Jest już czwarta część naszej bolesławieckiej letniej powieści w odcinkach!
Pierwsza część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Kolejny - drugi odcinek możecie zobaczyć - TUTAJ
Trzecia część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Cieszymy się, że tak chętnie bierzecie udział w zabawie. Jak zwykle serdeczne pozdrowienia kierujemy do tajemniczego pana M. Dziękujemy także Bolecnaucie o nicku -- Różowy Len. To dzięki Waszym pomysłom i zaangażowaniu akcja powieści toczy się w taki sposób. Zapraszamy do czytania!
Bolesław jednak zbyt pozytywnie podszedł do tematu. Zdał sobie z tego sprawę, kiedy po dwóch godzinach wystąpiły mu na czole kropelki potu. Trochę ze zmęczenia, trochę z irytacji brakiem sukcesów. Docinki Julii mu nie pomagały. Ciężko mu było wyobrazić sobie, żeby była lubiana w jakiejkolwiek remizie.
Julia nie była potrzebna Bolesławowi do spaceru z pikającym geo-czymśtam, czy jak to nazwała dla własnego użytku - z neokosiarką. Przysiadła na krawędzi pozostałego po wartowni kawałka omszałego muru, podłożywszy oczywiście uprzednio pod pośladki pomiętą chusteczkę, znalezioną naprędce w kieszeni spodni moro, nie licząc w tej kwestii na rycerskość Bolesława, ani tym bardziej na zawartość jego przepastnego różowego nesesera. Zawsze obawiała się pogryzienia przez owady. A wobec pająków czuła wręcz paniczny strach. Widać i Pan Bóg przy stwarzaniu świata miał słabsze dni. Po zastanowieniu stwierdziła jednak, że w drodze wyjątku będąc tutaj sam na sam z Bolesławem, zapewne mogłaby dać się jakimś owadom obleźć i pokąsać jak Telimena. O ile oczywiście Bolesław stanąłby na wysokości zadania i nie krępowałby się zagrać roli Tadeusza. No, ale Bolesław wydawał się w tej właśnie chwili poświęcać całą swoją uwagę innemu zadaniu niż szukaniu mrówek.
Mieli dużo czasu, aby pobić się z myślami sam na sam. Każde ze swoimi. Zaczęła swoją bójkę od czasu do czasu spoglądając, czy żadna krwiożercza mrówka nie czyha na nią wspinając się po nogawkach ku górze, aby wpić się tymi strasznie wielkimi żwaczkami w jej tętnicę szyjną. Stwierdziła, że biorąc udział w tym survivalu, mimo wszystko przydałaby się jej jakaś broń. Jak Bolesław zrobi przerwę zapyta go, czy neseser nie zawiera też aby jakiegoś poręcznego arsenału.
Patrząc na Bolka kroczącego powoli i z godnością w specjalnych małych słuchawkach za toczącym się na kółkach urządzeniem, ze skupieniem wpatrującego się w ekran i najwyraźniej także zatopionego we własnych myślach, próbowała poukładać gnające po głowie obrazy. Nabierający pędu ciąg zdarzeń nie sprzyjał w chwili obecnej analizie wypadków ostatnich kilku dni, jak i przewidzeniu tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby tylko zechciała pokierować swoim losem w tym samym kierunku, co miała nadzieję i Bolesław. Czy można jeszcze wrócić do tego, co było? Czy pod zastygłą dwudziestoletnią warstwą lawy cokolwiek jeszcze płynie? I wreszcie, czy to dobra chwila, aby wreszcie powiedzieć mu to najważniejsze?
