Już jest siedemdziesiąta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!
Sześćdziesiąta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Sześćdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Sześćdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czy Sergiusz połamie redaktorowi ręce? Zapraszamy do lektury:
Jadąc taksówką na umówione z Sergiuszem spotkanie w kierunku opuszczonych od kilku lat magazynów znajdujących się na końcu ulicy Staroszkolnej, które wkrótce miały ustąpić miejsca kolejnej galerii handlowej, redaktor Skrętkowski stwierdził, że lek przeciwbólowy zaczął jednak w pełni działać, bo ból barku i ramienia wyraźnie się zmniejszył. Wykorzystał ten moment ulgi i przejrzał w smartfonie wpisy na portalu, dla którego od kilkunastu lat pracował i który bez niego prawdopodobnie nie byłby tak znany w Bolesławcu i okolicach. Ludzie zawsze będą łaknąć sensacji.
Najświeższy artykuł ze zdjęciem jakiegoś pilnie poszukiwanego bandyty, zapewne przesłanego do redakcji przez Policję, został zamieszczony już po zwyczajowej godzinie zamknięcia redakcji. Redaktor zastanawiał się, kto mógł pracować tego dnia po godzinach. Odszukał autora tekstów. To Kamil. Jasne, że on.
Przypomniał sobie, że sam mu kazał zostać w biurze nieco dłużej. Po zdobyciu ciekawych, jak się spodziewał, informacji na temat ofiary bandyckiego napadu na ulicy 1 Maja, miał mu wysłać materiał do publikacji, ale niestety został nakryty na gorącym uczynku i musiał salwować się nieszczęśliwą w skutkach ucieczką. Niestety, nie opanował jeszcze sztuki przenikania przez zamknięte drzwi, choć w jego zawodzie akurat ta umiejętność bardzo by mu się przydała. Obiecał sobie, że do szpitala wróci później, bo przecież lek na pewno przestanie działać, zanim pęknięty obojczyk się zrośnie. Jeśli będą pytać czemu wyszedł, powie, że po zastrzyku dostał małpiego rozumu i nie myślał racjonalnie. A, co! Niech się czepią tej wrednej siostrzyczki, że wybrała nieodpowiedni lek albo za dużą dawkę.
Zapłacił taksiarzowi gotówką i wysiadł. Rozejrzał się i stwierdził, że prace rozbiórkowe na terenie tej ogromnej nieruchomości musiały się zacząć jakiś czas temu, ale główne budynki jeszcze stały. Na razie rozbierano zdaje się elementy zewnętrzne i instalacje. W budynkach nie było już też okien ani drzwi. Same mury jak zwykle są rozbierane na końcu, bo ich nie da się sprzedać ani nic z nich odzyskać.
Przeszedł go dreszcz, kiedy spojrzał na stojące jeszcze potężne magazyny niedawnej hurtowni alkoholu. Miał nieprzyjemne skojarzenia z tym miejscem z dwóch powodów. Pierwszy to fakt, że podczas wojny na tym terenie znajdowała się filia niemieckiego obozu Gross Rosen, a drugim powodem było nieprzyjemne w skutkach spotkanie z Sergiuszem i jego siepaczami. Na szczęście skończyło się ono dla niego tylko kilkoma siniakami i niechęcią do pchania nosa w sprawy ludzi Sergiuszowi podobnych. Miał nadzieję, że dzisiaj ich pogawędka odbędzie się w bardziej pokojowej atmosferze. Nie po to się przezornie zabezpieczył, składając wydrukowane informacje w pewnej kopercie, w znanej tylko jemu kancelarii notarialnej.
Redaktor zobaczył z daleka zaparkowanego przy jednej z dawnych bram do hali magazynu charakterystycznego, białego jeepa wranglera. Wyglądało na to, że tym razem Sergiusz przyjechał sam. Podszedł od prawej strony do szerokiego jeepa o wielkich, niemalże jak w monster trucku, oponach. Zanim jeszcze zajrzał przez szybę auta, Sergiusz otworzył drzwi pasażera od wewnątrz i zaprosił go gestem do środka. Dziennikarz wsiadł do luksusowo, choć mogło się na pierwszy rzut oka wydawać, surowo wykończonej kabiny.
