerarda, który wypiął pierś do przodu, rzucił wdzięczne spojrzenie swojemu giermkowi, uniósł ręce jak kapłan błogosławiący wiernych, a potem skierował oczy ku górze, wypowiadając dwa zdania.
- Pióro w dłoń i na koń! I niech Bóg ma nas w swojej opiece!
Podkomisarz Kamiński i aspirant Świgoń na te słowa spojrzeli po sobie znacząco. Zapewne pomyśleli, że trafili do jakiegoś teatru, ewentualnie do poradni zdrowia psychicznego, a nie do redakcji najbardziej poczytnego lokalnego portalu. Mogli mieć także uzasadnione obawy, że za chwilę któryś z tych dwóch pracowników redakcji każe się nazywać Napoleonem Bonapartem…
No cóż, biorąc pod uwagę charakter czekającej ich akcji, faktycznie można byłoby pomyśleć, że redaktora Skrętkowskiego, jak Małego Kaprala, czeka prawdziwa kampania, bój o czytelników, walka do samego końca o lajki i kliknięcia. Kto miał wiedzę o potencjalnych uczestnikach tej potyczki, z pewnością mógłby pokusić się o stwierdzenie, że będzie miał okazję relacjonować „bitwę narodów”. Kiedy ucichnie szczęk klawiszy, kiedy ostygną klawiatury i opadnie kurz komentarzy, zwycięzca będzie mógł być tylko jeden… Pogrążonego w mrokach średniowiecza, a może w czasach napoleońskich, redaktora wyrwał z zamyślenia czyjś zniecierpliwiony głos:
- Długo jeszcze, redaktorze? Bo nam w końcu bandyci uciekną i kamizelka się nie przyda… – pierwszy nie wytrzymał aspirant Świgoń.
- Ano właśnie – dodał podkomisarz Kamiński. – A chcieliśmy ją przetestować, bo to nasze najnowsze wyposażenie i każdy na komendzie jest ciekawy, czy zatrzyma tyle pocisków, co napisali w instrukcji, czy może jednak któryś się przebije…
Redaktor Skrętkowski spojrzał na Kamila oczami, które, można było powiedzieć, powiększyły swój rozmiar. Zaczął poważnie się zastanawiać, czy na pewno powinien był dać się zaprosić na tę przejażdżkę. Czy pierwsza linia ognia to na pewno miejsce dla niego? A, chwila… przecież to on sam tego zażądał. Teraz głupio byłoby się wycofywać. Słowo się rzekło, niestety.
Stuknął zdrową lewą ręką kilka razy w nieco zbyt cienką, jak mu się wydawało, kamizelkę. Czy TO COŚ naprawdę jest w stanie zatrzymać kulkę? A dwie?
***
„Cholera jasssna! Czemu te drzwi są otwarte?” – Dymitr zaklął w myślach. Czyżby było możliwe, żeby ich nie zamknął, albo nie domknął? Żołądek podszedł mu do gardła, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło… Nigdy, aż do teraz. Chyba najwyższy czas pomyśleć o emeryturze.
Obrócił się i spojrzał na stojącego przed hangarem mercedesa z włączonym silnikiem, w którym kazał zaczekać Sylwii. Zawołać ją, czy nie? Ale, co ona mu może pomóc? Jeżeli jakimś cudem te dziewczyny uciekły, to już po mnie. Nie ma zakładniczek, nie będzie kamienia. Jak ja się z tego wytłumaczę? Do końca życia będę musiał się za siebie oglądać. Nic to, trzeba się wycofać z interesu i rozpłynąć, zanim ktoś inny sprawi że przepadnę, jak przysłowiowy kamień w wodę. Choćby i zielony.
„A może to tylko wiatr otworzył te drzwi? W końcu związałem im nogi i ręce naprawdę mocno.” – Dymitr łudził się jeszcze, kiedy wchodził w ciemność. Sięgnął po wiszącą na ścianie lampkę na akumulator i ją zapalił. Skierował strumień światła w lewo, a potem przesunął go szybko w prawo. Pobieżnie obejrzane pomieszczenie wydawało się puste. Postanowił nie zawracać sobie głowy przeszukaniem prowizorycznej celi centymetr po centymetrze. W końcu dorosły człowiek to nie rybik cukrowy, w szparę nie wlezie, co nie? Czyli panny musiały się jakoś same uwolnić. Tylko jak, do diabła? Może ktoś im pomógł?
