Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
REKLAMA Nowe domy!
REKLAMA Ecojob zaprasza
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
27 czerwca 2021r. godz. 08:34, odsłon: 1645, Bolecnauta Pan M./Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 82, czyli torba ostatniej szansy i luźne zęby

Część w której skalpel okazuje się bardziej pożądany niż broń snajperska.
Nocne niebo
Nocne niebo (fot. pixabay)
REKLAMA
Villaro zaprasza

Jest już kolejny odcinek naszej bolesławieckiej powieści!

Indeks bohaterów - kto jest kim?

Siedemdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Osiemdziesiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Osiemdziesiąta pierwsza część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Czy Żaklinie uda się uwolnić i uciec? Zapraszamy do lektury:


Żaklina miała wrażenie, że wszystkie jej zęby są luźne, jak klawisze w nadgryzionym zębem czasu, rozpadającym się, zakurzonym pianinie, odnalezionym przez ciekawską ekipę Urbexu na strychu zrujnowanego pałacu jakiegoś wymarłego rodu von Silbersteinów. Facet znał się na rzeczy. Niby nie bił mocno, ale przy każdym uderzeniu jego twarde kostki celnie trafiały we wrażliwe części twarzy, dochodząc przez miękką skórę i mięśnie aż do kości. Gdyby poświęcił się karierze stomatologa, z pewnością ekstrakcje gołą ręką byłyby jego specjalnością. I to bez znieczulenia.

Dość brutalnie potraktowana przy wyjęciu z bagażnika audi, który przedwcześnie uznała za bezpieczną kryjówkę, Żaklina, była następnie przez kilka minut obijana regularnie przez swojego porywacza, jakby była chińskim gongiem, którego brzmienie stało się uwielbianym przez gangsterską parę dźwiękiem. Wyglądało jednak na to, że tego wieczora bandyta i jego ruda cizia nie mają zamiaru trwale korygować Żaklinie zgryzu, bo gdyby tylko chcieli, uwinęliby się z tym w trzy minuty. Mimo to, każdy cios fachowo zaciśniętej męskiej pięści powodował u niej taki ból, że już po drugim razie miała ochotę wrzeszczeć i przerwać ten horror za wszelką cenę.

Ale ona, zacięta w sobie i lojalna Żaklina, ani nie darła się wniebogłosy ani nie pisnęła choćby jednego słowa na temat tajemniczego zniknięcia Oli. A wyłącznie o to była cały czas indagowana. Mężczyznę z blizną i zapatrzoną w niego, jak nastolatka w smartfona na przejściu dla pieszych, około trzydziestoletnią seksbombę o ciemnopłowych włosach, ciekawiło ogromnie, w jaki sposób uwolniła się i zniknęła jej towarzyszka z improwizowanej celi. Żaklina nie wiedziała, czy dobrze robi nic nie mówiąc. Może gdyby zdradziła, kto to zajrzał do hangaru nie tak dawno temu i zabrał Olę, to pozwoliliby jej przeżyć i wrócić do domu, do rodziny? Z drugiej strony, może jeśli nic nie powie, to również dadzą jej spokój? Z trzeciej strony, czy będzie im do czegokolwiek potrzebna, jeżeli nie uda im się niczego z niej wyciągnąć? Z czwartej - jeżeli się wygada, to przecież stanie się zbędnym balastem i też nie będzie sensu jej więcej przetrzymywać? A tacy jak ten gość zwykle dbają o to, żeby świadkowie znikali bez śladu, na przykład w dołach z wapnem…

Mimo, że przy niej nie zwracali się do siebie po imieniu, Żaklina w swojej głowie wymyśliła dla nich pseudonimy: Bonnie i Clyde. Pasowały idealnie. I nawet ta babka, choć dużo bardziej kształtna od aktorki z ponad półwiecznego filmu, była odrobinę podobna do Faye Dunaway. Tylko Clyde jakoś nie do końca wstrzelił się w urodę Warrena Beatty’ego, choć wzrostu mu Bozia nie poskąpiła. Bonnie widać, że była zielona i jakby trochę znalazła się tu z przypadku, bo działała raczej chaotycznie. Próbowała co chwilę żarliwie włączać się do przesłuchania, choć Clyde nie pozwolił jej ani razu sprzedać fangi swojej przesłuchiwanej. A Bonnie słuchała się go jak swojego władcy i pana, więc tylko stała tuż przy nim, łapczywym wzrokiem obserwując każdy jego ruch. Z niekłamaną i nieokiełznaną żądzą w oczach studiowała zarówno prędkość, jak i trajektorię męskiej pięści oraz każdorazowe miejsce jej lądowania. Miało się wrażenie, że z dużą chęcią i jeszcze większą przyjemnością zajęłaby jego miejsce i dokończyłaby katowskiego dzieła z sadystyczną wręcz werwą.

