Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
REKLAMA Media Expert zaprasza
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
23 czerwca 2021r. godz. 17:11, odsłon: 1980, Bolecnauta Pan M./Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 81, czyli niespodzianka w ambulansie i magiczna tabletka

Część w której niespodziewane spotkanie kończy się złączeniem po latach.
Lek
Lek (fot. pixabay)
REKLAMA
Villaro zaprasza

Jest już kolejny odcinek naszej bolesławieckiej powieści!

Indeks bohaterów - kto jest kim?

Siedemdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Siedemdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Osiemdziesiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Czy Bolek trafił do swojej lubej, czy zgodnie z prośbą F. został w majtkach? Zapraszamy do lektury:


- Cześć, kolego. Rafał jestem, a to jest Marek, „kierownik” naszego karawanu – stojący przy otwartych bocznych drzwiach ambulansu mężczyzna w średnim wieku z wąsem i niepołączonymi z nimi bokobrodami przedstawił się, po czym wskazał palcem na kierowcę czekającego za kółkiem. Silnik pojazdu był już uruchomiony, a koguty włączone, tylko jeszcze nie piały.

Przedstawiony z imienia Marek odwrócił się na swoim siedzeniu przez ramię i machnął ręką przywiezionemu na fotelu przez siostrę Żanetę Bolkowi. Rafał ubrany był w charakterystyczną czerwoną koszulkę z napisem literalnie odzwierciedlającym jego funkcję oraz w spodnie tego samego koloru. Podszedł do wózka i chciał pomóc podnieść się Bolkowi z fotela, ale ten odepchnął jego rękę i próbował stanąć na nogi samodzielnie, mrucząc pod nosem coś niegrzecznego i buńczucznego w rodzaju „Dam radę, kulasów mi nie amputowali”.

Rekonwalescent szybko jednak zorientował się, że przesadził ze swoim optymizmem. Po kilku dniach bezczynności mięśnie kończyn dolnych  musiały odzwyczaić się od noszenia jego odrobinę przekarmionego ciała. Po pierwszym kroku wykonanym na nogach jak z waty, kiedy niemal nie runął jak sekwoja powalona wichurą, przywołująco pomachał ręką do ratownika. Przeprosił przy tym Rafała wzrokiem za przedwczesne odrzucenie zaoferowanej mu pomocy. Podtrzymywany już pod ramię, wsiadł do ambulansu i został ulokowany na jednym z rozkładanych siedzeń, zwykle przeznaczonych dla któregoś z członków załogi karetki. Rafał wsiadł za nim i wzrokowo porównał gabaryty nadmiarowego, niespodziewanego pasażera do rozłożonych na noszach części czerwonego uniformu.

- Kurde. Nie wiedziałem, że z ciebie taki kawał chłopa. A ten nasz kombinezon to raczej na kobietę… Trudno. Najwyżej zostawisz tu i ówdzie nie pozapinane. Cycki ci raczej nie wyskoczą – Rafał puścił oko do siostry Żanety, która podniesionym kciukiem pożegnała swojego nielegalnie wywiezionego z oddziału podopiecznego, życząc mu tym gestem jednocześnie szczęścia w czekającej go podróży i powodzenia na wspólnej z Julią, dalszej drodze życia. – Gdyby nie nasza kruszynka pigułeczka, co najwyżej taryfę byś sobie mógł wynająć. No, ale ona to ma dar przekonywania, równie duży co jej… eee… dar zjednywania.

Siostra nie zwróciła uwagi na przyjacielską aluzję do rozmiarów noszonej odzieży, ale za to zwróciła się do Bolesława:

- I pamiętaj! Jak się z nią nie ożenisz, to… – podniesiony kciuk dołączył do pozostałych serdelkowatych palców i całość zwinęła się w grożącą Bolkowi pięść. – …zrobię ci bajkę o naleśniku ze mną w roli głównej!

Rafał zatrzasnął drzwi i w tej samej chwili wszyscy usłyszeli syrenę. Karetka ruszyła, nieco utrudniając swoim kolebaniem Bolesławowi przywdziewanie nowej, faktycznie kiepsko dopasowanej garderoby. Mimo pomocy Rafała przebieranie się przyszło Bolkowi z trudem, zwłaszcza kiedy uruchamiały się mięśnie brzucha, sąsiadujące z gojącą się raną postrzałową. Faktycznie wszystko było przyciasne i nic nie dało się dopiąć. Ból wyginanego ciała sprawił, że musiał zamknąć oczy, a w ich kącikach niemal natychmiast i mimowolnie pojawiły się łzy. Przymknięcie oczu o dziwo przyniosło mu nieco ulgi.

Jedynie buty wydawały się pasujące. Na szczęście. Nigdy nie lubił bez sensu łazić na bosaka. No, chyba że byłaby to oświetlona promieniami zachodzącego słońca piaszczysta, nadmorska plaża na jednej z tych tropikalnych wysp z palmami, jak z katalogu egzotycznych wycieczek. Jego stopy pozostawiają w miękkim piasku dołki, znacząc za nim drogę, którą zmierza ku bezkresnemu oceanowi. Towarzyszy mu cichy szum delikatnych fal, muskanych przez wieczorną bryzę jak piórka unoszących się nad nim, skrzeczących mew. Zbliża się do wyłaniającej się z toni i wychodzącej mu naprzeciw rudowłosej piękności, owiniętej jedynie w jedwabną, przezroczystą tunikę, która pod słońce wydaje się świecić, ujawniając niesamowite kształty tej tajemniczej syreny. Tunika powinna być mokra, ale jest sucha. Na tym właśnie polega magia wyobraźni. Że nie wszystkim rządzą prawa fizyki i innych nauk. Ale wróćmy na plażę… Zaokrąglone kontury zjawiskowo cudownej figury wyglądają jak granice nieodkrytego dotąd lądu, który czeka na zbadanie i skolonizowanie... Hola, hola! Nie tak prędko, panie Kolumbie!

Bolek otworzył oczy dokładnie w momencie, kiedy morska istota wpadała w jego nagie, umięśnione ramiona. Chyba musiał nawet machnąć na oślep rękami, ale nikogo nie zdołał pochwycić. Przez chwilę nie wiedział, jawa to czy sen. Potrząsnął głową. Spojrzał z góry na Rafała, klęczącego przed nim w dwuznacznej pozycji na kolanach i wciskającego mu lewego buta, jak robi to ojciec synkowi, odbierając go pierwszego dnia z przedszkola i psiocząc, bo dotąd zawsze robiła to jego żona.

- Pantofelki to akurat moja zapasowa para, Kopciuszku – zażartował Rafał, pomagając wzuć Bolkowi kolejnego, prawego półbuta. Wstał i aby się nie przewrócić, przytrzymał się jednego z uchwytów, oceniając efekt końcowy tej zabawy w przebieranki.

W końcu Bolesław z grubsza zaczął przypominać ubranego na czerwono etatowego członka zespołu ratownictwa medycznego. Ale gdyby ktokolwiek z jego dawnego oddziału zobaczył teraz swojego byłego kolegę, pomyślałby, że to raczej uciekinier z damskich koszar po nakryciu przez przełożonego, który nie miał czasu ubrać na powrót własnego munduru, więc musiał salwować się ucieczką w stroju którejś ze swoich rozrywkowych koleżanek.