Dymitr skierował latarkę na podłogę. Płyty OSB, na których zostawił pojmane, pozbawione świadomości ofiary, aby nie leżały w zimnej, wilgotnej, błotnistej brei, były puste. Poświecił bliżej, prawie przed swoje stopy i tu spostrzegł jakieś podejrzane plamy. Uważnie obserwując, co ma pod nogami, wycofał się z powrotem do obszernej hali hangaru o półokrągłym, żebrowanym sklepieniu. Kiedy tylko wyszedł, obrócił się i zauważył dwie pary mokrych śladów, na które nie zwrócił uwagi, kiedy tu wchodził. Odrzucił na bok niepotrzebną mu już latarkę, nawet jej nie wyłączając. Odciski butów wyglądały na całkiem świeże i prowadziły do wyjścia z powoli niszczejącej budowli. Czyli z pomieszczenia wyszły dwie osoby. Jak te dziewuchy to zrobiły? Jak pozbyły się plastikowych, bardzo mocnych opasek zaciskowych?
W miarę zbliżania się do miejsca, w którymś kiedyś znajdowały się przesuwne, wielkie drzwi od tego schronu dla samolotów, ślady były coraz mniej wyraźne, a na zewnątrz zniknęły całkowicie. Wysoka temperatura sprawiła widocznie, że wilgoć szybko odparowała. Nie dało się zatem stwierdzić, w którą stronę skierowały się uciekinierki po opuszczeniu hangaru. Po drodze nikogo nie zauważył. Czy były na tyle cwane, że zamiast do najbliższego zatłoczonego miejsca, skierowały się w inną stronę? Możliwości miały wiele. Zbyt wiele.
Ale nie mogły przecież uciec daleko, pomyślał Dymitr. W najbliższej okolicy nie było żadnych innych budynków, oprócz drugiego, bliźniaczego hangaru. Tylko, że tamten był całkiem zawalony. Dosłownie zrównany z ziemią. Natomiast większość płaskiego terenu była odsłonięta, a dokoła ocalałego hangaru rosło trochę drzew i krzewów w niewielkich kępach. W sumie, to miały się gdzie ukryć. Samemu nie da rady ich szybko odszukać, chyba że dopisze mu szczęście. Ruszył w kierunku vana, z którego wcześniej kazał Sylwii nie wysiadać pod żadnym pozorem. Otworzył i odsunął boczne drzwi.
Sylwia obejrzała się przez ramię i spojrzała na niego pytająco. Znając Dymitra, wiedziała jednak, że lepiej nie zadawać żadnych pytań, dopóki ten sam się nie odezwie. Mimo krótkiego okresu znajomości musiała przyznać, że ten dość małomówny mężczyzna fascynował ją coraz bardziej. Te jego wszystkie tajemnice czy niezwykłe umiejętności, to było coś, co uzależniało ją od niego coraz mocniej. I podniecało. Już nawet jego hojność przestawała mieć znaczenie. Przy nim Sylwia mogła poczuć się potrzebna i bezpieczna, choć kiedy przy nim była, zawsze miała wrażenie, jakby za chwilę miał ją spotkać coś ekscytującego. Jakby za chwilę miała nastąpić jakaś akcja rodem z Mission Impossible. Chciała więc zrobić wszystko, aby mu okazać, że jest odważna, że się nie boi. Pragnęła, aby był z niej zadowolony i dumny.
Dymitr sięgnął po leżącą na jednym z pustych siedzeń torbę, którą Sylwia zabrała z wynajętego mieszkania. Przysunął ją do siebie i rozpiął do końca zamek błyskawiczny. Przejrzał pobieżnie zawartość. Wyjął dwie sztuki broni. W lewą rękę chwycił Walthera P99, w prawą Glocka 17. Patrzył to na jeden pistolet, to na drugi, jakby analizował pojemności magazynków albo po prostu porównywał ich wagę i pewność uchwytu.
- Strzelałaś kiedyś? – zapytał Sylwię nie patrząc na nią.
- Tak, w szkole z KBKS-u. Nawet dychę raz trafiłam…
- A z pistoletu? Na strzelnicy? – teraz Dymitr spojrzał już na atrakcyjną blondynkę, od kilku tygodni swoją partnerkę.
- Nigdy – Sylwia patrzyła prosto w oczy Dymitra, ale nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle.
- Czyli będzie ci bez różnicy. A może któryś ci się bardziej podoba? – Dymitr pomachał pistoletami jak chorągiewkami. – Czarny czy grafitowy?