Ciemnorudej heterze nie dane było zadać Żaklinie razów, ale cały czas wykonywała grożące gesty i formułowała głośno swoje groźby. A Clyde’a najwyraźniej to bawiło. Musiał coś do niej czuć, zdaje się, ponieważ gdy na nią spoglądał, na jego twarzy odmalowywały się wyrazy pożądania i rozmarzenia na przemian. Wydawało się przez to, że to co robi, robi wyłącznie dla jej uciechy, jakby wyjaśniał córce podstawy sadyzmu i demonstrował, jak należy bawić się zabawką z zestawu Mały Oprawca. Żaklina już rozumiała, jak się musi czuć laleczka voodoo, raz po raz nakłuwana igłą. Jak to dobrze, że ta dwójka nie miała w zanadrzu, ani w kieszeniach żadnych ostrych przedmiotów.

Porywacz tak ogólnie, to wyglądał na pełnego profesjonała w swoim fachu. W niejednej menażce musiał wiosłować i z niejednym osiłkiem musiał mieć w życiu na pieńku. Wskazywały na to nie tylko jego diabelsko precyzyjne uderzenia, ale także wywołująca skurcze serca i żołądka mimika, kiedy wyprowadzał swoje bezwzględne ciosy. Kamienna, nic nie wyrażająca, momentami przerażająco zimna maska. Jak żywy trup.

Zombiak Clyde miał nie tylko bogate doświadczenie w damskim boksie, ale miał także niesamowite gadane. Starał się nawet momentami być zabawny i sztucznie szarmancki, zapewne chcąc umilić swojej ofierze przekraczanie granic wytrzymałości, a być może nawet i podróż w ostatnią, promiennie świetlistą drogę do niebios. Jego teksty o gratisowym makijażu, jaki ma zamiar Żaklinie sprezentować, o darmowym zabiegu zastępującym wstrzykiwanie botoksu w usta, czy o uwydatniającej korekcie konturów nosa i kości policzkowych, miały ewidentnie konotacje do nomenklatury medycyny estetycznej. Prawdopodobnie chciał tym jedynie rozbawić swoją kochanicę, bo ta faktycznie reagowała szczerym i perlistym śmiechem na jego prymitywne, choć inteligentnie dobierane porównania i metafory.

Żaklina postanowiła nie okazywać grama strachu. Nie chciała dawać im obojgu tej satysfakcji. Od początku grała niemowę, a po pewnym czasie znoszenia bólu i poniżania przybrała także pozę obojętności, aż w końcu zaczęła udawać przejście w stan beznadziei i katatonii. Liczyła na to, że ten bydlak i oprawca szybko zrezygnuje z bezowocnego przesłuchania. I miała rację. Koleś chyba tak naprawdę musiał myśleć zupełnie o czymś innym niż o jak najlepszym zaprezentowaniu swoich umiejętności wyciągania informacji. Dość szybko do Clyde’a musiało dotrzeć, że efekt jego zwyrodnialczych metod będzie raczej mierny i szkoda jego kolejnych starań i wysiłku.

Zamiast cierpliwie kontynuować swoje pasjonujące zajęcie, bandyta w pewnej chwili zdecydował, że odłożą tę sprawę na później. Wydał Bonnie jasne i krótkie polecenia, a potem przewrócili swoją ofiarę na ziemię, chwycili pod ramiona i za skrępowane kostki, po czym ponieśli jak truchło wielkiego upolowanego zwierza. Żaklina nie wiedziała, co zamierzają, dopóki po przejściu z nią kilkudziesięciu metrów nie położyli jej ponownie i nie zobaczyła, jak facet otwiera suwane drzwi jakiegoś ciemnego busa, zaparkowanego przed wejściem do hangaru. Dobra nasza, pomyślała w duchu. Czyli, gdzieś ją zamierzali wywieźć, a to by oznaczało, że aktualnie nie mieli zamiaru załatwić jej na miejscu i „na sicher”.