- Wiesz, co, kiepsko wyglądasz. I nie chodzi o niedopasowany kostium. Kładź się tu na noszach – Rafał pokazał nęcące miejsce kiwnięciem głową. – Mamy z piętnaście minut jazdy, odpoczywaj.

Poziomo ustawione, amortyzowane nosze, bujanie pojazdu, a pewnie też i przeżycia z całego dnia oraz późna pora sprawiły, że Bolesławowi ponownie zaczęły się kleić powieki. Zauważywszy to, Rafał podszedł do swojej torby, sięgnął do środka i wyjął blistr z jakimiś tabletkami oraz małą butelkę niegazowanej wody.

- To ci da lekkiego kopa na parę godzin. Bo widzę, że chcesz być na chodzie – podał tabletkę i butelkę Bolesławowi. – Ale możesz poczuć się po tym na lekkim haju. Możesz mówić nie do końca rzeczowo, także się pilnuj. Zwłaszcza przy kobietach.

Po trzech minutach od wzięcia tabletki, Bolesław patrząc w sufit pojazdu coś sobie przypomniał.

- Rafał, co to może być za bajka o naleśniku?

- Nie wiem – Rafał zrobił minę, jakby sięgał pamięcią gdzieś w okolice swoich czasów szkolnych. – Ja znam tylko jedną. „Na leśniku leżą trzy sosny”. No, ale czy nasza urocza pigulara może ważyć aż tyle?

- Aha, aha… Rafał… Tego… No bo ty, jako medyk powinieneś to wiedzieć… – kolejne pytanie Bolesława było chyba oznaką, że tajemnicza tabletka zaczęła spełniać swoją rolę. – Czy człowiek jest wypełniony farszem?

***

Pojazd zatrzymał się, a wyjąca syrena nagle ucichła. Ktoś ostro szarpnął z zewnątrz za klamkę i tylne drzwi ambulansu otworzyły się. Do wnętrza karetki wlało się upiorne, mrugające na niebiesko światło, które sprawiło, że przez chwilę w tym ciasnym wnętrzu można było poczuć się jak na sali dyskotekowej wypełnionej stroboskopową, psychodelicznie błyskającą iluminacją. Brakowało tylko pogrążonego w zbiorowym tanecznym transie tłumu, falującego w rytm miarowego dudnienia dobywającego się z niewidocznych głośników. Bolesław, któremu po otrzymanym specyfiku jakby lekko nawet wyostrzył się wzrok, spojrzał w kierunku źródła migającej poświaty, nie wiedząc, czy uległ kolejnej sennej wizji, czy może dopadł ich policyjny konwój ścigający uciekiniera. Kiedy zobaczył na plecach kręcących się na zewnątrz ludzi napisy POLICJA, domyślił się, że chodzi raczej o to drugie. Ciekawe, ile lat można dostać za samowolne opuszczenie szpitala?

Żaden z policjantów jakoś jednak nie pofatygował się do niego z kajdankami. Bolesław podniósł się i usiadł na krawędzi noszy. Zauważył, że niebieskie rozbłyski pochodziły z kilku pojazdów, widocznych przez otwarte drzwi. Żaden z tych pojazdów nie był ambulansem, ale nie wszystkie były też oznakowanymi radiowozami. Bolesław zgłupiał. Kompletnie nie rozumiał, dokąd dojechali. Rafał wysiadł, skacząc z niewielkiej wysokości. Stanął przy grupce trojga ludzi i zażarcie o czymś z nimi dyskutował. Bolesław słyszał tylko fragmenty tej rozmowy, wyglądającej już po chwili na okraszoną gestami kłótnię, więc jeszcze bardziej przesunął się na noszach do swojego przodu, a do tyłu karetki i wytężył słuch.

- …nie mogę wziąć nikogo więcej! Będę zaraz podejmował pacjenta… potem jedziemy natychmiast do szpitala, inaczej delikwent może stracić nogę… tak, oczywiście, że byliśmy wzywani. Przecież na grzyby się u nas na bombach nie jeździ – Rafał wyglądał na zdenerwowanego i zniecierpliwionego koniecznością tłumaczenia się z wykonywanej pracy i ze swoich obowiązków.

- To tylko dwie osoby, kolego! Ja i ta pani. Podrzucicie nas tam, bliżej dawnego hangaru, a potem robicie swoje i odjeżdżacie… – młody policjant rzeczowo i konkretnie wyjaśniał jakiś opracowany widocznie wcześniej plan. Nacisk w jego głosie wskazywał, że i on nie zamierza odpuścić.

- Nie mogę, przełożeni mnie zabiją, a potem wywalą z roboty – próbował bronić się Rafał.

- Ale weź zrozum, człowieku, że my nie możemy podjechać naszymi autami, bo bandyta może zrobić krzywdę zakładniczce – do dyskusji włączył się nieco starszy, drobnej postury mężczyzna, ubrany w garnitur, na który, jak ten pierwszy facet, miał narzuconą kamizelkę taktyczną. Znaczy, kolejny nieumundurowany funkcjonariusz. I kolejny podenerwowany. – A tam jest jak na płaskim stole i będzie nas widać z daleka. A na ambulans nie zwrócą takiej uwagi! A tu przecież chodzi o życie młodej dziewczyny!

Co to za akcja, o której oni mówią? - zastanawiał się Bolesław. Do czego oni chcą wciągnąć załogę ambulansu? Kogo chcą ratować?

- Ale pani brygadier Julia, która nas wzywała twierdzi, że dla gościa każda minuta ma znaczenie. Jeżeli przez Wasze fanaberie będziemy transportować zwłoki zamiast pacjenta, to wy za to odpowiecie, a ja będę musiał donieść… – Rafałowi nie dane było dokończyć, gdyż tu wtrąciła się młoda dziewczyna, stojąca obok, a dotąd odwrócona do Bolesława plecami. Jej wygląd od chwili, kiedy ją ujrzał wywarł na nim trudne do opisania wrażenie. Zupełnie jakby stała tam… Julia sprzed trzydziestu lat, ale o ciemnych włosach.

- Chwila, Julia Polańska? – na ten głos i na wypowiedziane imię Bolesław wręcz podskoczył, a serce żywiej mu zabiło. – To moja mama! A ja jestem lekarzem! Więc może uznajmy, że przez chwilę będę członkiem waszego zespołu, co? Dacie mi jakąś górę od stroju i wszystko będzie wyglądało jakby było prawdziwe...

A więc to jest córka Julii? Ale skąd ona się tu wzięła? Przecież Julia mówiła, że została porwana! Ale przez kogo? Przez policję? Nie, policja to może co najwyżej kogoś uwalniać, ale nie porywać – Bolesławowi mieszało się w głowie. A im intensywniej próbował się skupić i logicznie myśleć, tym bardziej znajdował w swojej głowie pustkę. Może miał jakiś wyciek z czaszki?

- No, dobra – spasował Rafał. – Nie mamy czasu do stracenia. Wsiadajcie. Tylko uprzedzam, że akurat nie mamy żadnego wolnego stroju, pani doktor… Ale może jeszcze coś z tym wykombinujemy… – Rafał wsiadł z powrotem do karetki i ze słowami „Suń się”, zajął miejsce na noszach, tuż przed Bolesławem, odpychając go przy okazji nieco do tyłu. Zapewne chciał go choć troszkę przysłonić i tym samym ukryć dowody swojego nielegalnego działania.

