Już jest dwudziesta pierwsza część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Osiemnasta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Dziewiętnasta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Dwudziesta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Niezastąpiony Bolecnauta o pseudonimie M. wciąż dzieli się z nami swoją pomysłowością i niezmiennie trwa na stanowisku, wymyślając nowe historie.Pozdrawiamy Pana M. serdecznie. Zachęcamy gorąco także innych do udziału w zabawie, to dzięki Waszym pomysłom szalona bolesławiecka powieść toczy się w ten sposób. Dzisiaj zbliżymy się nieco do głównego antagonisty tej opowieści: naszego szwarcharakteru. Zapraszamy do czytania:
Z dwunastu stolików we włoskiej restauracji „Fabrizio”, na drugim piętrze legnickiej Galerii Gwarna, zajętych było tylko pięć. W porze lunchu jadały tu głównie przyjaciółki, które umówiły się na zakupy, przedstawiciele handlowi odbywający terenowe szkolenie z dyrektorem regionalnym albo ludzie biznesu z pobliskich biur, którym nie wypadało zamówić kawy z hot-dogiem na jednej z pobliskich stacji benzynowych. Restauracja nie znajdowała się w żadnym z możliwych do wynajęcia lokali, ale była po prostu częścią przestrzeni komunikacyjnej, a jej stoliki zostały ustawione tak, że klienci centrum handlowego przemierzając niekończące się ciągi korytarzy w zakupowym amoku, zmuszeni byli do przechodzenia pomiędzy kontuarem, a częścią jadalną. Dzięki temu restauracja często zyskiwała nawet takich klientów, którzy myszkowali po sklepach bez wcześniejszego zamiaru konsumowania.
O tej porze klienci i klientki, którzy nie byli głodni bądź spragnieni, przechadzali się bez pośpiechu pomiędzy sklepami i butikami, licząc, że w którymś z nich upolują wreszcie wyczekiwaną okazję „Tylko teraz 50% taniej”, czym będą mogli się zaraz potem pochwalić znajomym w formie selfika na fejsie. Czasem można było zaobserwować jakiegoś biegnącego w pośpiechu do kwiaciarni lub sklepu z biżuterią korpomęża, który właśnie przypomniał sobie o przegapionej poprzedniego dnia rocznicy urodzin żony albo, co gorsza, rocznicy ślubu, a teraz liczył na odkupienie winy, uszczuplając saldo swojego konta za pomocą złotej karty kredytowej, dodanej jako gratis do kredytu na mieszkanie w stylu loft.
Dopiero między godziną piętnastą a szesnastą schodziły się do galerii rodziny z dziećmi, zakochane pary na wczesnym etapie ich związków, czy zwykła młodzież, dla której centrum handlowe doskonale zastępowało niegdysiejsze podwórka czy boiska, a było od nich lepsze, bo było tu ciepło i nie padało na głowę. Częstymi gośćmi tych nowych świątyń handlu były nierzadko także duety, tria albo kwartety zakupoholiczek, będących żonami zapracowanych do wieczora rekinów biznesu, które pragnęły poprawić sobie humor i ugasić żar samotności kolejną parą modnych i na złość mężowi koniecznie najdroższych butów, czy kolejną hit torebką, zauważoną niedawno na portalu plotkarskim na ramieniu znanej fit celebrytki lub serialowej aktorki. Liczba wyznawców religii nowych czasów, czczących złotego cielca, dla których maksyma „Mieć to być” staje się motywem przewodnim ich życia, od wielu lat ma się dobrze w swoim wzrostowym trendzie.
Przy jednym ze stolików siedział samotny mężczyzna, którego znakiem rozpoznawczym był ciemny, długi płaszcz. Na stoliku przed nim stała wysoka szklanka z trójwarstwową kawą latte, ale ten wcale nie wydawał się być nią zainteresowany. Ale aby móc posiedzieć przy tym stoliku, wypadało cokolwiek zamówić, inaczej naraziłby się na trudne do wytrzymania, krzywe spojrzenia kelnerów. Na podłodze, przy jego prawej nodze stała pokaźna, niegdyś bordowa walizka podróżna o twardej skorupie z polipropylenu, wykazująca tak duże oznaki zużycia, jakby przez wiele lat podróżowała z właścicielem nie noszona za rączkę, ale ciągnięta byle jak za nim na sznurku.