- Twarzowy zielony garnitur, Gerard! Wojskowy mundur?
- Wiesz, że nie przyszedłem tu rozmawiać o mojej garderobie.
- Wiem, wiem – zapewnił uśmiechając się z lekkim grymasem bólu Sergiusz, na którego szyi widać było świeże blizny po operacji. – Podzwoniłem tu i ówdzie, bo chciałem wiedzieć, u kogo najlepiej zasięgnąć języka w twojej sprawie. Myślałem, że uda mi się namierzyć kogoś z moich starszych przyjaciół. Ale wyobraź sobie, że dzisiaj jakby wszyscy gdzieś wyparowali.
- A może po prostu nie chcą z tobą gadać? Ja im się nie dziwię… – redaktor Skrętkowski ponownie spojrzał na puste okna dawnych budynków magazynowych, jakby sprawdzał, czy Sergiusz nie zabezpieczył się, przybywając razem z jakimś strzelcem wyborowym. Ale chyba za bardzo pracowała mu wyobraźnia. Odwrócił się ponownie do Sergiusza. – Jeśli z innymi gadasz tak uprzejmie, jak ze mną, to każdy może dostać do ciebie awersji.
- A ty znowu swoje. Coraz bardziej niegrzeczny się robisz, wiesz? – Sergiusz wyciągnął paczkę papierosów, ale po chwili namysłu schował ją z powrotem do kieszeni koszuli.
– Wewnątrz staram się nie palić. - wytłumaczył się. - Klienci potem mówią, że śmierdzi i nie chcą takich aut. A wracając do twojej prośby: wygląda na to, że dzisiaj się zbyt wiele nie dowiemy. Ale zaraz spróbuję podzwonić jeszcze raz. Jak uda mi się kogoś złapać, dam ci telefon, a ty se zapytasz o co tam chcesz, dobra? Kasę masz?
- Najpierw informacje. Co z ciebie za biznesmen?
- Właśnie. Ten wranglerek ci się nie podoba? Tanio oddam – Sergiusz poklepał ręką po kokpicie, jakby chciał pochwalić swojego rumaka za jego posłuszeństwo. Jako handlarz nie lubił marnować czasu.
- Mówiłem, że nie potrzebuję samochodu, ale ty jak zwykle słyszysz tylko to, co chcesz słyszeć – lista zarzutów wobec Sergiusza mogłaby był znacznie ciekawsza i znacznie dłuższa, jeśli redaktor mógłby pogrzebać w swojej pamięci i notatkach.
- Kilka osób mi powiedziało, że podobno szef zarządził mobilizację na jakąś akcję jeszcze tego wieczora. Podobno wybierają się większą grupą do Bolesławca. Cóż, trzeba będzie gdzieś zniknąć na jeden dzień, żeby się przypadkiem wkurzonemu szefowi nie napatoczyć…
- Do Bolesławca? Po co? – redaktor ożywił się, węsząc zaczątek kolejnego tematu. Coś dużo się w tym naszym małym Bolesławcu ostatnio dzieje, pomyślał.
- Nie wiem. Że niby ktoś nie wykonał swojego zadania i przerobił szefa na dużą kasę, czy coś. Nie znam szczegółów. Ale gość, którego szukają jest lepszy niż Rambo. Więc może się zrobić gorąco. Zostawiłem informacje dla kilku jego najbliższych współpracowników, którzy mi, że tak powiem, sprzyjają, żeby oddzwonili, jak będą mogli. Chodzi o tych, no wiesz, tych, co mogą coś tam jeszcze pamiętać sprzed trzydziestu lat, bo tacy cię, myślę, interesują.