Wróciła pamięcią, chociaż wszystko wydawało dzisiaj się takie odległe i zamazane, do kilku młodzieńczych, szalonych licealnych lat, spędzonych z Bolesławem na spacerach, przesiadywaniu na parkowych ławkach, całodziennych wycieczkach rowerowych, letnich eskapad na Krępnicę, nad Bóbr, czy nad Błękitka. Wymieniłaby co do jednego wszystkie miejsca, dosłownie wszystkie, które mieli okazję wspólnie odwiedzić, które fotografowali, w których odpoczywali, albo w których łapał ich rzęsisty deszcz, kiedy pod koniec majowego czy czerwcowego wypadu, po upalnym dniu zdarzało się nie zdążyć wrócić do domów przed burzą. Dałaby wiele, żeby jeszcze raz, z tą samą beztroską, z tą samą głową pełną marzeń o podróżach dokoła świata, ale pełną też nie zawsze mądrych pomysłów, poczuć ciepły wiatr rozwiewający włosy, bolącą od zbyt twardego siedzenia roweru dolną część pleców, a z tyłu słyszeć śmiech jadącego zawsze za nią Bolesława na starym, wyciągniętym z piwnicy jego dziadków rowerze, w którym nie dało się wyeliminować skrzypienia przekładni łańcucha, ani klekotania niedokręconego błotnika, choćby Bolesław starał się jak mógł. A że nie zawsze chciało mu się starać mieć sprawny i odpicowany rower, to już inna para dętek.
Przypomniała sobie godzina po godzinie także i ten dzień, przez który właśnie dzieje się to, co się dzieje tu i teraz. A zaczęło się jak zwykle od niewinnego wypadu, w tym dniu do ruin Waldschloss.
Była sobota. Piękna, słoneczna, czerwcowa. Zapowiadali w Wiadomościach taki żar, że na pewno ta sobota powinna zakończyć się grzmotami. Po zmianach w TVP, tak jak wszystkim, Julii ciężko było przestawić się z nazwy Dziennik Telewizyjny na Wiadomości. Wiatr zmian wiał już od kilku miesięcy. Julia i Bolesław, jako wchodzący właśnie w dorosłość nastolatkowie i licealiści odczuwali ten wiatr na razie jako lekki wietrzyk. Wicher, czy też huragan miał nadejść potem. Jeszcze nie wiedzieli, co może oznaczać bezwzględny kapitalizm, czy prawdziwa demokracja i w jakim stopniu zmiany społeczne i gospodarcze wpłyną na nich, ich rodziny i otoczenie, kiedy to Polska będzie musiała przez kilkanaście lat dźwigać się z posocjalistycznej gospodarczej zapaści. Nie znali dotąd takich pojęć jak bezrobocie, czy hiperinflacja, ani tym bardziej skutków tych zjawisk, które czekały cały kraj w trudnym okresie przemian.
Ich głowy były zajęte sprawami im najbliższymi, przyziemnymi, jak choćby kończący się właśnie rok szkolny. Jeszcze tydzień i finisz. Oceny wystawione. Julia średnia 4,56 i czerwony pasek, a Bolesław odrobinę poniżej 4,0. Tragedii nie ma, jak mówił. Mówił też, że „Nie matura, a chęć szczera…” i tak dalej. I tutaj akurat się nie mylił.
Rozdanie świadectw za kilka dni. A potem? Potem wakacje, koniec wakacji, czwarta klasa, studniówka, strach w oczach, kawa na nieprzespane noce, waleriana i matura. A potem? A kto by się przejmował, co potem? Jeszcze dużo czasu na myślenie. Jeszcze rok na zastanawianie się nad wyborem drogi życiowej. Aż rok. A może tylko rok?
Umówili się o ósmej rano przy pomniku Kutuzowa. Najpierw śmignęli sprintem Kubika i Gdańską rowerami nad Bóbr. Oczywiście śmignęli na tyle szybko, na ile pozwalał sponiewierany, wiekowy, czerwony bicykl Bolesława, bo mimo swojej nazwy – Gazela – rower ten nie był taki rączy, ani nawet w połowie tak szybki jak afrykańska antylopa. Śmignęli, bo po prostu jeszcze wtedy ruch samochodowy był mały, a po drodze nie było żadnych świateł. Mimo braku dróg rowerowych nie groziła im także właściwie żadna kolizja z jakimś maluchem, wartburgiem, zastavą ani škodą 120 L. Używane auta z Niemiec dopiero zaczynały się na ulicach pojawiać i to w minimalnej ilości. O nowych nikt na razie nie marzył. A właściwie nikogo nie byłoby na nie stać, nawet jakby ewentualne salony samochodowe oferowały promocję „Kup nowe auto, a drugie dostaniesz za darmo!”. Zamiast sznurka aut minęli więc tylko kilka spieszących z rana z siatkami na bazar po włoszczyznę osób, które na widok dwojga wyglądających na szaleńców rowerzystów usuwali się im na wszelki wypadek z chodnika.
