Już jest sześćdziesiąta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Pięćdziesiąta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Pięćdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Pięćdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Dzisiaj Bolecnauta Pan M. zabiera nas do wnętrza ciężarówki, gdzie przetrzymywane są Żaklina i Ola. Zapraszamy do lektury:
- Nie poznajesz mnie, Olka? Wiem, że pewnie przez ten zdrętwiały język mówię jakoś inaczej. Ale to ja, Żaklina!
W umęczonym żeńskim głosie współwięźnia dało się wyczuć wyraźną wesołą nutę. Jaka Żaklina, do jasnej ciasnej! Jedyna Żaklina, jaką Ola znała, mieszkała z nią przez miesiąc w jednym pokoju w ośrodku kolonijnym w Mielnie, kilka lat temu, podczas wakacji po ukończeniu pierwszego roku studiów na medycynie. Namówiona przez jedną z koleżanek z grupy, Ola skończyła kurs na wychowawców kolonijnych i postanowiła po zdaniu egzaminów połączyć przyjemne wypoczywanie nad morzem z możliwością zarobienia kilku groszy. Niemniej ważne było zdobycie cennego doświadczenia w pracy z dziećmi i młodzieżą, co miało zaprocentować w przyszłej pracy lekarza. Poza tym miało dobrze wyglądać w jej przyszłym CV w części „działalność społeczna”.
- Żaklina z Mielina. Tfu, z Mielna. Grupa kolonijna „Żabki” – poprawiła się współtowarzyszka niedoli Oli, potwierdzając jej domysły. – Już sobie przypominasz?
Serce Oli zabiło nieco żywiej. Czy to możliwe, że to TA Żaklina? No jasne, przecież ona była z Bolesławca! Ale skąd się tu wzięła? Też wpakowała się w jakąś aferę? Ola przeraziła się. Czyżbyśmy obie zostały porwane na handel żywym towarem, albo do wycięcia organów? Może za parę dni wylądujemy gdzieś w czerwonej dzielnicy Amsterdamu, czy w jakimś innym Hamburgu? Co to, to nie! A na pobranie organów też nie daję zgody! Ola próbowała odpowiedzieć, ale wyszły z tego jedynie niewyraźne mruknięcia.
- Mmmmm, mhmmm… – to było wszystko, co mogła Żaklinie odpowiedzieć. Przez ten cholerny knebel, którego nie mogła się pozbyć.
Nawet gdyby Ola mogła się jakoś odwrócić, to i tak ciemność nie pozwoliłaby rozpoznać, czy to faktycznie Żaklina, czy tylko ktoś podstępnie próbuje się pod nią podszyć, udając jej głos. Nie wiedziała, że gdyby ktoś zapalił tu jakieś światło, pewnie i tak by jej nie poznała, bo Żaklina całkowicie i diametralnie zmieniła swój image, choć trudno powiedzieć czy już znajduje się w stadium imago, czy czekają ją jeszcze kolejne przeobrażenia. Następne słowa rozwiały już wszelkie rodzące się w jej głowie wątpliwości co do tożsamości swojej dawnej przyjaciółki, z którą kontakt, z pewnych względów, urwał im się niedługo po tamtych miesięcznym, lipcowym pobycie w Mielnie.
- Pamiętasz, jak przypadkiem nie zamknęłyśmy drzwi do łazienki i wpakował się nam do środka ten hydraulik z ośrodka, Tadziu Złota Rączka, bo akurat prysznice chciał naprawiać? Takie owłosione ciacho, a my za ręczniki i zaczęłyśmy go okładać i wyganiać, zamiast pozwolić mu popracować z tymi rurami! Ha, ha, ha!