Niespodziewanie głośna i wesoła melodia „Kalinka” wybrzmiała z telefonu Sergiusza. Jakżeby inaczej, pomyślał redaktor. Sergiusz odebrał rozmowę.
- Anton, cześć. Dzięki, że oddzwaniasz. Gdzie ty służyłeś przed 93 rokiem? W Pstrążu? A to świetnie. Mam tu kogoś, kto szuka kolegi z tamtych czasów.
***
Romciu i Boguś pachnieli nieprzyjemnie, ale i tak w porównaniu do fetoru pomieszczenia, w którym dziewczyny zostały zamknięte przez faceta z blizną, mogli być wzięci za chwilę wcześniej buszujących po drogerii w celu spryskania się testerami perfum.
Losy ludzi im podobnych jednak nie zawsze wynikają z własnego wyboru. W większości przypadków bezdomność i alkoholizm są skutkiem, a nie przyczyną dramatycznych, pokręconych życiorysów. Młodzi ludzie w swoich planach na przyszłość raczej nie zakładają tego, że w wieku pięćdziesięciu lat będą żyć na ulicy, żebrać o złotówkę pod marketem albo zarabiać na kolejną butelkę wina zbieractwem jakiegoś żelastwa. A potem, kiedy zdarza się coś złego, nikt w odpowiednim czasie nie podaje ci ręki albo ktoś bezdusznie wykorzystuje twoją rezygnację, uległość i łatwowierność. A wtedy szpony uzależnienia wciągają na dobre, z początku mamiąc możliwością zapomnienia o problemach, a na końcu odbierając zdolność racjonalnego myślenia i wiary, że można w ogóle jeszcze zacząć żyć inaczej.
Ola nie wyczuwała ze strony tych, jej zdaniem, życiowych wykolejeńców niebezpieczeństwa, ale nie ufała tym ludziom i uznała, że nie będzie się odzywać. Może wezmą ją za niemowę, to jej wartość rynkowa spadnie? Z kolei, jeżeli faktycznie mają wobec niej jakieś złe zamiary, to niech przynajmniej Żaklina tego nie doświadczy. Na szczęście jej mądra przyjaciółka postała niezauważona w swojej improwizowanej kryjówce. Na pewno się okropnie bała, ale ani nie drgnęła, ani się nie odzywała. Może złomiarze nie będą tacy precyzyjni i nie pomyślą o przeszukaniu zakamarków tej ich improwizowanej celi?
Póki co, nieco zbyt grubo odziani jak na tę porę roku, dwaj przedsiębiorczy poszukiwacze nadających się do spieniężenia skarbów nadal tkwili w miejscu i przyglądali się jej, nad czymś dumając. Wreszcie odezwał się Romcio.
- Boguś, ona wygląda jak siedem nieszczęść… Przecież nie możemy jej tak, k..wa, zostawić, co nie?
Boguś zaciągnął się ostatni raz papierosem, po czym pstryknął niedopałkiem w ciemność.
- Pewnie, że nie. Dawaj pod pachy i na wózek. I pilnuj się przy kobiecie, ty niekulturna pało… Pani wybaczy koledze – zwrócił się już bezpośrednio do leżącej dziewczyny – Dawno nie miał do czynienia z tymi… no… z damami.
- Co ty pier… yhm… znaczy chrzanisz – poprawił się Romciu. – Przecież codziennie gramy w karty…
Amatorzy metali i trunków kolorowych ujęli Olę nadzwyczaj delikatnie pod pachy oraz za nogi i podnieśli. Musieli mieć w swoim fachu sporo doświadczenia nabytego podczas dźwigania różnych gabarytów i ciężarów, bo poszło im to nader szybko i sprawnie. Ola próbowała jeszcze spojrzeć w ciemny kąt, do którego Żaklinie udało się wcześniej dohycać. Wydawało się jej przez moment, że zauważyła iskierki światła odbijające się w jej przerażonych oczach, ale być może było to tylko optyczne złudzenie. Co teraz się z nimi stanie? Skoro ten chrypiący Boguś zwracał się do niej per „pani”, to może nie przepadła jeszcze szansa na ratunek?