Kiedy do środka wsiadł aspirant Świgoń i doktor Wilczyńska, trzy z pięciu osób aktualnie znajdujących się w ambulansie zrobiły wielkie oczy. A dwojgu nowym pasażerom opadły do tego szczęki. Na widok ubranego jak ratownik człowieka, skrywanego za plecami prawdziwego ratownika, aspirant Świgoń z Olą Wilczyńską jednocześnie i z podobnym zdziwieniem wypowiedzieli słowa: „Pan Wilczyński?!” oraz „Tato?!”. Popatrzyli po sobie, po czym zaniemówili.

Pierwszy odzyskał głos aspirant:

- Czy ktoś ma może jakieś logiczne wytłumaczenie na to, co tu widzę. Dlaczego ten pan nie leży w szpitalu?

- Właśnie! – Ola odchyliła głowę i przeczytała imię na torbie leżącej przy nogach Rafała. – Panie Rafale, co robi tutaj ten pacjent z OIOM-u. Przecież on nie nadaje się jeszcze do transportu!

Rafał wyglądał, jakby chciał się pomniejszyć do rozmiarów igły i znaleźć się nagle w jednej z szuflad licznie rozmieszczonych w przemyślanym i praktycznym wnętrzu pojazdu przeznaczonego do przewożenia pacjentów. Bolesław z kolei wyglądał jakby miał zamiar z krzykiem wybiec z ruszającego ambulansu wprost do poradni zdrowia psychicznego. A może do egzorcysty? Nie wiedział, czy powinien się w ogóle i z czegokolwiek tłumaczyć, aby przez przypadek sobie czy koledze Rafałowi nie zaszkodzić, ale odpowiedział, wyręczając zakłopotanego Rafała. Sam nie wiedział, dlaczego jego głos zabrzmiał, jakby właśnie opróżnił z kroplówki pół litra wysokoprocentowego eliksiru.

- Ja nie wiem, czy to zabrzmi logicznie, bośmy z kolegą tu sobie co nieco łyknęli. Znaczy on mi dał, a ja łykałem… jakąś pigułeczkę dziabnąłem… ale tylko jedną – dlaczego mówię jak pijany, czy to po tej tabletce? - zastanawiał się Bolesław. Nie wiadomo dlaczego, ale nagle zasalutował do pustej głowy. Zupełnie jakby kierowały nim dwie różne osoby. – Posłusznie melduję, że szpital opuściłem na własną groźbę… eee… prośbę. Bo ja współczuję się już dużo lepiej, pani proktor… pani doktor. Czuję się lepiej… Ale skoro to mi się plącze wężyk… plącze jężyk… To dlaczego ta pani dowiedziała… powiedziała do mnie… TATO?

***

Julia klęczała przy półprzytomnym człowieku, którego Waldek nazwał Adamem Mleczką. Raz po raz monitorowała jego oddech, a ten raz po raz odzyskiwał świadomość, po czym niemal natychmiast odpływał w majakach ponownie. Wyjęła swojego smartfona i sprawdziła godzinę. No, gdzie ta karetka, do diabła? Według moich obliczeń powinna już tu być!

Wstała, podeszła do skraju drogi i spojrzała w lewo. Mimo szybko zapadającej ciemności zobaczyła żółte polo nadal stojące w niewielkiej odległość od hangaru, ukryte w kępie krzewów. Co ten Waldek kombinuje? Czy nadal siedzi w samochodzie i obserwuje sytuację przed hangarem, czy może wysiadł i zaczął działać? Nie było słychać żadnych wystrzałów, więc Julia przeżegnała się i poprosiła, żeby ich w ogóle nie było. Oczywiście przeżegnałaby się również, gdyby usłyszała strzały. Ale wtedy poprosiłaby, aby kule nikogo nie podziurawiły. Niech Waldek uwolni Olę i tę drugą dziewczynę. Niech to się wszystko wreszcie szczęśliwie zakończy! No tak, jak trwoga do to Boga… A na mszę w niedzielę, to kto zapomina regularnie chodzić? O spowiedzi nawet nie wspomnę.

Julia popatrzyła w prawo. No, wreszcie! Niebieskie rozbłyski świateł umieszczonych na dachu i na masce ambulansu pojawiały się w równych, krótkich odstępach, ale bez zwyczajowego towarzyszenia im sygnału dźwiękowego. Widocznie kierowca wyłączył syrenę alarmową. Ciekawe dlaczego? Czasem ratownicy tak robili, kiedy jechali po drodze, po której nie jeździły praktycznie żadne pojazdy. Prędkość zbliżającej się karetki był dość duża, do tego stopnia, że przy jej ostrym hamowaniu można było usłyszeć pisk gumy i zauważyć ślady na betonowej drodze, a potem na pokrytej trawą nawierzchni pobocza.

Uprzywilejowany pojazd zatrzymał się tuż za camaro. Julia poznała kierowcę. To niejaki Marek, ostatnio widziany przez nią przed garażem Bolka, podobnie jak Rafał, którego nie zauważyła na drugim miejscu w kabinie. Uznała więc, że za chwilę pojawi się po drugiej stronie ambulansu, korzystając z bocznych, suwanych drzwi, niewidocznych dla Julii. Kierowca nie wyłączył mrugających lamp. Włączył za to dodatkowe reflektorki oświetlające otoczenie z lewej strony, po czym wysiadł, rzucił do Julii krótkie „Hej” i przeszedł na tył pojazdu, zapewne po to, aby wyciągnąć nosze transportowe. Członkowie zgranego zespołu zwykle nie musieli wydawać sobie nawzajem zbyt wielu poleceń, działając w większości przypadków rutynowo i z podziałem na określone zadania.

Rafał nie pojawiał się i Julia zaczęła się zastanawiać, czy on w ogóle przyjechał tą karetką. Może puścili jakiegoś innego ratownika? Przeszła pomiędzy chevroletem, a ambulansem, ale nigdy nie mogłaby się spodziewać, kogo zastanie po jego drugiej stronie. Nie, nie spotkała orszaku Trzech Króli, nie był to też prezydent USA, ani nawet sam Święty Mikołaj z elfami. Ale to, co zobaczyła można by było traktować właśnie w kategorii prezentu. Albo cudu. Wymodlonego być może przez nią samą cudu.

Ola, która pomagała komuś wysiąść z karetki, spojrzała na swoją matkę. Zapewne by do niej natychmiast podbiegła i zapewne padłyby sobie w ramiona zalewając się łzami, gdyby nie to, że wysiadający ze środka sporych rozmiarów człowiek potknął się i poleciał przed siebie. I to on właśnie padł Oli w ramiona. Julia chciała podbiec z pomocą, a być może z pretensjami i żądaniem wyjaśnień jej nieoczekiwanego uwolnienia się i pojawienia w wezwanej karetce, ale kiedy zobaczyła charakterystyczną łysinkę, pozwoliła, aby ojciec w ten dość nietypowy sposób poznał i przywitał się z własną córką. Rodzic to rodzic, co za różnica który najpierw przywita się z uratowanym dzieckiem?

Ola dzielnie i sprawnie podtrzymała spadającego na nią znienacka Bolka, pozwalając ojcu stanąć o własnych siłach, na własnych nogach, na ojczystej ziemi. Obydwoje stali tak przed Julią przez moment ramię w ramię, obejmując się i podpierając jak starzy kamraci. Jak weterani wracający z wojny. Jedna cudownie ocalona i odnaleziona, a drugi ranny, ledwie wyrwany kostusze spod spadającego ostrza.