- Dla mnie wyglądają tak samo – skrzywiła się Sylwia, ponieważ mimo wielu okazji podczas pracy w jednostce wojskowej, nigdy nie skorzystała ani ze szkoleń na strzelnicy, ani też nie brała udziału w żadnych zawodach organizowanych dla pracowników wojska i ich rodzin. – A na co to?
- Musisz mi pomóc. Sikorki uciekły mi z klatki. Trzeba na nie zapolować.
- Ale po co mi broń? W człowieka trudno trafić, a co dopiero w maleńkiego ptaszka… – Sylwia nie zrozumiała przenośni.
- W człowieka trafisz, jeśli tylko odrobinę się przyłożysz – zapewnił Dymitr. – Wysiądź, pokażę ci pozycję strzelecką i jak masz trzymać pistolet, żeby odrzut nie wybił ci twoich pięknych zębów.
***
„Jasssna cholera! Jak on ma na imię?!”, Ola spinała się jak agrafka i skupiała na maksa, ale imię przystojniaka nadal nie wracało z półki, na którą jej umysł odłożył tę informację. Co jest z moją pamięcią? Jak można było zapomnieć, przecież nawet do telefonu sobie go zapisałam! To pewnie przez ten cały stres. A może to już demencja… Ale w moim wieku?
Telepiąc się na nierównościach, uniosła głowę i zagadała do nowo poznanych kolegów, Romka i Bogusia, których nazwała roboczo „odrdzewiaczami”, gdyż uwalniali pogrążający się w katastrofie ekologicznej świat od korodujących metali. W tym sensie byli bardzo temu światu potrzebni, choć wielu ludzi bez wahania nazwałoby ich mętami i pasożytami społecznymi.
- Panowie, stójcie! Możecie mnie już wypuścić. Tam stoi mój znajomy!
- Gdzie? – „odrdzewiacze” zatrzymali się. Na chwilę przestali ciągnąć swój ciężki wóz przez ten okrutny, bezwzględny, bezduszny, pełen podłości i pozbawiony empatii padół. Rozejrzeli się i zauważyli kogoś, kto stał na skraju drogi, obok jakiegoś błyszczącego, czerwonego samochodu.
- Ten tam? Jakiś goguś. Nie podoba mi się. I nie wygląda na znajomego – ocenił zgrzytliwym głosem Romek.
- Ale to ja go znam, a nie wy! I wcale nie musi się nikomu podobać…
- Nie wygląda mi na twojego znajomego, moje dziecko – nie wiadomo dlaczego, ale Bogusiowi także ten widziany z daleka młody mężczyzna jakoś nie przypadł do gustu. Może to z powodu auta, z którego musiał chwilę wcześniej wysiąść? Wyglądało na luksusowe, a Boguś dawno temu odwykł od luksusów i obecnie miał prawo nie lubić wszystkich bogatszych od niego samego. Dlatego pewnie był taki samotny, nie licząc Romusia, z którym aktualnie dzielił swój los. Dzielił z nim sprawiedliwie także wpływy gotówkowe z upłynniania zebranych surowców wtórnych i szyjkę butelki, którą sporadycznie udawało im się kupić za dochody uzyskane z tego zajęcia.
- Ale ja naprawdę go znam! – zarzekała się Ola.
- No, to jeżeli go znasz, to powiedz jak go wołają? – zaproponował szybko i wybitnie inteligentnie Romek.
- Właśnie! – poparł go Boguś. – Zawołamy i zobaczymy, czy odpowie! Być może tylko nas chcesz wykiwać, moja droga. A mówiłem, że zawieziemy cię do ludzi… Ale ty pewnie ciągle myślisz, że chcemy zrobić ci coś złego.
- Moi drodzy przyjaciele – Ola podświadomie czuła, że z takimi osobami po przejściach trzeba postępować po dobroci. Trochę, jak z dziećmi. Pogłaskać i obiecać po cukierku. – Jestem wam wdzięczna, że mnie z takim poświęceniem ratowaliście.
- Ale nie ma o czym mówić, my ludziom zawsze pomagamy w potrzebie – przynęta zadziałała na Bogusia.
- Taa, jak poczebują żelaza, pomagamy! – dodał od siebie Romek, lekko rozdzielając wypowiadane sylaby. – Albo tego, no, Laluminum!
- Doceniam waszą pomoc i postaram się wam odpowiednio odwdzięczyć.
- Znaczy, da nam na jedno piwko? – filozofia życiowa Romka zaczynała i kończyła się na zaspokajaniu tej bardzo ważnej potrzeby życiowej.