Ola, mimo knebla, także zaśmiała się, ale jedynie przez nos, sapiąc i wciągając tym samym o wiele więcej fetoru. Oprócz głowy teraz zabolał ją także i brzuch ze śmiechu wykonywanego gwałtownymi ruchami przepony. Przypomniała sobie wspomnianą przez Żaklinę sytuację i inne zarówno wesołe, jak i te mniej śmieszne momenty z pamiętnych wakacji. Jako opiekunki kolonijne przez cały lipiec mieszkały razem w jednym niewielkim pokoju, na ostatnim piętrze niezbyt nowoczesnego ośrodka wczasowego. Ich pokój znajdował się praktycznie przy samej klatce schodowej, całkiem blisko wyjścia po drabinie na płaski, pokryty papą dach.
Przez dwa turnusy zajmowały się na szczęście tylko dziećmi nauczania początkowego, czyli z klas I-III szkoły podstawowej. Na szczęście, bo te akurat były naprawdę grzeczne, choć nieźle przerażone daną im przez jeszcze bardziej przerażonych rodziców samodzielnością. Przy odrobinie wysiłku pedagogicznego i psychologicznego, maluchy nie sprawiały im żadnych większych problemów. Dzieciaczki były jeszcze w takim okresie, że wiele z nich najchętniej spakowałoby z powrotem swoje torby i plecaki, i nawet na piechotę pognałoby do domu. W Oli i w Żaklinie wzbudzało to przede wszystkim instynkty macierzyńskie i oprócz stosowania w praktyce poznanych na kursie metod radzenia sobie z nieporadnymi jeszcze wychowankami, miały także możliwość sprawdzić się w roli przyszłych mam. Powoli i wytrwale, przez zabawy, rozmowy i przytulanie sprawiły, że każdy z dwóch turnusów odjeżdżał z Mielna zbiorowo becząc w autobusach. Niektóre dzieci podarowały im na pożegnanie dziękczynne laurki, a te bez zdolności plastycznych tylko darły się, że nie chcą rozstawać się z panią Olcią i panią Żakcią. Tak samo mocno nie chciały wracać, jak na początku nie chciały na kolonii zostać. Dwie mniej zorientowane w polskich zwyczajach matrymonialnych i prawie cywilnym dziewczynki opuszczając ośrodek kazały im obiecać, że zostaną drugimi żonami ich tatusiów. Przyszłe drugoklasistki kłóciły się tylko, która z pań zostanie przyszłą żoną którego z ich ojców.
W ten jeden gorący, letni miesiąc Ola i Żaklina zżyły się także ze sobą. Żaklina była o niecały rok starsza od Oli. Obie jedynaczki, chyba przez całe swoje życie pragnęły mieć rodzeństwo, w ostateczności choćby i siostrę. W trzy dni dotarły się i zaakceptowały swoje plusy i minusy. Choć tych drugich nie widziały w sobie prawie wcale. Widocznie miały za mało czasu, aby pokazać swoje słabsze strony. Pragnęły po prostu spędzić ten czas, pracując i nieźle się przy tym bawiąc, trochę jak nastolatki, które po raz pierwszy wyrwały się spod opieki restrykcyjnie kontrolujących ich rodziców. Rozumiały się doskonale i stanowiły wtedy z Żakliną niezłą parę, oczywiście jedynie w sensie trzymającego się razem, robiącego furorę teamu zgrabnych, wysokich, powalających trafnymi ripostami, pewnych siebie studentek.
Kiedy ubrane na letniaka, w krótkich spodenkach i bluzkach na ramiączkach, pokazywały się na deptakach albo bez tego zbędnego balastu grzewczego, w samym bikini, paradowały po plaży, wzbudzały powszechne zainteresowanie, a z medycznego punktu widzenia – nadwerężanie odcinków szyjnych męskich kręgosłupów, kurczenie męskich mięśni piwnych i opadanie męskich szczęk. Natomiast u partnerek, żon i koleżanek tych męskich ofiar i oferm, czyli wszystkich bez wyjątku facetów, od pryszczatych trzynastolatków po chodzących z balkonikami staruszków z Niemiec, obserwować można było nagły przypływ kobiecych kompleksów zbędnego miligrama, brakującego decymetra biustu lub nadmiernego milimetra w talii. Dodatkowo pojawiała się u nich nagła potrzeba trzepnięcia kogoś w pobliżu otwartą dłonią w potylicę. Biedakom obrywało się jedynie za to, że są samcami i mają oczy zwrócone nie w tą stronę.