Mężczyzna przyglądał się każdemu, kto pojawiał się w zasięgu jego wzroku, a kto zbliżał się w kierunku restauracji. Wyglądał ewidentnie na osobę, która z niecierpliwością na kogoś czeka. Na kogoś, kto się w dodatku dość mocno spóźnia, bo co kilka chwil nerwowo spoglądał na zegarek, a jego prawa noga od czasu do czasu podrygiwała. Mężczyzna uparcie, choć bezskutecznie próbował powstrzymać ten powtarzający się odruch, kładąc rękę na kolanie za każdym razem, kiedy zaczynało podskakiwać.
Nie miał pojęcia, jak będzie wyglądać zleceniodawca, który rano, ledwie dziesięć godzin po tragicznych wydarzeniach w garażu, ponownie odezwał się telefonicznie w sprawie przekazania zdobytego przez mężczyznę przedmiotu zlecenia. Rozmówca zapytał się jedynie, czy skrzynka jest w jego posiadaniu, a potem stanowczym głosem kazał mu zabierać tyłek w troki i pojawić się jeszcze tego samego dnia o godzinie trzynastej w legnickiej Galerii Gwarna, w restauracji na drugim piętrze, w celu jej wymiany na umówione 25 tysięcy dolarów amerykańskich. Miał gdzieś tłumaczenia, że mężczyzna chwilowo nie dysponuje żadnym środkiem transportu, którym mógłby przybyć na to spotkanie, co zostało podsumowane dosadnym „Nic mnie to nie obchodzi, w takim razie jedź pociągiem”. Oczywiście podróż koleją odpadała. Za dużo ludzi, no i kamer. Mężczyzna po prostu wziął taksówkę. Biorąc pod uwagę oczekiwaną zapłatę, tego rodzaju koszt był dla niego jak najbardziej do zaakceptowania.
Mimo zawodowej obojętności, jaką się powinien wykazać, nie mógł zaprzeczyć, że z chęcią dowiedziałby się, co takiego znajduje się w skrzynce, a czego zdobycie musiało się wczoraj zakończyć zabójstwem z zimną krwią. Nie mógł jednak zaglądnąć do skrzynki, bo taki był warunek umowy. Zresztą po pobieżnym obejrzeniu nie znalazł w niej żadnej dziurki na klucz, widocznych zamków, ani uchwytów. Ale sposób otwarcia skrzynki to już nie było jego zmartwienie. Jeżeli tylko w jego neseserze zamiast skrzynki za chwilę znajdą się grube pliki amerykańskich banknotów, to niech sobie potem ją rozpruwają, otwierają palnikiem, wysadzają dynamitem, zamrażają oddechem Supermana czy nawet machają na nią różdżką Harry’ego Pottera.
O godzinie 13:20, dwadzieścia minut po umówionej godzinie, na ruchomych schodach zauważył trzech wyróżniających się osobników. Wszyscy byli ubrani w garnitury, a jeden z nich miał na głowie kapelusz model fedora, co nadawało mu wyglądu typowego nowojorskiego mafiosa okresu prohibicji. W centrum handlowym taki ubiór nikogo jednak nie dziwił, bo wiele butików oferowało podobne, jeśli nie jeszcze bardziej modne i kosztowne dodatki do garderoby.
Mężczyźni w garniturach dojechali do końca schodów, rozejrzeli się i od razu ruszyli w kierunku restauracji. Po kilkunastu sekundach szybkiego marszu dotarli do pierwszego ze stolików. Facet w kapeluszu powiedział coś cicho do swoich towarzyszy, a ci rozeszli się i stanęli przy wielkich donicach z okazałymi fikusami, znajdujących się po obu stronach przejścia przez restaurację, zupełnie jakby mieli za zadanie zabezpieczać transakcję i w razie problemów nie wypuścić nikogo żywego bez osiągnięcia celu.
Ochroniarze, jak ich nazwał dla własnej potrzeby mężczyzna w płaszczu, nie mieli charakterystycznego dla tej grupy zawodowej odstraszającego wyglądu pakera na sterydach, ani pokrytych krostami, kanciastych i nieogolonych twarzy. Ich zauważalna tylko dla wprawnego oka postawa i zachowanie wskazywały jednak, że potrafią i nie mieliby oporu przed czynieniem pożytku z broni palnej, którą na pewno można byłoby znaleźć pod ich marynarkami, gdyby tylko dali się przeszukać. Wszystkich mogły zmylić ich gładko ogolone twarze i czujne oczy, dyskretnie obserwujące wszystkich i wszystko w zasięgu ich wzroku. Prezentowali sobą taki poziom przystojności, że równie dobrze mogliby promować najnowsze kolekcje odzieżowe na kolorowych stronach znanych czasopism modowych. Samo ich pojawienie się u niektórych klientek i ekspedientek na pewno wywołało wsparty bezdechem bezwarunkowy odruch śledzenia i odprowadzania ciacha wzrokiem.