Boże drogi! Czy to możliwe? Czy może wzrok ją oszukuje. Zafascynowana i szczęśliwa odzyskaniem najbliższych jej osób Julia dopiero teraz tak naprawdę zdała sobie sprawę, jacy oni byli do siebie podobni! Wykapany ojciec z tej Olki. Być może to właśnie pozwalało jej przez tyle lat walczyć z tęsknotą po stracie miłości swojego życia. Być może to dzięki podobieństwu ich twarzy dała radę wytrzymać i nie uschnąć po brutalnym wyrwaniu Bolka z jej serca, gdyż tę przestrzeń wypełnił owoc ich związku. Przez wiele lat jedyny ślad istnienia tego wówczas jeszcze chłopca, a teraz dojrzałego mężczyzny. Ale czy ten mężczyzna był gotowy na wielkie zmiany w swoim życiu? Ba, czy ona sama była na to gotowa?

Ola, która w związku z niedawno objawioną jej prawdą, kończącą w jej życiu okres półsieroctwa, musiała zdaje się dopiero co również przejść dużą przemianę oraz walkę z wewnętrzną złością i rozterkami. W całej krasie ukazując mieszankę charakterów swojej mamy i swojego taty, sięgnęła po najlepszą broń, jaką po nich odziedziczyła, czyli po sarkazm:

- Pozwól mamo, że ci przedstawię mojego ojca. Chyba go jeszcze nie miałaś okazji poznać? Inaczej przecież już dawno byś mi o nim powiedziała, prawda? To zmartwychwstały Bolesław Wilczyński…

- W połowie przy… najmniej, pszę pani, w tej więszej połówce… Śliczna, pszę pani, co nie? To po mię tak ma… i po drugiej pigułce… A ja tam nie wiem, czym oni mnie naszpry… cowali, pszę pani… O, prze… praszam, przecież pani z siostrą jest… to ja całuję rączki… – Bolek spojrzał gdzieś obok Julii, wyciągnął do przywitania wolną lewą rękę, a nie doczekawszy się odwzajemnienia uścisku podniósł palec wskazujący do góry, po czym pomachał nim kilka razy, podkreślając swoje poprzednie i kolejne słowa. A kto wie, może za pomocą tego palca próbował robić po prostu jakieś zwyczajne rachunki. – Całuję wszystkie cztery rączki… Nie, osiem rączek… czy może cześć… sześć…

Czy ktoś jeszcze odniósł wrażenie, że on ma jakieś kłopoty ze rozpoznawaniem twarzy i jakoś tak ogólnie słabo kontaktuje? – przeraziła się Julia. Czy to gorączka wróciła? Czyżby przesadzili z przeciwbólami, zanim opuścił szpital? A może on zwyczajnie nadziabany jest? Może w tej wesołej karetce opróżnili jakieś pół litra? A może obalili jakąś większą połówkę? Czy Bolek aby nie nadużywa?

Z tyłu za Bolkiem i Olą pojawiła się nie wiadomo skąd jeszcze jedna osoba do kompletu. A, to ten młody aspirant… Świgoń, chyba. Kogo oni jeszcze przywieźli tym autobulansem? No, jeżeli faktycznie imprezowali po drodze, to z pewnością pękła tu co najmniej flaszka zero siedem.

- Muszę przerywać tę rodzinną idyllę – nieśmiało odezwał się nagle za plecami Julii Rafał. – Ale zapakowaliśmy już pacjenta na nosze…

- Nikogo nie noszę, nie ma mowy… Jeszcze mi skradnie… spadnie… Jezu, jak mi się męci w głowie… – wtrącił się Bolek, potwierdzając niepokoje Julii.

- To co? – jako lekarz Ola nie miała innego wyjścia, jak tylko zaproponować jedynie sensowne rozwiązanie, więc zarządziła zdecydowanym głosem. – Z powrotem tatusia do karetki? Razem z tym połamańcem i mamusią do kompletu?

Po chwili Ola z Hieronimem patrzyli, jak karetka oddala się z innym, choć równie ciekawym jak poprzednio składem pasażerskim. Ola zastanawiała się, co tu mógł robić ten przystojniak Alan spotkany rankiem w szpitalu. Ale z powodu swojego nieciekawego stanu ogólnego, nie miał możliwości jej tego wytłumaczyć. Spokojnie, na wyjaśnienia przyjdzie jeszcze czas.

- To co? – drugi raz padło z jej ust identyczne pytanie. – Teraz najważniejsze to ratować Żaklinę. Jaki jest dalszy plan, panie aspirancie?

- Mów mi zwyczajnie Hieronim, Olu. Łatwiej będzie. Teraz…? Chyba prosto do hangaru – tak naprawdę Hieronim bał się przyznać, że nie miał żadnego konkretnego planu i rozpoczął właśnie swoją wielką improwizację.

- Na piechtę? – Ola łapczywym wzrokiem spojrzała na kontury sportowego samochodu.

Czyżby miała ochotę na jakiś szaleńczy pościg tropem bandytów? - zastanawiał się Hieronim. Spojrzał w tę samą stronę, co młoda lekarka i podszedł do camaro. W sumie, czemu nie? Zajrzał przez przednią szybę, identycznie jak nie tak dawno agent Wilczyński. Czy wszyscy chłopcy w dzieciństwie zaglądali tak do aut swoich marzeń? Zmrok uniemożliwiał już rozpoznanie niektórych szczegółów. Poświecił więc sobie małą latarką, którą wydobył z jednej z kieszonek swojej kamizelki.

- O! Kluczyki są na siedzeniu. Słowo daję, niezły gamoń z tego kierowcy…

Chwycił za klamkę, wsiadł do środka i usadowił się na siedzeniu. Kilka razy poruszył plecami, dopasowując się do kształtu wygodnego kubełkowego fotela. Rozejrzał się po wnętrzu, jakby siedział w kabinie pilotów boeinga. Kontrolek i zegarów było tu na szczęście zdecydowanie mniej. Od razu rzuciła mu się w oczy mała klawiatura koło dźwigni zmiany biegów. Znał ten rodzaj dodatkowo montowanego zabezpieczenia kodem czterocyfrowym. Co zaszkodzi spróbować?

Hieronim nacisnął przycisk „Start” po prawej stronie kierownicy. Tablica z zegarami rozbłysła mnogością różnokolorowych światełek. To teraz kod. Jeżeli jest takim gamoniem, co zostawia kluczyki w samochodzie, pomyślał Hirek, to może i kod będzie banalnie prosty? 1, 2, 3, 4…

Druga pilot Ola zajęła miejsce pasażera i w tym samym momencie spod maski rozległ się niski, basowy pomruk. Oboje spojrzeli po sobie i jednocześnie sięgnęli po pasy bezpieczeństwa. Lecz tylko Ola sięgnęła do pokładów swojej wyobraźni. Zdaje się, że do tych odziedziczonych w większej połowie po swojej mamie.

- Trzymaj się, Żaklina. Nadjeżdża kawaleria!

Hieronim postanowił wypróbować zrywność legendarnego camaro i w jednej chwili przemienił się ze ślamazarnego, niedzielnego kierowcy Jekylla w pana Hyde’a o zacięciu wyścigowym. Jak to dobrze, że za chevroletem nie stało żadne żywe stworzenie, bo aktualnie leżałoby tam bez oznak życia, całe podziurawione od strzelających spod kół kamieni.