No cóż, nie ich wina, że obie były zbudowane, tak jak były. To tylko geny. I trochę sportu. I jeszcze odrobina dobrego smaku w doborze garderoby połączona ze szczyptą umiejętności eksponowania tychże ciuchów na sobie. Dzięki temu wszystkiemu wszyscy musieli sądzić, że Ola i Żaklina to jakieś początkujące modelki, spędzające słoneczne wakacje wyjątkowo nie na Bali, ale nad polskim Bałtykiem. Nie wiadomo, jak wyjaśniano sobie obecność dwadzieściorga pięciorga ruchliwych i hałaśliwych pędraków, krążących jak chmara much wokół tychże modelek, ale przynajmniej dla licznego grona facetów wesoła gromadka była niepodważalnie najlepszym pretekstem, aby dość często spoglądać w stronę przebywających z nimi wychowawczyń.
Któregoś dnia wieczorem, chyba był to piątek, kiedy już wszystkie sześcio-, siedmio- i ośmiolatki grzecznie spały, Ola z Żakliną leżały na plecach, na kocu rozłożonym na dachu ośrodka, patrzyły w gwiazdy i popijały limonkowe piwo, bezalkoholowe oczywiście. Klucz do wyłazu dachowego podstępnie wyłudziły od Tadzia, którego praca polegała na dbaniu o cały budynek od strony technicznej. Nie miał siły im odmówić, kiedy obie pomachały do niego swoimi czterema firankami, wypięły biodra do przodu i przebłagały go słodkim „Tadziu, pliiiiiz”. Tadziu był z gatunku wolniej myślących, ale jeszcze jako tako dobrze wyglądających na oko czterdziestolatków, choć nie był w typie żadnej z nich. Przynajmniej nie intelektualnie.
Nad morzem nocne gwiazdy lśniły naprawdę wyjątkowo. Światła setek mniejszych i większych żaróweczek zdobiących rozpostarty nad nimi granatowo-czarny parasol drżały, jakby ktoś tam na górze, kto te lampki trzymał, był już zmęczony swoją fizyczną pracą albo wykazywał pierwsze objawy choroby Parkinsona. Czyżby anioły w niebie też chorowały?
Zgadały się na temat swoich sytuacji rodzinnych. Przez ochronne osłony, a może skorupy rozsądku dobrze wychowanego dziecka i zabetonowanej w nim chęci zadowolenia swoich rodziców, przebijały się u nich obu pragnienia skorzystania z młodości i zasmakowania odrobiny szaleństwa. Każdy wiek ma swoje prawa, mówią starsi i bardziej doświadczeni rodzice, ale jednocześnie tłumaczą, jak łatwo jest przesadzić i pytają „Czy jesteś gotowa ponieść konsekwencje swojej nieodpowiedzialności?”. Obie zdawały sobie sprawę, że jeżeli nie zachowa się ostrożności i umiaru, można na zawsze zostać niedojrzałym dzieckiem albo zbyt wcześnie stać się dorosłym i pominąć bez czytania jeden lub kilka istotnych dla życiowej fabuły rozdziałów w księdze własnego losu. Ale i tak czasem ciągnęło je do zrobienia czegoś poza schematem, do jakiegoś niewinnego i niegroźnego wybryku.
Kiedy Żaklina usłyszała, że Ola ma tylko mamę, a ojciec zginął na misji wojskowej, powiedziała ze smutkiem w głosie, że bardzo jej przykro. Przysunęła się do Oli, obróciła na bok i podparła na łokciu. Wolną dłonią sięgnęła do głowy Oli i zaczęła ją głaskać po włosach, zahaczając delikatnie o małżowiny uszne. Ola nie protestowała, ponieważ było to całkiem przyjemne. Nie były pod wpływem alkoholu, więc miały pełną świadomość swoich czynów. W ciemności patrzyły na siebie, ledwie dostrzegając błyszczące punkciki swoich oczu i zastanawiając się, co ta druga ma w głowie. Było w tym coś magicznego i już gdzieś tam na granicy erotyzmu, ale nie zdecydowały się posunąć ani o jeden krok do przodu. Stwierdziły, że póki co pozostaną zatwardziałymi wyznawczyniami heteroseksualizmu i nie ustaną w poszukiwaniach tego jednego, jedynego księcia z bajki. Żaklina z powrotem położyła się plecami na kocu.