Mężczyzna w kapeluszu zbliżył się do siedzącego przy stoliku mężczyzny w ciemnym płaszczu, spojrzał na niego, na nietkniętą kawę latte oraz na walizkę na podłodze, a potem przywitał się wesołym głosem, zupełnie nie pasującym do okoliczności, z powodu których się spotkali:
- Przepraszam za małe spóźnienie, zeszło nam trochę w banku – zaśmiał się ze swojego żartu, zdjął nakrycie głowy, a wolną rękę wyciągnął do przodu – Możesz się do mnie zwracać Albert, chociaż to oczywiście nie jest moje prawdziwe imię – wyjaśnił i usiadł z drugiej strony stolika. Położył kapelusz przed sobą i odchylił się na krześle do tyłu, jakby chciał ocenić wynajętego do wykonania zlecenia złodzieja z lepszej perspektywy – Inaczej sobie ciebie wyobrażałem, kolego.
- A ja sobie ciebie w ogóle nie wyobrażałem. Twój wygląd ani twoje imię nie są dla mnie istotne. Moje imię dla ciebie także nie ma znaczenia, ale jeżeli odczuwasz taką potrzebę, to mów mi Dymitr – odpowiedział mężczyzna w płaszczu - Masz moje pieniądze? – przeszedł od razu do konkretów.
- Owszem, mam. Ale będą twoje, jeżeli tylko twoja walizka zawiera to, co dla mnie zdobyłeś – odparł Albert.
- Możesz sam sprawdzić. Jest w środku. Wygląda dokładnie jak na zdjęciu – Dymitr butem popchnął neseser w kierunku Alberta.
Albert siedząc na krześle schylił się, sięgnął po walizkę, podniósł ją z niemałym wysiłkiem do góry i położył na kolanach. Obiema rękami wcisnął przyciski obu zamków naraz i klamry odskoczyły. Podniósł wieko i zobaczył w środku starą, jeszcze trochę pokrytą piaskiem i kurzem skrzynkę, która tak bardzo zainteresowała jego klienta, że kilkanaście tygodni wcześniej zaproponował zapłacenie za nią stu tysięcy dolarów. Wysiłki się opłacą, pomyślał z satysfakcją. Koszty, które dotąd poniósł na zdobycie tak wielu potrzebnych informacji, na uzyskanie dostępu do dawnych map, ustalenie tożsamości i miejsc zamieszkania kilku osób, przekupienie bądź, jak kto woli, przekonanie kilku urzędników, niewątpliwie zwrócą się teraz i to z nawiązką.
- Rzeczywiście odpowiada opisowi. Gratuluję. Rozumiem, że do niej nie zaglądałeś? – zapytał Albert podejrzliwie. Trzymając wieko sięgnął wolną ręką do walizki i w zamyśleniu zaczął powoli pocierać z wierzchu skrzynkę, co najmniej jakby chciał uwolnić z niej dżina, który podaruje mu za chwilę sto tysięcy zielonych papierów, a może i obsypie złotym, zaczarowanym pyłem - Powiedz, trudno było ją zdobyć?
- Nie wiem nawet jak ją otworzyć. Muszę przyznać, że niestety nie obyło się bez komplikacji. Ryzyko wpadki było ogromne, więc może należałaby się jakaś niewielka premia – Dymitr próbował podbić stawkę, chociaż nie spodziewał się, aby w tej kwestii mógł coś osiągnąć. W jego branży nikt nigdy nie dopłaca ani centa powyżej umówionej stawki. Ale też nie wypłaca ani centa mniej niż było wcześniej ustalone. Business is business. Ale zawsze warto próbować, bo to akurat nic nie kosztuje.