Jak jest pisać powieść w odcinkach? Dobrze? Pan M. opowiada nieco o swoim procesie twórczym:

,,Od tygodnia skrobię na raty. Nie lubię kiedy tak jest, ale byle jak to nie sztuka.
Wasze fajne sugestie wymagają przestawiania i układania scen od nowa w głowie.
Bo tak to się właśnie odbywa. Najpierw staram się zobaczyć sceny jakbym oglądał film
(nieważne, czy komedia romantyczna to, czy kryminalna, ważne żeby dialogi choć trochę śmieszyły).
Kiedy uda się zobaczyć w wyobraźni miejsce, zdarzenia, postaci, zbliżenia na aktorów
(ale nie zbliżenia bohaterów, bo moderacja nie puści 18+, choć mogłoby to podkręcić atmosferę)
wtedy tylko pozostaje dopasować szczegóły min, gestów, ruchów itd."

Jako redakcja odpowiadamy na lęk o kolejny odcinek: usunąć rubrykę Pana M.? Nie ma mowy. Jak to tak, żyć bez ,,M"? Zgroza!

Co Wy o tym sądzicie? Co najbardziej podoba się Wam w powieści? Jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów? Czy życzycie im dobrze, czy wręcz przeciwnie? Czekamy na Wasze opinie i pomysły!

Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 81, czyli niespodzianka w ambulansie i magiczna tabletka

~~F jak fanka niezalogowany
25 czerwca 2021r. o 19:06
Kocham skrót M.A.F.I.A.! Chciałabym jednak poznać I ! Czy to pan czy to pani? Kto dołączy, kto dołączy?
Bolek naćpany lekiem przeciwbólowym skradł moje serce. Masz rację A, że dobrze, że jednak trochę ubrany haha Gdyby nie tabletka, zemdlałby nieborak na wiadomość o ojcostwie. A już tyle omdleń było w odcinkach! Czy Bolek rozbroi groźnych przeciwników... śmiechem? Myślę, że groźna Żaklina w jakiś sposób pasuje do groźnego Hieronima, a zabawowa Ola do fajtłapowatego milionera Adama, ale... jakoś okazja wspólnej walki w camaro Hieronima i Oli stwarza świetny pretekst do zaciśnięcia relacji. Chociaż kto by nie chciał milionera? Czy Ola zniesie kolejnego aspiranta-szpiega-detektywa w rodzinie? A wojskowego od papierkowej roboty? Ojej, nie wiem co dla niej gorsze! Albo co lepsze...
Pozdrawiam już ciepło bo pogoda burzowa i przepraszam za mało inspirujący komentarz - życie mnie trochę wyssało z inwencji, więc liczę na Ciebie, A. Nie zostawiajmy Drogiego M. samego.
F
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Lola niezalogowany
25 czerwca 2021r. o 20:01
Chcecie podpowiedź, gdzie jest szmaragd?
A proszę bardzo:
"Zielony w okrągłe wsadzony,
Jeździ żółtym, jak szalony".
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~A niezalogowany
26 czerwca 2021r. o 12:52
Witaj F,
Obawiam się, że nie wspomogę dziś niczym błyskotliwym. Tak jak napisałaś, życie wyssało z inwencji, również i mnie.
Niemniej jednak, Lola daje rymowane wskazówki. Czy to możliwe, że zielone jeździ w polo, upchane w kole zapasowym? Widocznie Julia i Waldek, w ferworze i stresie, słabo przyłożyli się do poszukiwań. Z kodem do Camaro też im wyszło, choć tu akurat działał tylko Waldi.
Cieszy mnie, że Hirek z mazgaja przepoczwarzył się w trzeźwo myślącego i sprawnie działającego faceta. No, heros.
A Bolek? Myślę, że jego obecny stan, pięknie stymulowany pigułką, daje takie możliwości, że tylko M da radę go okiełznać.
Myślę, że dziś M, znowu zabierze nas do naszej pary Złych. W końcu Dymitr wyszedł z hangaru "na twardo", jak na pojedynek rewolwerowców.
I tak, M.A.F.I.A zmienia się na M.A.F.-Lolę.
Pozdrawiam
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~F jak fanka niezalogowany
26 czerwca 2021r. o 16:35
Tak sobie myślę, że przecież litera ,,L" na klawiaturze pisana z małej litery jako ,,l" wygląda tak samo jak ,,I", czyli wielkie ,,i", czyli... skrót M.A.F.I.A. się zgadza! Tylko że to ,,I" to tak naprawdę ,,l", ale czy ktoś to zauważy?
M. jak Pan M.
A. jak Pan/i (A)
F. jak fanka
l. jak L(l)ola
A. i znowu Ty, A, bo Twoje komentarze są najczęściej :D wszystko w normie
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
26 czerwca 2021r. o 16:59
Prawie zdążyłem. Skoro nikt nie ma nowych zaskakujących pomysłów, to chyba możemy w tej kwestii liczyć na Żaklinę...
c.d.
------------------------------------------------
Żaklina miała wrażenie, że wszystkie jej zęby są luźne, jak klawisze w nadgryzionym zębem czasu, rozpadającym się, zakurzonym pianinie, odnalezionym przez ciekawską ekipę Urbexu na strychu zrujnowanego pałacu jakiegoś wymarłego rodu von Silbersteinów. Facet znał się na rzeczy. Niby nie bił mocno, ale przy każdym uderzeniu jego twarde kostki celnie trafiały we wrażliwe części twarzy, dochodząc przez miękką skórę i mięśnie aż do kości. Gdyby poświęcił się karierze stomatologa, z pewnością ekstrakcje gołą ręką byłyby jego specjalnością. I to bez znieczulenia.

Dość brutalnie potraktowana przy wyjęciu z bagażnika audi, który przedwcześnie uznała za bezpieczną kryjówkę, Żaklina, była następnie przez kilka minut obijana regularnie przez swojego porywacza, jakby była chińskim gongiem, którego brzmienie stało się uwielbianym przez gangsterską parę dźwiękiem. Wyglądało jednak na to, że tego wieczora bandyta i jego ruda cizia nie mają zamiaru trwale korygować Żaklinie zgryzu, bo gdyby tylko chcieli, uwinęliby się z tym w trzy minuty. Mimo to, każdy cios fachowo zaciśniętej męskiej pięści powodował u niej taki ból, że już po drugim razie miała ochotę wrzeszczeć i przerwać ten horror za wszelką cenę.