Wyhamowawszy bez pisku opon na piasku tuż przed malowniczym, poniemieckim jeszcze progiem wodnym na rzece Bóbr, zdjąwszy skarpetki postanowili pomoczyć nogi. Kiedyś próg ten tworzył piękną, dwustopniową falującą kaskadę, spiętrzając wyższą część płynącej rzeki tak, że dawała wrażenie nieruchomej tafli wody. Teraz jednak miejsce to nie wyglądało już na pewno tak, jak zamierzyli to sobie przedwojenni architekci, a to dlatego, że elementy zaniedbanej konstrukcji uległy zniszczeniu. Być może winny był upływ czasu, a być może po prostu ktoś potrzebował materiału budowlanego z cennego piaskowca. Jednak nadal, oczywiście przy zachowaniu ostrożności oraz przy niskim stanie wody, utrzymując równowagę dało się przejść po progu wodnym z jednej strony na drugą przy minimalnym zanurzeniu nóg.
Po kilkunastu minutach nad rzekę zaczęli schodzić się ludzie, głównie tacy z drącymi się i objadającymi się cukierkami dzieciakami, co skłoniło Julię i Bolesława do porzucenia przyjemnej kąpieli stóp. Osuszyli nogi, ubrali ponownie skarpety i wyruszyli rowerami, tym razem bez pośpiechu z powrotem ulicami Gdańską, Śluzową, Leśną, aż dotarli do Jeleniogórskiej. Zostawiając szpital z tyłu po lewej stronie już po kilkuset metrach dotarli do dawnego Waldschloss, co w dosłownym tłumaczeniu brzmiałoby Leśny Zamek lub Leśny Pałac. Oczywiście nawet kiedy budynek stał sobie w całości i w pełnej okazałości, wyglądem nie przypominał żadnego zamku ani pałacu w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, no chyba jedynie wtedy gdyby ktoś był „breszczaty” na jedno oko i to właśnie na to, którym patrzył.
W owym czasie miejsce, w którym tak chętnie spędzali swój wolny czas mieszkańcy przedwojennego Bunzlau, przypominało częściowo wyschnięte, zarastające mokradła, pokryte chaszczami, kikutami drzew i samymi drzewami, ale od strony lasu, tam, gdzie przed wojną stał budynek restauracji, wyraźnie widoczne były porośnięte pozostałości fundamentów budynku sporych rozmiarów. Spod gęstwiny krzaków wystawały jeszcze gdzieniegdzie porośnięte mchem, nikłe ceglane resztki dawnych murów. Trudno się było do nich dostać zwłaszcza z rowerami, ale dla chcącego nic trudnego. Wielu ciekawskich amatorów starych ruin próbowało dotąd tutaj swojego szczęścia w poszukiwaniu jakichkolwiek staroci czy śladów bytności ludzkiej.
W zasadzie, mimo rosnących na całym terenie dawnego kompleksu wypoczynkowego Waldschloss wyjątkowo chaotycznie i dziko drzew i krzewów, to z drogi prowadzącej do Lwówka Śląskiego, a dalej do Jeleniej Góry, każdy przejeżdżający tamtędy miał cały teren widoczny jak na dłoni. Nawet niewytrawny obserwator byłby w stanie określić zarówno w którym miejscu znajdowała się niecka stawu, utworzonego poprzez wybudowanie śluzy i spiętrzenie wód strumienia Złoty Potok, a także jakiego kształtu i wielkości był znajdujący się przy stawie budynek.
Wielu mieszkańców Bolesławca znało dość dobrze historię tego miejsca, lecz niewielu się tu zapuszczało w obawie przed możliwymi pułapkami zaniedbanych mokradeł, a także przed możliwymi, a raczej pewnymi rojami komarów. Julia i Bolesław przyjeżdżali tu już wcześniej wielokrotnie. Wiedzieli zatem, którędy prowadzić rowery, aby nie zamoczyć butów, a także nie zniszczyć i nie pobrudzić odzieży. Kiedy dotarli do ukrytych w gęstwinie ruin, oparli rowery o drzewa i poszli usiąść na jednym z przewróconych pni, z którego na siedząco można było bezpiecznie opuścić nogi do wody. Rozglądając się dokoła szybko stwierdzili jednak, że tego dnia komarzyce są zbyt wygłodniałe i aby uniknąć późniejszego rozdrapywania bąbli po ukąszeniach, nie zdjęli obuwia i zrezygnowali ze zwyczajowego mieszania wody bosymi stopami, służącego głównie do obserwacji rozchodzących się fal i prowadzenia towarzyszących tej frapującej czynności długich pogawędek. O wszystkim, a czasem o niczym.