- Może i tak, gdyby to ode mnie zależało. Ale nie zależy. Zanim dostaniesz swoją forsę, muszę jeszcze tylko coś sprawdzić, Dymitr. Otrzymałem wyraźne polecenie – zleceniodawca wyraźnie opisał Albertowi w rozmowie telefonicznej, co powinno znajdować się wewnątrz tej skrzynki, więc należało to sprawdzić na miejscu, jeszcze przed wypłatą wynagrodzenia. Żeby nie było potem żadnych nieporozumień. Albert zobaczył grymas na twarzy Dymitra – Sorry, ale inaczej nie mogę, Dymitr. Kasa dopiero po sprawdzeniu zawartości.
- Hej, Albert, nie kombinuj. Miała być skrzynka i jest skrzynka. Guzik mnie obchodzi, pełna czy pusta – Dymitr przeszedł na nieco ostrzejszy ton – Jak mówię, że nie otwierałem, to nie otwierałem. Jej zdobycie kosztowało już życie jednego faceta, którego wcale nie miałem zamiaru wysyłać na tamten świat. Więc nie próbuj mnie robić w konia i uważaj co robisz, bo nie mam nastroju do żartów.
- Dymitr, wyluzuj. Wszystko w porządku. To przecież nie jest moje własne widzimisię – zaczął uspokajać i nieco tłumaczyć się Albert, po czym zmienił temat – A co, naprawdę musiałeś kogoś załatwić? Jak to się stało i kto to był?
- Trochę dużo zadajesz pytań, Albert. A to niedobra cecha w naszej branży.
- Wiem, ale taki już jestem – odparł Albert – Po prostu lubię słuchać różnych historii.
- To był koleś ze zdjęcia – wyjaśnił Dymitr – Niestety, ale gość sam się o to prosił. Wszystko szło dobrze, dopóki nie nakrył mnie jak otwierałem jego sejf. Doszło do walki wręcz, a wtedy moja broń wypaliła i niestety oberwał – Dymitr wstydził się przyznać, że mało nie przegrał z gościem, który w tej konfrontacji dysponował tylko rowerem.
- Jak to? Facet ze zdjęcia nie żyje? – zdenerwował się Albert – Jasna cholera, po co się wyrywałeś?! Przecież wystarczyło opędzlować mu ten garaż, albo mieszkanie w środku nocy i po sprawie. Prosta robota, Dymitr, a ty ją spieprzyłeś! Czy ktoś ci mówił, że możesz sobie strzelać, do kogo chcesz? Facet mógł nam być jeszcze potrzebny, do cholery! – po tych słowach kilkoro klientów restauracji obejrzało się na nich. Również kelner chciał podejść i zwrócić im uwagę, że przeszkadzają innym gościom restauracji, ale zrezygnował oceniając realnie swoje szanse powodzenia jako nikłe.
- Ciiiszej! Zwracasz niepotrzebną uwagę… - syknął na Alberta ostrym szeptem Dymitr.
- Zachciało ci się odgrywać rewolwerowca! A teraz możemy mieć przez ciebie kłopoty – podsumował z wielkimi pretensjami Albert – Nie rozumiesz, że skoro facet dokładnie wiedział, gdzie szukać tej skrzynki, to musiał mieć kiedyś coś wspólnego z jej zaginięciem i ukryciem?
- A co mnie to obchodzi – odparował zniecierpliwiony już sytuacją Dymitr – Mam na to całkiem wywalone, kto co widział, znalazł, czy zakopał. Z tym strzałem głupi zbieg okoliczności i tyle. Nie chciałem tego. Może i szkoda faceta, ale właściwie to była jego wina – próbował się nieco tłumaczyć Dymitr – Wypłacaj tę kasę i znikam.
- Chwila, nie pali się. Najpierw sprawdzę zawartość skrzynki – stanowczo zdecydował Albert.
Pamiętał dokładnie opis wskazujący, gdzie w obudowie skrzynki znajdują się dwa ukryte przyciski, które miały zadziałać tylko wciśnięte naraz i to dość mocno. Odłożył otwartą walizkę na podłogę, wyjął drogocenną skrzynkę i teraz z kolei ją położył sobie na kolanach. Dymitr nie mógł zauważyć, co Albert z nią robi, bo wszystko zasłaniał mu blat stołu.
Albert położył palec wskazujący prawej ręki z prawego boku skrzynki, a palec wskazujący lewej ręki z jej lewego boku. Wyczuł pod palcami niewielkie zagłębienia blisko tylnej ścianki skrzynki, po czym wcisnął oba przyciski mocno i zdecydowanie. Rozległy się jednocześnie dwa głuche stuknięcia, jakby w środku odblokowały się jakieś ukryte mechanizmy. Wieko uchyliło się, ale tylko na jakiś centymetr. Albert przytrzymał wieko z obu stron, nabrał powietrza i wstrzymał oddech. Delikatnie unosił wieko skrzynki do góry, jakby obawiał się, że w środku może znajdować się jakaś wybuchowa substancja, reagująca na najmniejszy szmer czy nawet na delikatne wstrząsy.