Książęta recyklingu wnieśli Olę do wielkiej, otwartej hali o półokrągłym, gęsto żebrowanym sklepieniu. Ola nadal nie miała pojęcia, co to za miejsce. Na jednej z umownych ścian, bo w pomieszczeniu o takiej konstrukcji trudno było odróżnić ściany od sufitu, to znaczy po jej lewej stronie, znajdowały się ledwo jeszcze widoczne napisy, zdaje się po rosyjsku. Drugą z umownych ścian, tą przeciwległą, zdobiły nieco nowsze malowidła, sporządzone zapewne przez współczesnych, wyposażonych w farby w sprayu jaskiniowców, przedstawiające również jakieś napisy i grafiki, ale były one dla Oli zrozumiałe w podobnym stopniu, co cyrylica. Przez chwilę pożałowała, że nie wybrała w ogólniaku jako dodatkowego języka Tołstoja i Puszkina. Wybrała włoski. Chociaż znajomość la lingua italiana przydawała się jej w życiu. Przynajmniej wtedy, kiedy jeden szarmancki Antonio na campingu w Pescici podarował jej „Piekło” Dantego w oryginale i mogli sobie o tym porozmawiać.
- Niech panienka go nie słucha – trzymający nogi Oli i idący tyłem Boguś poczuł się w obowiązku objaśnić niedomagania intelektu kolegi. – On niedawno, ze dwa tygodnie nazad, na łeb upadł. Z wysoka. Wlazł pod taki jeden dach, w Bolesławcu na Staroszkolnej co tam te stare budynki rozbierają i ciął piłką ceownik. Kawał metalu, niezły grosz, mówię panience. Tyle, że dureń na nim siedział. No i po chwili to się wygło, a on spadł. Romuś ma naprawdę twardą łepetynę, tylko trochę hmm… słabo wypełnioną. Tak do połowy gdzieś, albo może i mniej. Może i mu nie pękła od tego upadku, ale od tamtego czasu jakoś tak jeszcze mniej normalnie myśli i gada.
- A najgorzej, że ten ceownik został pod dachem – dodał swoje przemyślenie na temat przeżytej traumy Romcio.
- A nie mówiłem? Wolnomyśliciel.
- To może trzeba było iść do lekarza i zrobić badania? – Ola obiecała sobie milczeć, ale górę wzięły lekarskie przyzwyczajenia. Może powiedzieć im, że jestem medykiem? - zastanawiała się w myślach. Zagadam ich, może jakoś odwrócę ich uwagę i nadarzy się okazja na uwolnienie?
Uprzejmi i nadzwyczaj delikatni sprzątacze świata zdołali wreszcie dotrzeć ze swoim odnalezionym, nietypowym skarbem do ręcznego wózka pozostawionego na zewnątrz. Ola zauważyła, że słońce zbliża się już do linii horyzontu. Rozejrzała się dookoła i coś zaczęło świtać w jej głowie w kwestii lokalizacji geograficznej tego miejsca. Przypomniała sobie film „Mała Moskwa”. Tam też pokazane były takie hangary do… no, do garażowania samolotów wojskowych. Na jakimś dawnym lotnisku. Ale Ola, do niedawna głogowianka i wrocławianka, nie była obeznana w kwestii struktur i rozmieszczenia jednostek dawnej armii radzieckiej na Dolnym Śląsku.
- Do lekarza? Panienka raczy żartować – wyjaśnił Boguś. – Romek prędzej urwałby sobie bolący łeb, niż pozwoliłby komuś się zbadać.