- Kurde, trochę mnie nosi. Miałabym ochotę potańczyć, a ty nie? – rzuciła przenikając wzrokiem bezkresny kosmos, jakby próbowała dostrzec, co może być na jego końcu i rozwiązać odwieczną zagadkę filozofów i astronomów, zastanawiających się czy wszechświat w ogóle ma jakieś granice.
- No, najlepiej z jakimś Latynosem. „Hola, siniora Alehandra. Mohę na parkietar, por fawor?” – Ola udała, że mówi po hiszpańsku, chociaż nie mówiła w tym języku ani słowa, a akcent znała z filmów i piosenek. Obie zaśmiały się na głos.
- Albo z jakimś Fransułą. „Madam Żaklin, zaprrraszam na kolacja, dziś szef kuzin serwir żabie udka i ę bą żur.” – Żaklina akcentowała wszystkie słowa na ostatnią sylabę i wymawiała gardłowe „r”, przez co zabrzmiało to faktycznie po francusku, chociaż nigdy się nie uczyła tego języka.
Gdzieś niedaleko, a może i daleko, bo czyste powietrze mogło nieść te dźwięki nawet z kilku kilometrów, dudniły regularne rytmy jakiejś głośnej muzyki przeplatane śpiewami i okrzykami publiczności. W nadmorskich miejscowościach wieczorami życie tętniło, a ich władze umilały wakacyjny wypoczynek wczasowiczów poprzez organizację częstych imprez muzycznych. Do najbardziej popularnych kurortów, do których Mielno z pewnością się zaliczało, przyjeżdżały nawet największe gwiazdy i to nie tylko polskiej muzyki. Dawały całkiem niezłe koncerty i widocznie to była jedna z takich imprez na żywo.
Ola z Żakliną zgodnie uznały, że mają wielką ochotę pójść tam i się pobawić, tylko przedtem musiały powiadomić koleżanki, będące opiekunkami starszych kolonistów i poprosić je o zastępstwo w czuwaniu nad bezpieczeństwem podopiecznych na trzecim piętrze, gdzie rozlokowana była ich grupa maluchów. Ubrały się w swoim pokoju, stosownie do okazji, w spodnie trzy-czwarte, założyły błyszczące paski i t-shirty z wariackimi napisami. Upięły długie włosy w końskie ogony i spojrzały na siebie krytycznie. Wyglądały trochę jak tancerki z teledysków disco-polo, no i o to właśnie chodziło. W nocy można było je wziąć za bliźniaczki, więc postanowiły w razie czego przedstawiać się jako rodzone siostry. Żaklina była długowłosą szatynką i miała zupełnie inne rysy twarzy niż Ola, ale kto niby miałby w ciemności zwracać na to uwagę i to podczas wygibasów na oświetlonym stroboskopem parkiecie.
Mimo później pory były pewne, że nie mają się czego bać. Były młode i zdrowe, wydawało im się, że cały świat został stworzony właśnie dla nich i stoi przed nimi otworem. Obie zgodnie uznały, że dotąd były jak nieopierzone pisklaki pieczołowicie trzymane pod kloszami swoich mamuś i oto nadeszła wreszcie pora uwolnić się spod zaborczych skrzydeł i nauczyć się samodzielnie latać. Choćby ich pierwsze loty poza gniazdo miały skończyć się poobijaniem tyłków.