Kiedy Dymitr zobaczył wyraz jego twarzy po uniesieniu wieka już wiedział, że coś jest nie tak i kasa za zlecenie nie przejdzie tu i teraz ot tak, z rączki do rączki.
- Mówiłeś, że tu nie zaglądałeś, do cholery! – wydarł się ponownie Albert, kolejny raz ignorując też zaniepokojone spojrzenia klientów restauracji. Szybko jednak opanował się i przeszedł na nieco mniej zwracający uwagę ton – Myślałeś, że masz do czynienia z durniem? Jeżeli sobie wyobrażasz, że możesz tak ze mnie kpić, to jesteś w poważnym błędzie, Dymitr. Gdzie kamień?
- Jaki kamień? – zdziwił się oskarżony o kradzież Dymitr – A czy ja wracam z jakiegoś kamieniołomu, czy jak?
- A, już wiem! Wymyśliłeś sobie pewnie, cwaniaku, że jak go zatrzymasz, to wyżebrzesz wyższą kasę, tak? Naprawdę jesteś aż tak chciwym sukinsynem? Po czymś takim twoja reputacja legnie w gruzach i nie zarobisz już w tym kraju ani jednego centa! – zapowiedział wściekły Albert.
- Uspokój się, człowieku. Przysięgam, że nie otwierałem tej skrzynki. Dostałeś ją w takim stanie, w jakim ją znalazłem. Albo tego twojego kamienia tam w ogóle nie było, albo musiał go wyciągnąć ten gość, co razem ze swoją babką odkopał skrzynkę. To jedyna możliwość, jaką widzę – na szybko przeanalizował sytuację Dymitr.
- Nie widzisz, że to dla ciebie jeszcze gorzej? Martwy nam nic przecież nie powie. Mówiłem, że trzeba było załatwić to po cichu. I jak zamierzasz teraz odzyskać mój kamień?
- A co mnie obchodzi jakiś twój cholerny kamień, Albert. To twoja wina. Zlecenie było na skrzynkę i masz skrzynkę. Miałem do niej nie zaglądać, to nie zaglądałem. Gdyby było polecenie sprawdzić zawartość skrzynki tam na miejscu, przed jej zabraniem, to nie miałbym żadnego powodu kropnąć faceta przed skończeniem roboty. Jeśli skrzynka okazałaby się pusta, wyciągnąłbym z niego informacje pewnie jeszcze zanim wydłubałbym mu oczy. I wszyscy byliby teraz zadowoleni. A tak ja mam gościa na sumieniu, a ty masz pustą skrzynkę – Dymitrowi nie można było odmówić racji ani tym bardziej logiki – Kasa do mojej walizki w tej chwili! Ja nie żartuję. I przestań mnie obrażać, ćwoku jeden, bo ja też umiem rzucać mięsem. A we frajerskiego detektywa sam się możesz pobawić razem ze swoimi wypachnionymi gogusiami.
- Dobra, Dymitr. Wierzę ci, a inwektywy i tak niczego w tej chwili nie zmienią. Ani obruszanie się jak dziecko w piaskownicy – próbował nieco ugłaskać Dymitra Albert, odkładając skrzynkę z powrotem do jego sfatygowanej walizki – To prawda, że robotę odwaliłeś, choć może nieco zbyt gorliwie. Za skrzynkę twoje pieniądze ci się jak najbardziej należą. Ale posłuchaj, mam dla ciebie propozycję biznesową. Zapłacę ci więcej, jeśli pomożesz mi znaleźć kamień, który był w tej skrzynce. Zrozum, wiesz już o tej sprawie tak wiele, że bardzo ułatwi ci to wytropienie zguby. Dostałeś ode mnie sporo materiałów, a jak będzie potrzeba postaram się zdobyć o wiele więcej potrzebnych ci informacji. Dla mnie jesteś konkretnym facetem. I bystrym – Albert przyjrzał się twarzy Dymitra, ale komplement nie wywołał u niego jakiejkolwiek reakcji – Wierzę, że jak usiądziesz i na spokojnie wszystko przeanalizujesz, bez problemu uda ci się ustalić, gdzie kamień może się teraz znajdować. A potem pozostanie ci tylko go zdobyć. Tylko tym razem najlepiej bez ofiar. Proszę cię, Dymitr. Dla człowieka z twoim doświadczeniem to pestka. I oczywiście opłaci ci się to. Dorzucę pięć tysięcy. Łatwy szmal.