Gdzieś w międzyczasie nastał już późny wieczór i Żaklina ze swej leżącej pozycji w wysokiej trawie nie mogła dostrzec niczego szczególnego dokoła nich. Nie mogła więc zorientować się, gdzie się znajdują, ani czy gdzieś w najbliższej okolicy mogą przebywać jacyś ludzie. Póki co, nie było więc sensu się drzeć, a co za tym idzie, zwiększyć swojej szansy na przeżycie, czy choćby i na zwykły ratunek.

Dopiero, kiedy wsunęli ją na miękkie, wygodne fotele w drugim rzędzie siedzeń luksusowo wykończonego wewnątrz busa, Żaklina poczuła efekty kilkunastokrotnych trafień w twarz. Oprócz zębów, bolały ją chyba wszystkie mięśnie i kości twarzoczaszki. Jak ten drań to zrobił? Miała nadzieję, że przynajmniej nic jej nie złamał i nie skończy się to interwencją chirurgiczną, dziesiątkami szwów i zmianą rysów twarzy. W sumie to przyzwyczaiła się już do swojej twarzy, której niestety tylko mniejsza połowa dotąd poznanych facetów uznawała za główną przyczynę zainteresowania jej osobą. Ta druga, przeważająca część męskiego gatunku, uważała jej twarz za dodatek do innych, bardziej atrakcyjnych dla nich części ciała.

Po zatrzaśnięciu drzwi gangsterska para dość długo nie wsiadała do samochodu. Żaklina uniosła lekko głowę i zobaczyła, jak Bonnie i Clyde znikają wewnątrz dawnej wojskowej konstrukcji. Postanowiła nie poświęcać już więcej czasu na zamartwianie się i zamiast tego zaczęła się zastanawiać, czy istnieje jakakolwiek szansa na samouwolnienie. Mimo, że ciemność zalewała wszystko dość szybko, zdążyła jeszcze zobaczyć przez szyby zarysy dawnego hangaru, puste, rozległe przestrzenie naprzeciw niszczejącej budowli, w oddali jakąś poświatę wokół wysokiego stacza z charakterystycznym logo fastfoodowej sieci, trochę drzew, jakąś drogę wzdłuż tych drzew i… nadjeżdżający samochód. W ocenie Żakliny miał na tyle intensywnie żółty kolor, że sam wydawał się świecić, mimo zgaszonych reflektorów.

Auto jechało podejrzanie powoli i Żaklina już miała ochotę zacząć krzyczeć, ale na oko ze sto metrów od niewielkiego placyku zlokalizowanego przed pagórkiem maskującym położenie hangaru kierowca postanowił zjechać z drogi i wjechał w kępę gęstych krzewów. Mimo rzucającego się w oczy koloru skrył się tak dobrze, że właściwie stał się niewidoczny. Tak niewidoczny, że zajęci Clyde i Bonnie go nie zauważyli.

Po kilkudziesięciu sekundach oczekiwania, kiedy w nieodległych krzakach nic się nie wydarzyło, Żaklina zrezygnowała z dalszej obserwacji tamtego miejsca. Cholera, żaden to ratunek, pomyślała. Pewnie to jakaś napalona parka zajechała sobie na szybki numerek. Jak skończą, to zwyczajnie odjadą, przecież spać tu raczej nie będą...

Żaklina nie chciała dłużej zaprzątać sobie głowy czyjąś dyskretnie skrywaną przed osobami postronnymi aktywnością seksualną. Zmieniła pozycję i teraz mogła już opuścić nogi na podłogę busa. Z rękami skrępowanymi za plecami rozejrzała się po wnętrzu. Wychyliła się do przodu, zaglądając na puste miejsca kierowcy i pasażera. Nic ciekawego ani przydatnego. Na fotelach w jej rzędzie również nie zauważyła niczego interesującego. Ale kiedy okręciła się i zerknęła na ostatni rząd siedzeń, ożywiła się, a serce zabiło nieco mocniej. Leżała tam jakaś torba. Czyżby to była torba jej ostatniej szansy?

Usiadła bokiem, po czym uklękła i jednym sprawnym ruchem przerzuciła biodra na drugą stroną. Po chwili klęczała już na fotelach, za którymi znajdowała się niezbyt duża przestrzeń ładunkowa. W samochodzie nie paliło się żadne oświetlenie, więc Żaklina nie mogła dostrzec żadnych szczegółów. Nie mogła liczyć na światło księżyca, bo wiedziała, że akurat wszedł on w kilkudniową fazę nowiu. Po wschodniej stronie, tuż nad horyzontem pojawił się co prawda wąski paseczek w kształcie odwróconej litery C, ale raczej nie można na niego było liczyć w kwestii rozjaśnienia późnowieczornej, dramatycznej jakby nie oceniać, scenerii.