Boguś i Romek położyli Olę na jednej z popękanych, betonowych płyt, w szczelinach których fauna i flora od niemal trzydziestu lat próbowała znaleźć swoje miejsce do dynamicznego rozwoju. Przełożyli kilka pordzewiałych elementów metalowych, robiąc na swoim środku transportu trochę wolnego miejsca. Powstałą w ten sposób pustą przestrzeń po chwili zajęła całą sobą skrępowana młoda dziewczyna. Dokąd oni mnie wloką? - zastanawiała się Ola. Gdyby mieli dobre zamiary, to by przecież mnie rozwiązali, prawda? - pytała sama siebie z myślach, póki co bez nadziei na odpowiedź.
- A po co? I tak nie wyleczą. Chyba że pójdziesz z wypchaną kopertą – Romuś postanowił się wreszcie odezwać i podzielić własną opinią na temat mankamentów publicznej służby zdrowia. Chwycił za rączkę wózka i nie czekając na Bogusia pociągnął, a pojazd z pasażerką potoczył się do przodu. - Nie będę nabijał im kabzy, kur… de blacha.
W tej sytuacji chyba nie ma sensu wspominać o moim wyuczonym zawodzie, pomyślała Ola i postanowiła nie włączać się więcej ani do tej gorącej dyskusji, ani do żadnej innej. Zamiast tego, podczas podróży tym nietypowym środkiem lokomocji, zaczęła obmyślać, jak wybadać nastroje i zamiary swoich drugich tego dnia porywaczy…
- Nie nasza sprawa – Bogusiowi, który szedł obok wózka coś ciągle musiało nie dawać spokoju. – Ale męczy mnie…
- No fakt, mnie też troszeczke suszy… – nie odwracając się pokiwał łepetyną Romcio, którego opłakany stan higieniczny Ola mogła podziwiać jedynie od tyłu.
Boguś na słowa kolegi pokręcił ze zniecierpliwieniem swoją głową. Jego długa, pokryta siwizną broda zatrzęsła się przy tym tak, że Ola obawiała się, czy nie wypadną z niej jacyś lokatorzy. Skarciła się natychmiast za te myśli. Wiedziała, że takie podejście do drugiej istoty ludzkiej jest dalekie od empatii, której powinno się oczekiwać nie tylko od lekarza, ale też od każdego innego człowieka. Lecz jak na razie trudno jej było wykrzesać z siebie większą ilość współczucia dla, chyba pogodzonych ze swoim losem, niegdyś Bogdana i Romana, a dzisiaj nieco zinfantylniałych Bogusia i Romcia.
- Ten, to jak se nie golnie, to z półmózga robi się ćwierć ynletigentem – po raz kolejny Boguś skomentował wypowiedź swojego życiowego kompana.
- Ćwiarteczka byłaby w sam raz – wyglądało na to, że od wysiłku podczas ciągnięcia wózka Romcio mógł mieć problemy ze słuchem.
- Męczy mnie, co panienka tam robiła? – Ola spodziewała się, że w końcu któryś z nich zada jej to pytanie. Dlatego odpowiedź dla nich miała wcześniej przygotowaną. Wydawało się jej, że powinna być odpowiednia.
- Wynajęłam apartament w Hiltonie – odpaliła, ale już ułamek sekundy później pożałowała swoich słów.
Boguś ewidentnie się zasmucił i spuścił głowę, choć nie wydawał się specjalnie urażony. Pewnie wielu ludzi traktowało go na co dzień jak śmiecia, kiedy próbował z nimi zwyczajnie porozmawiać. Trzęsącymi się rękami wygrzebał z którejś kieszeni pomięty kartonik od markowych papierosów, ale zamiast całego papierosa, wyjął z niego jakiś niedokończony niedopałek. Z innej kieszeni wyjął zapałki i po chwili dopalał palonego zapewne przez kogoś niedawno papierosa, którego prawdopodobnie Boguś podniósł z ziemi albo wygrzebał ze śmietnika. Chowając peta do opakowania, prawdopodobnie chciał, aby inni odnieśli potem wrażenie, że stać go było na nową paczkę.
Przez kolejną dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Ola zacichła, bo po swoich ostatnich słowach poczuła się nieswojo, a jej towarzysze byli prawdopodobnie przyzwyczajeni do długich okresów ciszy.