Ale ona, zacięta w sobie i lojalna Żaklina, ani nie darła się wniebogłosy ani nie pisnęła choćby jednego słowa na temat tajemniczego zniknięcia Oli. A wyłącznie o to była cały czas indagowana. Mężczyznę z blizną i zapatrzoną w niego, jak nastolatka w smartfona na przejściu dla pieszych, około trzydziestoletnią seksbombę o ciemnopłowych włosach, ciekawiło ogromnie, w jaki sposób uwolniła się i zniknęła jej towarzyszka z improwizowanej celi. Żaklina nie wiedziała, czy dobrze robi nic nie mówiąc. Może gdyby zdradziła, kto to zajrzał do hangaru nie tak dawno temu i zabrał Olę, to pozwoliliby jej przeżyć i wrócić do domu, do rodziny? Z drugiej strony, może jeśli nic nie powie, to również dadzą jej spokój? Z trzeciej strony, czy będzie im do czegokolwiek potrzebna, jeżeli nie uda im się niczego z niej wyciągnąć? Z czwartej - jeżeli się wygada, to przecież stanie się zbędnym balastem i też nie będzie sensu jej więcej przetrzymywać? A tacy jak ten gość zwykle dbają o to, żeby świadkowie znikali bez śladu, w dołach z wapnem na ten przykład…

Mimo, że przy niej nie zwracali się do siebie po imieniu, Żaklina w swojej głowie wymyśliła dla nich pseudonimy: Bonnie i Clyde. Pasowały idealnie. I nawet ta babka, choć dużo bardziej kształtna od aktorki z ponad półwiecznego filmu, była odrobinę podobna do Faye Dunaway. Tylko Clyde jakoś nie do końca wstrzelił się w urodę Warrena Beatty’ego, choć wzrostu mu Bozia nie poskąpiła. Bonnie widać, że była zielona i jakby trochę znalazła się tu z przypadku, bo działała raczej chaotycznie. Próbowała co chwilę żarliwie włączać się do przesłuchania, choć Clyde nie pozwolił jej ani razu sprzedać fangi swojej przesłuchiwanej. A Bonnie słuchała się go jak swojego władcy i pana, więc tylko stała tuż przy nim, łapczywym wzrokiem obserwując każdy jego ruch. Z niekłamaną i nieokiełznaną żądzą w oczach studiowała zarówno prędkość, jak i trajektorię męskiej pięści oraz każdorazowe miejsce jej lądowania. Miało się wrażenie, że z dużą chęcią i jeszcze większą przyjemnością zajęłaby jego miejsce i dokończyłaby katowskiego dzieła z sadystyczną wręcz werwą.

Ciemnorudej heterze nie dane było zadać Żaklinie razów, ale cały czas wykonywała grożące gesty i formułowała głośno swoje groźby. A Clyde’a najwyraźniej to bawiło. Musiał coś do niej czuć, zdaje się, ponieważ gdy na nią spoglądał, na jego twarzy odmalowywały się wyrazy pożądania i rozmarzenia na przemian. Wydawało się przez to, że to co robi, robi wyłącznie dla jej uciechy, jakby wyjaśniał córce podstawy sadyzmu i demonstrował, jak należy bawić się zabawką z zestawu Mały Oprawca. Żaklina już rozumiała, jak się musi czuć laleczka voodoo, raz po raz nakłuwana igłą. Jak to dobrze, że ta dwójka nie miała w zanadrzu, ani w kieszeniach żadnych ostrych przedmiotów.

Porywacz tak ogólnie, to wyglądał na pełnego profesjonała w swoim fachu. W niejednej menażce musiał wiosłować i z niejednym osiłkiem musiał mieć w życiu na pieńku. Wskazywały na to nie tylko jego diabelsko precyzyjne uderzenia, ale także wywołująca skurcze serca i żołądka mimika, kiedy wyprowadzał swoje bezwzględne ciosy. Kamienna, nic nie wyrażająca, momentami przerażająco zimna maska. Jak żywy trup.

Zombiak Clyde miał nie tylko bogate doświadczenie w damskim boksie, ale miał także niesamowite gadane. Starał się nawet momentami być zabawny i sztucznie szarmancki, zapewne chcąc umilić swojej ofierze przekraczanie granic wytrzymałości, a być może nawet i podróż w ostatnią, promiennie świetlistą drogę do niebios. Jego teksty o gratisowym makijażu, jaki ma zamiar Żaklinie sprezentować, o darmowym zabiegu zastępującym wstrzykiwanie botoksu w usta, czy o uwydatniającej korekcie konturów nosa i kości policzkowych, miały ewidentnie konotacje do nomenklatury medycyny estetycznej. Prawdopodobnie chciał tym jedynie rozbawić swoją kochanicę, bo ta faktycznie reagowała szczerym i perlistym śmiechem na jego prymitywne, choć inteligentnie dobierane porównania i metafory.

Żaklina postanowiła nie okazywać grama strachu. Nie chciała dawać im obojgu tej satysfakcji. Od początku grała niemowę, a po pewnym czasie znoszenia bólu i poniżania przybrała także pozę obojętności, aż w końcu zaczęła udawać przejście w stan beznadziei i katatonii. Liczyła na to, że ten bydlak i oprawca szybko zrezygnuje z bezowocnego przesłuchania. I miała rację. Koleś chyba tak naprawdę musiał myśleć zupełnie o czymś innym niż o jak najlepszym zaprezentowaniu swoich umiejętności wyciągania informacji. Dość szybko do Clyde’a musiało dotrzeć, że efekt jego zwyrodnialczych metod będzie raczej mierny i szkoda jego kolejnych starań i wysiłku.

Zamiast cierpliwie kontynuować swoje pasjonujące zajęcie, bandyta w pewnej chwili zdecydował, że odłożą tę sprawę na później. Wydał Bonnie jasne i krótkie polecenia, a potem przewrócili swoją ofiarę na ziemię, chwycili pod ramiona i za skrępowane kostki, po czym ponieśli jak truchło wielkiego upolowanego zwierza. Żaklina nie wiedziała, co zamierzają, dopóki po przejściu z nią kilkudziesięciu metrów nie położyli jej ponownie i nie zobaczyła, jak facet otwiera suwane drzwi jakiegoś ciemnego busa, zaparkowanego przed wejściem do hangaru. Dobra nasza, pomyślała w duchu. Czyli, gdzieś ją zamierzali wywieźć, a to by oznaczało, że aktualnie nie mieli zamiaru załatwić jej na miejscu i „na sicher”.

Gdzieś w międzyczasie nastał już późny wieczór i Żaklina ze swej leżącej pozycji w wysokiej trawie nie mogła dostrzec niczego szczególnego dokoła nich. Nie mogła więc zorientować się, gdzie się znajdują, ani czy gdzieś w najbliższej okolicy mogą przebywać jacyś ludzie. Póki co, nie było więc sensu się drzeć, a co za tym idzie zwiększyć swojej szansy na przeżycie, czy choćby i na zwykły ratunek.

Dopiero, kiedy wsunęli ją na miękkie, wygodne fotele w drugim rzędzie siedzeń luksusowo wykończonego wewnątrz busa, Żaklina poczuła efekty kilkunastokrotnych trafień w twarz. Oprócz zębów, bolały ją chyba wszystkie mięśnie i kości twarzoczaszki. Jak ten drań to zrobił? Miała nadzieję, że przynajmniej nic jej nie złamał i nie skończy się to interwencją chirurgiczną, dziesiątkami szwów i zmianą rysów twarzy. W sumie to przyzwyczaiła się już do swojego wyglądu, który niestety tylko mniejsza połowa dotąd poznanych facetów uznawała za główną przyczynę zainteresowania jej osobą. Ta druga, przeważająca część męskiego gatunku, uważała jej twarz za dodatek do innych, bardziej atrakcyjnych dla nich części ciała.