- Piętnaście tysięcy, Albert. Może to nie być takie łatwe, jak sądzisz. Ani takie szybkie – bez skrupułów próbował podbić stawkę Dymitr. Pieniądze zawsze przemawiały do niego najsilniej.
- Dziesięć, jeżeli na nasze następne spotkanie przywieziesz kamień. Razem będzie dla ciebie trzydzieści pięć tysięcy. Ale teraz dam ci tylko dwadzieścia, a resztę po robocie. To uczciwa propozycja. Zgoda? – zaproponował Albert Dymitrowi, usiłując wywrzeć presję spojrzeniem prosto w jego oczy.
Dymitr wytrzymał spojrzenie, ale i tak nie musiał długo myśleć, bo już miał pewne poszlaki, jak się do tego zabrać i od czego powinien zacząć. Miał do przeszukania właściwie tylko jedno miejsce, a właściwie jeden stary samochód. A potem miał do pogadania tylko z jedną osobą. Była to pewna rudowłosa, teraz już wolna lisica. Nic o niej na razie nie wiedział. Ale od czego ma się przyjaciela Alberta, który ma swoje sposoby na załatwienie wszystkiego, może poza zdobyciem głowic nuklearnych do międzykontynentalnych pocisków balistycznych. Ale kto wie, cholera, może ma i takie możliwości?
- Zgoda.
Wstali, wyciągnęli ręce i uścisnęli sobie dłonie na znak zawartej umowy. Potem usiedli ponownie. Albert sięgnął do kieszeni, wyjął dwie białe koperty i przekazał je ponad stołem Dymitrowi. Dymitr otworzył każdą z nich, rzucił okiem na dwa pliki studolarowych banknotów i skinął do Alberta na znak, że kwota pasuje.
Albert podniósł rękę, aby kelner zauważył, że ma podejść i przyjąć zamówienie.
- Zamówię dwie świeże kawy. A może chcesz coś zjeść? – zapytał Dymitra. W duchu był mu wdzięczny, że nie będzie musiał zajmować się szukaniem kamienia na własną rękę. Bez kamienia sto tysięcy papierów mógłby sobie co najwyżej skserować, wyświetlić w wyszukiwarce, albo wyjąć z Monopoly.
- Kawę z przyjemnością wypiję. Czarną i mocną. Miałem wczoraj ciężki i długi wieczór – odpowiedział Dymitr, jednak postanowił nadal grać okrutnego bandziora – Ale pamiętaj, jak mnie wydymasz, to na pewno będzie twój ostatni raz.
- Nie obrażaj się, ale zdecydowanie wolę kobiety – odpowiedział z uśmiechem Albert – A więc od czego chcesz zacząć, przyjacielu?
- Na początek będę potrzebował tylko ustalić tożsamość i adres jednej takiej rudowłosej lisicy, która jest obecnie do wzięcia, bo właśnie straciła swojego faceta…
- Poczekaj – Albert wyciągnął smartfona z najwyższej i najdroższej jabłkowej półki, z pewnością dorównującego ceną jego garniturowi. Chwilę przeglądał galerię zdjęć, a kiedy znalazł i powiększył właściwą fotografię, pokazał ją Dymitrowi – To ona?
Na zdjęciu wykonanym przy stawie miejskim Julia z córką Olą siedziały na jednej z ławek i objadały się lodami gałkowymi z wafelkowych kubeczków, całkiem nieświadome, że ktoś mógł fotografować je z ukrycia.
Czy Dymitr i tym razem wykona swoją robotę profesjonalnie? Jak wyjdzie z tego Julia? Poza tym Ola wciąż żyje w nieświadomości. Jak zareaguje na wieść o wydarzeniach ostatniej doby? Czy Julia będzie musiała powiedzieć córce więcej niż zamierzała? Jesteśmy ogromnie ciekawi Waszych pomysłów! Cieszymy się że jesteście z nami. Dajcie koniecznie znać w komentarzu jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów. Kolejny odcinek już w sobotę!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).