Używając powierzonych im kluczy wyszły z ośrodka i ruszyły w kierunku, z którego dochodziła muzyka i okrzyki. Prawdopodobnie była to specjalnie wybudowana scena na parkingu przy mieleńskim ośrodku sportu, blisko wesołego miasteczka, znajdującego się tuż nad brzegiem jeziora Jamno. Kilkaset metrów do przejścia w przeciwnym kierunku niż nadmorskie, piaszczyste plaże. Ledwie kilka minut drogi. Ciekawe, do której potrwa ten występ, zastanawiały się mijając ośrodki wczasowe, nowoczesne hotele, rodzinne pensjonaty i błagające od lat o remont domki wczasowe. Przeważnie koncerty trwały tutaj do północy, ale czasami dłużej, jeśli ludzie dobrze się bawili, a program wieczoru miał kończyć się na przykład pokazem fajerwerków.
Żartując i obgadując wszystko, co mijały, nie zauważyły, że od stolika przy jednej z otwartych do późna pijalni piwa podniosło się trzech rosłych, ogolonych na łyso osobników. Idąc podobnym tempem, z początku trzymali się kilkadziesiąt metrów za wystrojonymi, atrakcyjnymi dziewczynami. Ale im bardziej Ola i Żaklina zbliżały się do celu swojego nocnego spaceru, tym szybciej ten dystans się zmniejszał, aż dziewczyny doszły do pełnego dziur płotu okalającego niedokończoną budowę wielopiętrowego budynku, sądząc po liczbie pięter i układzie okien, najprawdopodobniej jakiegoś kolejnego hotelu.
***
- O, matko! Ale tu smród, co nie? Zaraz się chyba zrzygam – rzuciła w czarną przestrzeń Żaklina, nieświadoma dramatycznej retrospekcji mającej miejsce w głowie Oli, w której drugą z głównych bohaterek była ona sama.
- Yhm – potwierdziła Ola wracając z Mielna do ciemnego, wilgotnego i śmierdzącego pomieszczenia o nieznanej lokalizacji.
- Okej, pewnie masz taki knebel, jak ja jeszcze przed chwilą i nie możesz gadać, a musimy zacząć się jakoś porozumiewać – Żaklina domyśliła się przyczyn zaniemówienia Oli. – Możesz czymś stukać?
- Yy – odparła Ola.
- Dobra. A więc zróbmy tak. Na „tak” mrucz „yhm” a na „nie” - „yy”, dobra?
- Yhm.
- Masz knebel i nie możesz się go pozbyć? – Żaklina rozpoczęła wywiad i ocenę ich sytuacji.
- Yhm.
- Wiesz, gdzie jesteśmy?
- Yy.
- A znasz tego gościa?
- Yy.
- Wiesz, czego on może od nas chcieć?
Cisza.
- Dobra, inaczej. Wiesz, czego on może od ciebie chcieć?
- Yhm. Yy.
- Czyli i tak, i nie. Interesujące. Myślałam dotąd, że chodzi mu głównie o mnie. A tu zdaje się ty jesteś ważniejszą przyczyną. Mnie zaprosił do bagażnika za pomocą jakiejś szmaty ze środkiem usypiającym, kiedy go śledziłam rowerem aż od Granicznej. Ale o tym później ci...
- Yhm, Yhm, Yhm! – Ola zareagowała w dość dziwny sposób. Co mogło oznaczać to jej nagle „Tak, tak, tak!”, zastanawiała się Żaklina. Najwyraźniej Ola chciała coś jej przekazać. Trzykrotne „tak” pojawiło się tuż po tym, kiedy wspomniała nazwę jednej z bolesławieckich ulic. Chyba o to chodzi.
- Mówi ci coś ulica Graniczna?
- Yhm. Hemam ham – dziwna była ta brzuchomówcza konstrukcja lingwistyczna Oli, pomyślała Żaklina. Najwidoczniej zdania złożone tak właśnie brzmiały, kiedy się miało zablokowaną szczękę i jedynie możliwość hymkania. Coś jej wpadło do głowy.
- A może mieszkasz tam?
- Yhm!