Ola zaczęła się coraz mocniej niepokoić. Dokąd ją wiozą? Słyszała chrzęst opon i czuła drgania wózka od jazdy po mocno wykruszonej, betonowej nawierzchni. Po lewej stronie drogi rozciągała się olbrzymia pusta przestrzeń, która z jej perspektywy wydawała się porośniętym trawą nieużytkiem. Po prawej stronie drogi ciągnął się szpaler wysokich drzew, a za nimi można było zauważyć wyłaniające się maszty reklamowe, jeden z logo Orlenu, a drugi znanej sieci fastfoodów. Wyglądało to zupełnie jakby byli blisko jakiejś autostrady albo centrum handlowego. W sumie to im bliżej ludzi, tym lepiej. Ola odzyskiwała powoli nadzieję, że może nie trafi na żadną galerę z niewolnikami.
- A ja mogę o coś zapytać? – zdecydowała się jednak rozpocząć konwersację. Niepewność coraz bardziej ją frustrowała.
- Czego chce? – Romciowi oprócz intelektu brakowało też znajomości podstawowych zwrotów grzecznościowych.
- Romek, zacichnij – zrugał kolegę Boguś. – Panienka wybaczy koledze brak kurtuly. Słucham?
- Dokąd mnie zabieracie? – Ola zapytała wprost. I tak nie miała nic do stracenia.
- Na tamten cepeen. Zatelefonować po pomoc – spokojnie i uprzejmie wytłumaczył złomiarz. – Tak się złożyło, że nam telefony wyłączyli, bo nie płaciliśmy abonentu.
- Nie chrzań Boguś, przecież nigdy nie miałeś komóry – wtrącił się znowu nieproszony o zdanie Romcio. – A ja miałem kiedyś telefon, wiesz pani? Tylko nie działał, bo wcześnie jakiś tir po nim przejechał.
- Ta, miałeś jedną komóreczkę. W mózgu. Ale ci wypadła, jak wtedy glebłeś… – Boguś musiał być kiedyś naprawdę zabawnym człowiekiem. Wykolejenie nie odebrało mu tej cechy.
- To dlaczego mi nie rozetniecie więzów? Przecież mogłabym pójść sama, na nogach…
- Właśnie, mądralo Bogusiu. Czemu ona jedzie, ty se idziesz, a ja ciągnę? – Romek wydawał się zbulwersowany swoją rolą siły pociągowej. – Zawsze każesz mi ciągnąć wózek, a ja nie jestem koniem ani mułem.
- Pewnie, że nie jesteś mułem. Jesteś osłem. Jak ci kiedyś obiję gębę, Romek, to ci paszcza spuchnie i przynajmniej nie będziesz durnot wygadywał – Boguś pogroził pięścią Romkowi, a potem odpowiedział Oli. – Bo nie mamy ostrego noża po prostu. A takich grubych trytytek nikt nie rozerwie rękami.
- A nie macie może tej piły, co nią przecinacie metale? – Ola próbowała zapobiec dalszej kłótni swoich nowych znajomych, podsuwając im proste rozwiązanie.
- No, nie mamy, niestety. Została zaklinowana w tym ceowniku, co z niego zleciał Romek.
- Co za pech. Bo trochę mnie już bolą nadgarstki i kostki – Ola poruszyła się i zastękała podkreślając swoje niewygody.
- Spokojnie, jeszcze trochę i zaraz dojedziemy. Wytrzymasz, moje dziecko…
Boguś zmienił ton i zamyślił się. Przez chwilę szedł obok wózka zapatrzony przed siebie, po czym wreszcie się odezwał. Ale całkowicie zaskoczył Olę, tym, co powiedział.