Zamiast tego postanowili połazić po zanikających resztkach dawnego budynku restauracji. Wchodząc do jednego z największych nieistniejących już pomieszczeń, Julia wzięła Bolka pod rękę. Dostojnie krocząc przez trawę udawali przez moment, że są elegancką parą zmierzającą do zarezerwowanego wcześniej stolika w tej wytwornej jadłodajni. On był dowódcą tutejszych koszar w sile wieku i w stopniu generała, a ona jego niedawno poślubioną młodziutką małżonką. Drugą. Ich ślub był podobno obyczajowym skandalem. Po drodze mijali siedzące przy stolikach inne dystyngowane pary, w tym burmistrza z żoną, aptekarza z żoną, szefa policji ze swoim zastępcą, który na pewno nie był jego żoną oraz właściciela jednego ze znanych zakładów ceramicznych z mocno umalowaną kobietą, która także nie wyglądała na jego obecną żonę. Generalska para witała się z każdym mijanym, a zajętym już stolikiem, Bolesław kłaniając się krótko i po wojskowemu głową, a Julia dygając i odwzajemniając posyłane jej uśmiechy, w większości sztuczne i wymuszone, ale jakże towarzysko pożądane.
Gdy dotarli do swojego stolika generał Bolesław udał, że po dżentelmeńsku odsuwa krzesło, a Julia udała, że na nim siada. Odgrywając trochę zbyt przekonująco swoją rolę, zrobiła to jednak chyba za gwałtownie, nie utrzymała równowagi, przechyliła się do tyłu i gdyby nie refleks Bolesława, zaliczyłaby bolesny upadek na swoje damskie cztery litery. Generał Bolek nie dał się jednak zaskoczyć i wykazując niezły refleks, zdążył pochwycić Julię pod pachy. Nie mógł pozwolić, aby wybranka jego serca uszkodziła sobie jakąkolwiek część ciała, a już na pewno nie tą tylną, tak ponętną i kształtną w tych letnich krótkich spodenkach. Jednak Bolesław, jak to Bolesław, nie po raz pierwszy przecenił swoje siły i umiejętności, więc razem z Julią w objęciach polecieli w tył, lądując na jego tylnej części ciała, a potem na jego plecach.
Nie był to co prawda zbyt bolesny upadek, co nie przeszkodziło Bolkowi przez moment leżeć na wznak z rozłożonymi rękami i udawać nieprzytomnego. Julia z kolei udała, że dała się Bolkowi nabrać i dalej grała swoją rolę. Obróciła się i sturlała z Bolesława. Klęcząc na kolanach pochyliła się nad nim, zaczęła wykrzykiwać „Panie generale!” i udawać, że go cuci, potrząsając za wtedy jeszcze wątłe ramiona swojego chłopaka. Nagle Bolek otworzył oczy, krzyknął „Mam cię!”, wyciągnął do góry ręce, oplótł nimi Julię i mocno przyciągnął do siebie. Ich usta zetknęły się, co było fizycznie i anatomicznie nieuniknione ze względu na pozycję w jakiej się znajdowali. Julia nie protestowała i odwzajemniła pocałunek.
W tej jednej chwili Bolesław na pewno wreszcie zdał sobie sprawę, że cała scena aż do tego właśnie momentu była przez Julię wyreżyserowana. Nie była. No, może tylko do chwili dojścia do stolika. Upadku nie zaplanowała i nie przewidziała jego jakże jednak przyjemnych następstw. Co nie znaczy, że w prawdziwym starodawnym melodramacie nie uwzględniłaby identycznej romantycznej sceny w scenariuszu.