- O, ja cię sunę. Kurczę nie pamiętam numeru. Taki pomarańczowy dom z wielką magnolią w ogródku? – podekscytowała się Żaklina.
- Yhm!
- Naprawdę? A ja tam właśnie robiłam fotoreportaż, kiedy ten bandyta pojawił się niedaleko! Co to wszystko ma znaczyć? – Żaklina zdenerwowała się, bo mimo, że odkrywała pewne kolejne fakty, wszystko wydawało się jeszcze bardziej gmatwać i zaciemniać.
- He hem. Hohe hoha hama he – odpowiedziała Ola.
- Nie no, tak do niczego nie dojdziemy – żachnęła się Żaklina. – Zanim nauczę się tego twojego dialektu, minie cała wieczność, a tyle czasu nie mamy. Musimy jakoś się uwolnić, albo przynajmniej odkorkować ci tę twoją śliczną facjatę. A na razie brak mi pomysłów, kurde balans. Też mam związane kończyny i to wszystkie skutecznie. Drań znał się na rzeczy.
- Ha heh heham – dorzuciła swoje niewyraźne trzy grosze Ola, nie wnosząc oczywiście tym samym nic nowego do tej dyskusji.
- A może jakoś się do siebie zbliżmy i ja ci wyciągnę ten twój knebel palcami? A może lepiej będzie zębami? – zaproponowała po dłuższej, trzysekundowej analizie sytuacji, Żaklina.
- Yhm. Huh hymham – potwierdziła Ola. Przynajmniej w pierwszej części swojej wypowiedzi tak to zabrzmiało.
- Dobra, to hymkaj od czasu do czasu, żebym słyszała, czy zbliżam się do ciebie – zakomenderowała Żaklina. – Będę małymi hopkami podskakiwała i próbowała centymetr po centymetrze kicać do ciebie na plecach albo na boku, jeszcze nie wiem, jak będzie lepiej i szybciej. O ile oczywiście ten bydlak nie przywiązał mnie do czegoś sznurkiem, to za moment powinnam do ciebie dotrzeć.
- Hym… hym… - co kilka sekund Ola wydawała z siebie dźwięki, dzięki którym Żaklina wiedziała, czy przesuwa się w kierunku Oli, czy może od niej oddala.
Żaklina zsunęła się z czegoś twardego i suchego na coś twardego, mokrego, zimnego oślizgłego i śmierdzącego. Upierdzielę moje ubranie, pomyślała. Ale podskok za podskokiem przesuwała się po podłodze tego nieznanego, ciemnego pomieszczenia. Coraz głośniejsze i wyraźne hymkanie Oli oznaczało, że była coraz bliżej i bliżej swojego celu. W pewnej chwili wyczuła coś twardego o wyższym poziomie niż posadzka. Chyba Olę też ten łachudra na czyś ułożył, na jakimś podeście czy deskach. Taki był wspaniałomyślny i dobroduszny, że nie pozwolił im marznąć i moknąć.
Ola nadal hymkała, ale kiedy wyczuła, że Żaklina wgramoliła się tuż obok niej i dotknęły się czubkami głów, zacichła. Żaklina nadal próbowała się przesuwać, teraz już nie podskakując, ale kurcząc i rozprostowując ciało. Niezgrabnymi ruchami posuwistymi przesunęła się i okręciła tak, że wyczuła, że teraz leżały już przodem do siebie.
- Ale nie myśl sobie, że to nasz pierwszy pocałunek, dobra? – zaśmiała się Żaklina i przybliżyła usta do twarzy Oli. Trafiła na jej nos, opuściła wargi niżej i wyczuła nimi gładką strukturę taśmy. – Aha, to dlatego nie możesz wypluć knebla, bo ci dodatkowo zakleił usta taśmą – stwierdziła, podczas gdy Ola cały czas milczała. – Spróbuję chwycić zębami za jej koniec. Nie krzycz tylko, jakbym cię za mocno ugryzła.