- Wiesz, mam córkę. Troszkę starszą od ciebie. Ale nie chce mnie znać. Wstydzi się mnie. Ani męża, ani nawet swojego syna dotąd mi nie pokazała. Mój wnusio ma już cztery latka i dziadka nie widział…
- Przykro mi – Ola nie tylko zastanawiała się dokąd zaprowadzi ich ta droga, ale także dokąd zaprowadzi ich ta rozmowa. Wierzyła, że wszystko co spotyka człowieka, dzieje się z jakiegoś powodu, który wcześniej czy później zostanie ujawniony.
Po kilku chwilach Boguś machnął ręką na Romka mówiąc „Tędy”. Chwycił rączkę wózka i razem z kolegą pociągnęli swój ciężarowy pojazd w prawo, pomiędzy przydrożne drzewa, kierując się już prosto w stronę wielkiego czerwonego logo z głową orła. Widocznie postanowili, że będzie szybciej, jeżeli pojadą na skróty, przez łąkę.
Ola niepokoiła się o los pozostawionej w ciemnym pomieszczeniu Żakliny. Ale mimo, że wydawało się jej, iż przynajmniej z Bogusiem nawiązali nić sympatii i zrozumienia, wolała do czasu dotarcia na stację benzynową nie zdradzać informacji o drugiej skrępowanej lokatorce hangaru . Postanowiła natychmiast tam wrócić, ale dopiero kiedy uwolni swoje ręce i nogi.
Z tymi alkoholikami to w sumie nigdy nic nie wiadomo, przeszło jej przez myśl… I znów poczuła się głupio za swoją nieuzasadnioną i niesprawiedliwą ocenę. Nie ocenia się książki po okładce. Co z niej będzie za lekarz bez krzty empatii? Skąd te uprzedzenia? Może to wpływ środowiska z czasu studiów? A może dotąd była wychowywana trochę pod kloszem, bez styczności z tą drugą, także prawdziwą stroną życia?
Kilka sekund po tym, kiedy zjechali z betonowych płyt, po zniszczonej drodze w stronę hangaru przejechał jakiś osobowy bus z przyciemnianymi szybami. Ciekawe, co ten tu robi na tym odludziu? Na kolejnych, zmotoryzowanych tym razem złomiarzy, raczej to nie wyglądało. Nie ten środek lokomocji.
Dosłownie kilkanaście sekund później, śladem busa, ale z dużo mniejszą prędkością, dosłownie tocząc się, przejeżdżał jakiś czerwony, sportowy samochód, którego silnik wydawał z siebie charakterystyczny, niski , burczący pomruk. Auto naprawdę wyglądało na drogie, ale Ola nie znała się zbyt dobrze na markach samochodów, a już na sportowych w szczególności się nie znała.
Samochód stanął w miejscu, w którym oni chwilę wcześniej zeszli z drogi. Silnik przestał mruczeć, drzwi się otworzyły i ze środka wysiadł młody kierowca. Zobaczył w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie dwóch idących powolnym krokiem złomiarzy i można było przez chwilę odnieść wrażenie, że chce coś do nich krzyknąć, bo podniósł rękę jakby w geście pozdrowienia. Ale najwyraźniej zrezygnował, kiedy zobaczył ciągnięty przez nich wózek wypełniony pordzewiałym złomem.
Ola mogłaby po tysiąckroć przysiąc, że zna skądś tego osobnika. Szukała w myślach tej twarzy, jakby przeglądała album ze zdjęciami kandydatów w agencji matrymonialnej. Mimo przewertowania swojej pamięci dwa razy, ni cholery nie mogła sobie przypomnieć, gdzie i kiedy mogła spotkać tego przystojniaka.
Czy przystojniakowi uda się rozwiązać trytytki Oli? Czy Ola zostanie porwana w celu sprzedania? Czy Dymitr zastanie swoją kryjówkę bez zakładniczek? Czy Julia jeszcze odzyska honor i da radę kogoś uratować? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!
Bolecnauta Pan M. pisze, dzieląc się z nami swoją niesamowitą wyobraźnią! Cieszymy się ze wszystkich Waszych komentarzy! Piszcie, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom!
Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).