Julia zawsze twierdziła, że był to ich najbardziej zapamiętały i na całe życie zapamiętany pocałunek. Jednak wtedy tylko pocałunek. Za to tak długi, że wszystko dokoła zamarło, ucichło i zdawało się być świadome, że nie należy im tego momentu absolutnie zakłócać. Zdawało się, że nawet komary przestały bzyczeć i zawisły nieruchome w powietrzu. Ale nie zawisły i gdyby właśnie nie te wredne, żądne krwi małe wampiry, które zleciały się nagle wielką chmarą i obsiadły ich odkryte łydki i ramiona, fantastyczna chwila mogła przeciągać się w wieczność, a nawet jeszcze dłużej.
Zamiast tego musieli się zerwać na nogi i zacząć opędzać od natarczywych owadów. Atakująca chmara nie ustępowała w swojej wojowniczości, zajadłości i zażartości. Gdyby więc się stamtąd biegiem nie ewakuowali, mogliby stać się pierwszymi na świecie ofiarami, którym wyssano całą krew aż do ostatniej kropli, a ich wyschnięte i zmumifikowane ciała zostałyby wsadzone do formaliny i podróżowały po całym świecie, pokazywane na seminariach naukowych jako exempla przegranej walki człowieka z siłami natury.
Chcąc uniknąć tej niezbyt chlubnej roli w świecie medycznym, trzymając się za ręce, niezwłocznie podjęli kroki dość długie, za to zmierzające najkrótszą drogą do pozostawionych nieopodal rowerów. I już już mieli do nich dotrzeć, gdy prawa ręka Bolesława wyrwała się z lewej ręki Julii. Julia z trudem i niemal z piskiem podeszew wyhamowała, obróciła się i zdążyła jeszcze zobaczyć, jak właściciel wyrwanej prawej ręki pada na ziemię jak długi. Tym razem jednak na twarz. Sekunda, dwie, pięć, a Bolesław nie podnosił się. I nie ruszał. Ani trochę nie ruszał. W jego szyi tkwiła mała strzałka z kolorową, piórkową lotką, jak do usypiania zwierząt.
Julia zacisnęła powieki na to wspomnienie. Zamrugała kilka razy i wyostrzyła wzrok na Bolesława.
- Znów nic? - spytała po raz kolejny.
- Nie - odparł krótko po raz kolejny.
- Jesteś pewien, że dobrze zmontowałeś to ustrojstwo? Nie to, żebym podważała Twoje kompetencje, ale byłam już dwa razy sikać w krzaki i skończyły mi się pomysły na zajęcia poboczne. Jesteś pewien, że ta mapa była wystarczająco dokładna?
- Z messtischblattami chcesz się kłócić? - uniósł brwi.- Może szukamy nie tego, co trzeba. Nie marzyłem nigdy o karierze archeologa, kartografa czy przynajmniej geodety, nie pytaj mnie o takie rzeczy.
Julia zastanowiła się. Tereny te podobnie jak i inne miejsca wielokrotnie były penetrowane przez wszelkiej maści poszukiwaczy skarbów, militariów. Owszem przeszukiwano tu wszystko, ale raczej nie przy pomocy georadarów. Taki sprzęt wydawał się więc strzałem w dziesiątkę. Nie rozumiała, czemu zawodził. Ciągle pokazywał przekrój geologiczny ukazujący warstwowanie gruntów i skał oraz podziemne przeszkody i pustki. Żadnych znalezisk archeologicznych, żadnych skrzyń, żadnych podejrzanych instalacji podziemnych. Nagle coś ją tknęło. A może faktycznie warto by tam poszukać tuneli. Krążyły legendy, że przy śluzie odpływowej ze stawu jest przejście do podziemi. A w każdej legendzie jest ziarnko prawdy...
- Bolek, co Ci to dokładnie pokazuje?
- Nic ciekawego. Czy nawet samo nic. Dziurę, tak w sumie to dziurę. Tylko że taką dużą. Jakieś cztery metry pod nami jest pustka. W sumie jest na całym tym obszarze. Uważam że to bez sensu, jeżeli naprawdę wszystko zasypano.
- Tak bardzo ufasz w historie opowiadane przez Twoich znajomych z wojska?
- Co sugerujesz?
- Pamiętasz legendy o śluzie odpływowej? - zniżyła głos.