Po zatrzaśnięciu drzwi gangsterska para dość długo nie wsiadała do samochodu. Żaklina uniosła lekko głowę i zobaczyła, jak Bonnie i Clyde znikają wewnątrz dawnej wojskowej konstrukcji. Postanowiła nie poświęcać już więcej czasu na zamartwianie i zamiast tego zaczęła się zastanawiać, czy istnieje jakakolwiek szansa na samouwolnienie. Mimo, że ciemność zalewała wszystko dość szybko, zdążyła jeszcze zobaczyć przez szyby zarysy dawnego hangaru, puste, rozległe przestrzenie naprzeciw niszczejącej budowli, w oddali jakąś poświatę wokół wysokiego stacza z charakterystycznym logo fastfoodowej sieci, trochę drzew, jakąś drogę wzdłuż tych drzew i… nadjeżdżający samochód. W ocenie Żakliny miał na tyle intensywnie żółty kolor, że sam wydawał się świecić, mimo zgaszonych reflektorów.

Auto jechało podejrzanie powoli i Żaklina już miała ochotę zacząć krzyczeć, ale na oko ze sto metrów od niewielkiego placyku zlokalizowanego przed pagórkiem maskującym położenie hangaru kierowca postanowił zjechać z drogi i wjechał w kępę gęstych krzewów. Mimo rzucającego się w oczy koloru skrył się tak dobrze, że właściwie stał się niewidoczny. Tak niewidoczny, że zajęci Clyde i Bonnie go nie zauważyli.

Po kilkudziesięciu sekundach oczekiwania, kiedy w nieodległych krzakach nic się nie wydarzyło, Żaklina zrezygnowała z dalszej obserwacji tamtego miejsca. Cholera, żaden to ratunek, pomyślała. Pewnie to jakaś napalona parka zajechała sobie na szybki numerek. Jak skończą, to zwyczajnie odjadą, przecież spać tu raczej nie będą...

Żaklina nie chciała dłużej zaprzątać sobie głowy czyjąś dyskretnie skrywaną przed osobami postronnymi aktywnością seksualną. Zmieniła pozycję i teraz mogła już opuścić nogi na podłogę busa. Z rękami skrępowanymi za plecami rozejrzała się po wnętrzu. Wychyliła się do przodu, zaglądając na puste miejsca kierowcy i pasażera. Nic ciekawego ani przydatnego. Na fotelach w jej rzędzie również nie zauważyła niczego interesującego. Ale kiedy okręciła się i zerknęła na ostatni rząd siedzeń, ożywiła się, a serce zabiło nieco mocniej. Leżała tam jakaś torba. Czyżby to była torba jej ostatniej szansy?

Usiadła bokiem, po czym uklękła i jednym sprawnym ruchem przerzuciła biodra na drugą stroną. Po chwili klęczała już na fotelach, za którymi znajdowała się niezbyt duża przestrzeń ładunkowa. W samochodzie nie paliło się żadne oświetlenie, więc Żaklina nie mogła dostrzec żadnych szczegółów. Nie mogła liczyć na światło księżyca, bo wiedziała, że akurat wszedł on w kilkudniową fazę nowiu. Po wschodniej stronie, tuż nad horyzontem pojawił się co prawda wąski paseczek w kształcie odwróconej litery C, ale raczej nie można na niego było liczyć w kwestii rozjaśnienia późnowieczornej, dramatycznej jakby nie oceniać, scenerii.

O ile wzrok jej nie mylił, torba była otwarta. Nachyliła się nad nią, jakby był to jakiś bukłak z wodą, a ona miała się napić prosto z niego. Rozchyliła krawędzie i wyczuła nosem zimne, metalowe elementy. Za nic jednak nie mogła zgadnąć, co to jest. Uniosła się z powrotem, obróciła i z niewielkim trudem usiadła na pupie tak, aby móc przechylić się na plecy i używając samych palców wymacać cokolwiek w tej torbie, co być może przyda się jej do uwolnienia rąk i nóg. Liczyła na nożyczki, może jakiś scyzoryk, nóż do kosiarki, żyletki Polsilver… Cokolwiek ostrego. A choćby i tępego, ważne żeby choć trochę cięło.

Nadgarstki bolały ją od wpijającej się w skórę twardej, plastikowej, a mocnej jak cholera, opaski zaciskowej. Mimo niewygody i bólu, jej palce usilnie pracowały i rozgarniały gładkie i zimne, metalowe przedmioty o różnych rozmiarach. Wyjęła jeden z nich i teraz macała go wszystkimi palcami próbując odgadnąć jego nazwę i przeznaczenie. W sumie fajna by to była zabawa, ale na jakiejś imprezie i do tego w rozrywkowym towarzystwie. Zamknęła oczy, choć było to akurat zbędne, ale zawsze tak jej się lepiej uruchamiało wyobraźnię. No, nie! Przecież to pistolet, do jasnej cholery!!! Lufa, kolba, osłona spustu i spust. Jak się tu naciśnie, powinien wystrzelić. Klik! Cyngiel przesunął się i przeskoczył zwalniając iglicę, ale broń nie wypaliła. Jezu, co ja durna robię?! - obsztorcowała się w myślach Żaklina. Przecież jak wystrzelę, to Bonnie i Clyde wrócą tu na pewno i jak nic mnie rozwalą za grzebanie w cudzej własności!

Dlaczego nie wystrzelił? – Żaklina przez kilka sekund szukała rozwiązania, usiłując przypomnieć sobie podobne sceny z filmów i wizytę na strzelnicy, bodajże w trzeciej klasie ogólniaka. Były tylko dwie możliwości. Albo broń była nie naładowana, albo zabezpieczona. Ale Żaklina nie znała się na tym i nie umiała zdiagnozować ani jednej, ani drugiej przyczyny nieprzydatności odnalezionej spluwy. Poza tym, nawet gdyby broń nadawała się do obrony, to jak miałaby celnie strzelać, trzymając ją za plecami i to skrępowanymi w nadgarstkach rękami? Odłożyła pistolet na siedzenie i podejmując kolejne ekwilibrystyczne wysiłki ponownie włożyła palce do podejrzanej torby, będącej jak podejrzewała arsenałem tego zbira, albo jego wspólniczki.

Nie potrafiła policzyć na ile rękojeści, czy luf w międzyczasie trafiła, ale jej uwagę przykuł jakiś inny przedmiot, przypominający jakby wąskie etui. Okulary? Może takie szpiegowskie z kamerą? Może takie strzelające, a może specjalistyczne z wyciąganą linką stalową? A nie, takie linki to w zegarkach zwykle mieli agenci. Oj, chyba za dużo Bonda się naoglądałam, pomyślała Żaklina, ale mimo to wyjęła dziwny obiekt. Obmacała go z każdej strony i stwierdziwszy, że to faktycznie może być zamykane etui, ostrożnie chwyciła palcami wzdłuż wąskiej długiej krawędzi i pociągnęła.

Obie połowy niewielkiego pojemnika rozchyliły się i Żaklina jednym palcem próbowała wymacać jego zawartość. Coś długiego, metalowego i okrągłego. Pióro do pisania? Wkrętak precyzyjny? Nie… To nie to. Na końcu jest przytwierdzone coś płaskiego, także metalowego i… ajajaj, ostrego! Żaklina syknęła, kiedy palec wskazujący przejechał po ostrzu ostrym jak… skalpel? Skąd w tej torbie skalpel? Może w wolnych chwilach pan Clyde zajmował się modelarstwem? A może jest zwyczajnym kleptomanem i ukradł go ze szpitala, kiedy porywał Olkę? A może od czasu do czasu potrzebował go, aby pozbawić kogoś życia…? Żaklina wzdrygnęła się, wyobrażając sobie czyjąś śmierć przez wykrwawienie po użyciu tego skalpela… Jak to dobrze, że zbirowi nie przyszło do głowy przesłuchiwać jej w bardziej krwisty sposób. Była pewna, że gdyby zobaczyła takie ostrze tuż przed swoim nosem, mogłaby nie być już taka harda i małomówna.