Mimowolne całusy, które składała wargami na policzkach Oli, mogłyby zostać przez kogoś z zewnątrz dwojako odebrane. Ale jakiekolwiek emocje u żadnej z nich nie zostały tymi pieszczotami wywołane. Nie to miejsce, nie ten czas i nie te okoliczności.
Po małym kawałku Żaklina chwytała i odklejała zębami taśmę, aż wargi Oli zostały uwolnione. Żaklina po ostatnim pociągnięciu zębami odchyliła głowę i wypluła taśmę gdzieś w ciemność.
- Dasz radę wypchnąć tę szmatę? - spytała.
- Yy – odpowiedź mówiła sama za siebie. Inaczej z ust Oli zabrzmiałoby przecież krótkie „nie”. – Hehy hi hehau.
- Okej, rozumiem. To teraz spróbuję pociągnąć zębami za knebel. Ale to już na pewno będzie jak usta usta – uprzedziła Żalina i nieświadomie mrugnęła zalotnie jednym okiem. – Może nawet być po francusku, bo nie wiem jak głęboko będę musiała sięgnąć. Gotowa? Jak chwycę, ty wypychaj. Wiem, że to trudne, bo masz zdrewniały jęzor, ale musisz mi pomóc.
- Yhm.
Żaklina ponownie wyszukała wargami nos Oli, przesunęła się niżej i ich wargi zetknęły się. Na szczęście odrywana taśma musiała wyciągnąć na zewnątrz jakiś luźny fragment tkaniny, którą wepchnięto do buzi Oli, bo Żaklinie udało się chwycić za ten jeden jedyny wystający skrawek. Ciągnęła za niego raz po raz, powoli wysuwając kawałek zwiniętej szmaty na zewnątrz. Ola próbowała pomagać, ale ruchy zdrętwiałym językiem nie były zbytnio pomocne ani skuteczne. W końcu cały knebel został wyciągnięty na zewnątrz i Ola mogła zacząć wreszcie ruszać szczęką i językiem.
- Powoli, nie od razu, Ola. Teraz ruszaj delikatnie szczęką i rozmasowuj język policzkami i podniebieniem. Przez chwilę będziesz miała takie głupie wrażenie, jakbyś nie miała w ogóle języka. Ale po chwili czucie zacznie wracać – wyjaśniała i uspokajała ją Żaklina.
- Oj… Oj… bo ly… to chę… – pierwsze sylaby wypowiadane przez Olę brzmiały, jakby dopiero co uczyła się mówić po ukończeniu osiemnastego miesiąca życia.
- Widzisz? Powolutku będzie coraz lepiej. Nic na siłę. Musisz mi…
- Ciiii…
- No mówię, że mi… – powtórzyła Żaklina, nieświadoma, że Ola próbowała jej właśnie zakomunikować, że coś ją zaniepokoiło.
- Ciii… cho… Cosz sły sze…
- Co?
- No, ci… cho….
Nagle Żaklina też to usłyszała. Kroki i uderzenie metalu o metal, ale gdzieś na zewnątrz pomieszczenia. A potem do ich uszu doszły także jakieś przytłumione głosy. Nie dało się stwierdzić, czy któryś z głosów należał do porywacza, ale jedno ze zdań zabrzmiało na tyle wyraźnie, że serca Oli i Żakliny prawe się zatrzymały.
- Nie wyciągniemy ich stąd i nie upchniemy, jeżeli nie przetniemy ich na pół!
Czy dziewczynom naprawdę grozi przecięcie na pół? Czy Dymitr rozniósł rynek w drobny mak? Czy Julii uda się wreszcie powiedzieć prawdę Bolesławowi? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!
Bolecnauta Pan M. pisze, dzieli się z nami niesamowitymi pomysłami i talentem pisarskim nawet w czasie przedświątecznym. Pozdrawia Redakcję, za co bardzo dziękujemy oraz szerokie grono Czytelników i ogólnie nie tylko Bolecnautów, życząc Wesołych Świąt.
My także życzymy spokojnych, radosnych i smacznych oraz pełnych dobrej literatury Świąt Wielkiej Nocy!
Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).