- Chcesz się iść kąpać teraz? - Bolesław był zbyt zmęczony na domyślanie się.
- Wejście do podziemi. Kąpanie się mamy już za sobą. To znaczy nie twierdzę, że bym się nie pokąpała, ale mówię o wejściu.
- To co? - spytał niepewnie Bolesław i rozejrzał się po zaznaczonym przez niego areale. W głowie rozważał opcje. Mogli zwinąć sprzęt,a następnego dnia władować się do śluzy. Mogli też poczekać na noc, która zresztą zaraz miała nadejść i prześledzić drogę do śluzy. Albo mogli prześledzić drogę do śluzy z kosiareczką od razu. Grzybiarze, nie grzybiarze, coraz mniej wierzył w powodzenie tej misji. Jakaś skrzynia mu się zamarzyła. Pewnie naprawdę był tylko fantastą. Odgonił od siebie wizję czekającej na niego jabłoni. Miał zadanie do wykonania.
- Zwijamy sprzęt i sprawdzamy tym cackiem, chociaż już trochę mu nie ufam, drogę do śluzy. - zadecydował. - Jeżeli jest tam jakieś wejście, georadar powinien pokazać tunel, korytarz, sztolnię...no, cokolwiek. Za ile będzie zachód słońca?
- Jakieś trzy godziny, teraz robi się ciemno dość szybko. Chcesz czekać do nocy czy wyrobić się przed nią?
- Oba. Plan jest taki: badamy teren do śluzy, jeżeli masz rację i jest tam jakikolwiek tunel, wracamy tam w nocy i szukamy wejścia. No i jeżeli mamy całkowitą rację, powinniśmy wziąć też od razu rzeczy, które potem nam się przydadzą. Wiesz o czym mówię?
- Jak najbardziej. Mam je już ze sobą w plecaku, ale nie wzięłam pod uwagę, co zrobimy z tym wszystkim, co mamy pod ręką. Przecież nie zostawimy ich w jakiejś powojennej podziemnej hali.
- Zatem plan powrotu w nocy. A tymczasem prowadź Julio, ku nieznanym przygodom i nieznanym lądom, a przynajmniej nieznanej śluzie.
Julia rzeczywiście prowadziła. Zebranie rzeczy nie stanowiło problemu, ale wyglądali dość komicznie przemierzając las z różowym neseserem i kosiarką z ekranem. Przy pierwszej możliwej okazji Julia upewniła się, że w różowym neseserze nie ma żadnej broni. Po zastanowieniu wyjęła szpadel, który używali do kopania i zważyła go w dłoni. Wzruszyła ramionami i założyła go za pasek od spodni. Zawsze to coś, a prowizorka jest najtrwalsza. Szli trochę wydeptanymi ścieżkami, a trochę chaszczami. Czasem musieli wymijać drzewa, żeby wybrać najkrótszą drogę. Powoli jednak odzyskiwali nadzieję i siły. Na ekranie czasem pojawiała się informacja o ubytku terenu. Kierowali swoje kroki, by jak najdłużej śledzić podziemny tunel. Udawało im się to, a co najważniejsze całkiem pokrywało się z drogą do śluzy. Kiedy do niej doszli, niebo już lekko szarzało. Spojrzeli na siebie z niedowierzaniem.
- Kto by pomyślał, że legendy jednak... Może naprawdę uda się nam tam dostać. A to by oznaczało zmianę biegu wydarzeń.
- Jesteśmy na to gotowi? - spytał Bolesław. Może nawet bardziej sam siebie, niż Julię.
- Zarządzam spotkanie kwadrans po północy w tym miejscu.- szeroko uśmiechnęła się Julia. Ona była pewna. - Tymczasem złóżmy sprzęt i wracajmy do domów. Trzeba dobrze się przygotować. Potrzebuję czegoś lepszego niż ten szpadel. Tak na marginesie jestem na pieszo. Podwieziesz mnie?
Kolejny odcinek już za tydzień w kolejną sobotę. Jak myślicie, jak ta historia potoczy się dalej? Czy Bolesław zwątpi w powodzenie misji? Dajcie znać w komentarzu co sądzicie i jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów. Cieszymy się, że jesteście z nami!
Zastosowana autokorekta
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).