Krew sączyła się z rany na prawym palcu wskazującym, kiedy Żaklina wyłuskała precyzyjne narzędzie chirurgiczne z niewielkiego etui. Delikatnie ujęła uchwyt tuż poniżej ostrza i krótkimi, powolnymi ruchami naprowadziła je na plastikową opaskę. Kilkanaście razy przesuwała ostrą krawędź nożyka w tę i z powrotem, aż wreszcie więzy puściły. Teraz usiadła już normalnie na pośladkach i kilka razy próbowała zginać i prostować plecy, co przyniosło jej odczuwalną ulgę. Trzymała skalpel w lewej ręce, a krwawiący palec prawej dłoni włożyła do ust, zlizując krew i pozostawiając tym samym w ranie odrobinę śliny. W czystym, pachnącym jeszcze nowością wnętrzu busa nie mogła raczej liczyć na pajęczyny czy miękisz chleba i możliwość zrobienia naturalnego opatrunku. Teraz nogi. Ciach, ciach. Z opaską na kostkach poszło dużo szybciej. Wolność… na razie dla rąk i nóg. Dobre i to. Włożyła skalpel z powrotem do pudełka i odruchowo wcisnęła je do tylnej kieszeni spodni.

Przez chwilę próbowała jeszcze rozmasować bolące nadgarstki i kostki. To jeszcze nie koniec, pomyślała. Przecież tam na zewnątrz wciąż gdzieś są bezwzględni Bonnie i Clyde. I jeżeli, podobnie jak nieznajome ludziki z ukrytego w krzakach żółtego samochodu, nie oddają się aktualnie jakimś uciechom cielesnym w czeluściach hangaru, to za chwilę zjawią się tu ponownie.

Żaklina nie potrafiła jednak posługiwać się bronią, zwłaszcza taką, która po naciśnięciu spustu nie strzela. W vanie było już za ciemno, żeby na szybko przejrzeć pozostałą zawartość torby dwojga gangsterów w poszukiwaniu innej, najlepiej takiej plującej ogniem pukawki. Doszła do wniosku, że chyba lepiej będzie już więcej nie kombinować i się przypadkiem nie postrzelić. Już widziała nagłówek w gazetach i swoje nekrologi: „Ofiara porwania postrzeliła się na śmierć w aucie porywaczy ich własną bronią”. Ha ha! Darwin by się uśmiał.

No, ale żeby tak siedzieć bezczynnie i czekać być może na własną egzekucję, to nie byłoby do niej podobne. Żaklina Sadza nie będzie czekać potulnie jak owieczka na postrzyżyny. Nagle zauważyła, że z hangaru wyszła jakaś postać i bardzo szybko zniknęła w kępie krzewów rosnącej tuż po prawej stronie dawnego schronu dla radzieckich samolotów. Sądząc po wzroście, była to Bonnie. A więc rozdzielili się i bandyta został w hangarze sam. A więc to jest moja okazja! Może kiedy teraz wyskoczę, to mnie nie zauważą!

- A, na pohybel im! – głośno szepnęła sama do siebie Żaklina i już miała chwycić za klamkę bocznych, suwanych drzwi, kiedy zauważyła w wysokiej trawie porastającej obszerne tereny łąkowe jasną, czerwoną, laserową smugę. A potem w miejscu, gdzie linia rozpoczynała swój bieg pojawiły się w krótkich odstępach czasu dwa białe rozbłyski. To mogło oznaczać tylko jedno - jakiś strzelec z bardzo nowoczesną bronią miał na muszce swój cel lub dwa cele i właśnie oddał ciche strzały. Tylko, kto to strzelał? Bo do kogo, było dla niej jasne. I wielce prawdopodobne, że Bonnie i Clyde właśnie przed sekundą zakończyli swoje podłe, przestępcze żywoty. I bardzo dobrze!

Żaklina na wszelki wypadek schyliła się, bo kto wie, czy snajper nie miał aby za zadanie zrobić tego dnia na swoim karabinie aż trzech nacięć. Kucnęła między siedzeniami obniżając pozycję, ale tylko na tyle, aby móc nadal obserwować otoczenie. Domyślała się, że jeżeli zacznie się jakaś poważniejsza strzelanina, to właśnie ona będzie mieć największe szanse na trafienie zbłąkaną kulą. Z drugiej strony, czy zwykła blacha użyta do wyprodukowania karoserii jest w stanie powstrzymać nadlatujące pociski? A więc jestem w potrzasku, uznała w końcu i na jakiś czas porzuciła myśl o opuszczeniu pojazdu i wystawieniu się na strzał. Postanowiła pozostać w ukryciu i poczekać na rozwój wydarzeń.

Minęła dłuższa chwila, ale nikt żywy nie pojawiał się w zasięgu wzroku. Ani w hangarze, ani przed hangarem, ani na łące. Normalnie chyba to jakiś duch musiał tu przed momentem strzelać, czy co? Żaden uzbrojony człowiek nie wstał z gęstej trawy, nie otrzepał się i nie zameldował przez radio likwidacji celów. Wewnątrz hangaru także panowała cisza i bezruch. No i co teraz? Jeżeli tak zwyczajnie wysiądę z busa, to moja osoba w całej okazałości wypełni wizjer lunety karabinu snajperskiego. A przyzwyczaiłam się do bycia żywą i wolałabym uniknąć jednokierunkowej wycieczki w stronę światła – rozważała swoje możliwości i szanse coraz bardziej zdezorientowana i zrozpaczona Żaklina. A wolność wydawała się już być tak blisko!

Co robić? Hmmm… A co by zrobił jej ulubiony bohater wojenny Rambo, kiedy wróg byłby w przewadze? Wiem! Najpierw odwróciłby od siebie uwagę, a potem wykończył ich jeden po drugim, po kolei i po cichu. Ale, jak to zrobić? Co ja mam do dyspozycji? Czym mogę ich zaskoczyć? - zastanawiała się Żaklina.

- Chyba już całkiem mi na głowę padło! – ofuknęła się na głos i popukała w czoło, kiedy na krótki moment przyszedł jej do głowy szybki striptiz.

Spojrzała na deskę rozdzielczą. Może zatrąbić? Przestraszą się i uciekną gdzie pieprz rośnie? Chyba nie… To nie byłoby po cichu. Poza tym, takie decybele raczej nikogo nie zabiją. Co my tu jeszcze mamy? Klima, jakieś radio, ekranik… trochę fajnych, dizajnerskich guziczków, pokrętełek… no i kierownica, też z guzikami. Jakieś wajchy po prawej i po lewej stronie… Wajcha z lewej… z lewej to są… Aha! Reflektory! Przecież to mogą być oślepiające światła!
-------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~lola niezalogowany
26 czerwca 2021r. o 17:07
M.A.F.I.A. to, czy nie mafia, koledzy mili,
Melinę kamyka żeśmy obczaili…

Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
26 czerwca 2021r. o 17:15
Może być i MAFLA, w sumie...
:)
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).