- A ja się nie liczę? – wtrącił Boguś, oblizując się po wąsach i brodzie.
- Jak cza, to da na dwa? – dopytywał Romek.
- Dam na skrzynkę! – obiecała rozrzutnie Ola. Przeliczyła szybko w pamięci, że jakieś pięć dych to niewielka cena za uwolnienie.
- Skrzynkę na łebka, znaczy? – do negocjacji włączył się ochoczo Boguś, czując już pewnie gaz ulatniający się z pianki na dwa palce.
- A wiela to flaszek? – dopytywał się Romuś. Wyciągnął przed siebie palce, zapewne po to, aby na nich za chwilę zacząć liczyć.
- Starczy ci na dziś i na jutro, i na pojutrze – również i Boguś zdaje się zapomniał działań matematycznych. Albo nie miał pojęcia, jaka jest pojemność skrzynki piwa. Albo to i to.
- Dobra, dam na dwie – uległa Ola. W końcu stówa to też nie aż taki wielki majątek. A dla chłopaków zbawienie.
- Stoi. Romek, wołaj gościa – Boguś w ferworze negocjacji ewidentnie zapomniał, że to Ola miała wołać swojego znajomego. I że miała to zrobić po imieniu.
- Ej, TY tam! – gromki głos Romka prawdopodobnie mógł być słyszany aż w Bolesławcu. – Cho no tu!
- No, rusz się pan! – równie głośno po chwili zakrzyknął Boguś, ponieważ nieznajomy ani drgnął. – Bo chcemy mieć szybko gardziołka zalane!
No, jasne! Wreszcie pamięć Oli oddała zakopany w niej skarb.
- Alan! Alan! To ja! – Ola, choć znajdowała się nadal w pozycji leżącej na wózku, teraz darła się z całej trójki najgłośniej. – Alan, to ja, OLA!
***
Adam jechał powoli. Starał się trzymać w dużej odległości od śledzonego pojazdu. Zatrzymał auto, bo zauważył, że i ciemny van staje. Mercedes Vito zaparkował przed jednym ze starych poradzieckich hangarów. Z samochodu wysiadł bandyta ze zdjęcia i skierował się do wnętrza niszczejącego budynku, porośniętego niegdyś trawą, a teraz już krzakami i małymi drzewkami. Sylwia została w aucie. Czego on tam szuka? Może koleś sprawdza, czy w hangarze da się urządzić piknik dla dwojga na kocyku?
Adam zjechał autem na pobocze zarastającej, kruszącej się betonowej drogi i wysiadł. Zauważył idących przez porośniętą wysoką trawą łąkę dwóch złomiarzy. Prowadzili wózek z rdzewiejącymi metalowymi prętami, blachami i kształtownikami. Przez moment chciał nawet ich zapytać, czy nie widzieli czegoś podejrzanego w okolicy, ale zrezygnował.
Stał i czekał na ponowny ruch pod hangarem. Dosłowne za kilka minut miał pojawić się Waldek z tą Julią, co jej jeszcze nie znał. Panią Julią. W końcu to matka Oli. Głupio tak o niej mówić, jak o koleżance.
Drgnął, bo niespodziewanie tych dwóch obdartusów z wózkiem zaczęło się drzeć. Spojrzał na nich. Nie do końca rozumiał, co krzyczą, wymachując do innego rękami, ani nie był w stanie domyślić się, o co im chodzi, ale po chwili skądś, zupełnie nie wiadomo skąd, dobiegł go znajomy głos.
- Alan! Alan! To ja!
„Jasssna cholera, przecież znam ten głos!”, pomyślał lekko spanikowany Adam. Kto to na mnie woła? I to moim zmyślonym imieniem!
- Alan, to ja Ola! – głos dochodził wyraźnie od strony łąki, na której stali dwaj drący się i podskakujący tragarze.
„Jasne, że to twój głos, cudna Olu ze szpitala! Tylko gdzie ty jesteś?”. Adam zaczął gorączkowo się rozglądać. Przecież Waldek mówił, że Olę porwano. To co tu jest grane? Czyżby ci dwaj obwiesie byli w zmowie z porywaczem? A ja oczywiście bez żadnej broni!
Spojrzał w lewo. Od strony zatłoczonych parkingów i stacji benzynowych, skąd wcześniej nadjechał on sam, zbliżał się jakiś mały, żółty samochodzik.
--------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam
M.