O ile wzrok jej nie mylił, torba była otwarta. Nachyliła się nad nią, jakby był to jakiś bukłak z wodą, a ona miała się napić prosto z niego. Rozchyliła krawędzie i wyczuła nosem zimne, metalowe elementy. Za nic jednak nie mogła zgadnąć, co to jest. Uniosła się z powrotem, obróciła i z niewielkim trudem usiadła na pupie tak, aby móc przechylić się na plecy i używając samych palców wymacać cokolwiek w tej torbie, co być może przyda się jej do uwolnienia rąk i nóg. Liczyła na nożyczki, może jakiś scyzoryk, nóż do kosiarki, żyletki Polsilver… Cokolwiek ostrego. A choćby i tępego, ważne żeby choć trochę cięło.

Nadgarstki bolały ją od wpijającej się w skórę twardej, plastikowej, a mocnej jak cholera, opaski zaciskowej. Mimo niewygody i bólu, jej palce usilnie pracowały i rozgarniały gładkie i zimne, metalowe przedmioty o różnych rozmiarach. Wyjęła jeden z nich i teraz macała go wszystkimi palcami próbując odgadnąć jego nazwę i przeznaczenie. W sumie fajna by to była zabawa, ale na jakiejś imprezie i do tego w rozrywkowym towarzystwie. Zamknęła oczy, choć było to akurat zbędne, ale zawsze tak jej się lepiej uruchamiało wyobraźnię. No, nie! Przecież to pistolet, do jasnej cholery! Lufa, kolba, osłona spustu i spust. Jak się tu naciśnie, powinien wystrzelić. Klik! Cyngiel przesunął się i przeskoczył zwalniając iglicę, ale broń nie wypaliła. Jezu, co ja durna robię?! - obsztorcowała się w myślach Żaklina. Przecież jak wystrzelę, to Bonnie i Clyde wrócą tu na pewno i jak nic mnie rozwalą za grzebanie w cudzej własności!

Dlaczego nie wystrzelił? – Żaklina przez kilka sekund szukała rozwiązania, usiłując przypomnieć sobie podobne sceny z filmów i wizytę na strzelnicy, bodajże w trzeciej klasie ogólniaka. Były tylko dwie możliwości. Albo broń była nie naładowana, albo zabezpieczona. Ale Żaklina nie znała się na tym i nie umiała zdiagnozować ani jednej, ani drugiej przyczyny nieprzydatności odnalezionej spluwy. Poza tym, nawet gdyby broń nadawała się do obrony, to jak miałaby celnie strzelać, trzymając ją za plecami i to skrępowanymi w nadgarstkach rękami? Odłożyła pistolet na siedzenie i podejmując kolejne ekwilibrystyczne wysiłki ponownie włożyła palce do podejrzanej torby, będącej jak podejrzewała arsenałem tego zbira, albo jego wspólniczki.

Nie potrafiła policzyć na ile rękojeści, czy luf w międzyczasie trafiła, ale jej uwagę przykuł jakiś inny przedmiot, przypominający jakby wąskie etui. Okulary? Może takie szpiegowskie z kamerą? Może takie strzelające, a może specjalistyczne z wyciąganą linką stalową? A nie, takie linki to w zegarkach zwykle mieli agenci. Oj, chyba za dużo Bonda się naoglądałam, pomyślała Żaklina, ale mimo to wyjęła dziwny obiekt. Obmacała go z każdej strony i stwierdziwszy, że to faktycznie może być zamykane etui, ostrożnie chwyciła palcami wzdłuż wąskiej długiej krawędzi i pociągnęła.

Obie połowy niewielkiego pojemnika rozchyliły się i Żaklina jednym palcem próbowała wymacać jego zawartość. Coś długiego, metalowego i okrągłego. Pióro do pisania? Wkrętak precyzyjny? Nie… To nie to. Na końcu jest przytwierdzone coś płaskiego, także metalowego i… ajajaj, ostrego! Żaklina syknęła, kiedy palec wskazujący przejechał po ostrzu ostrym jak… skalpel? Skąd w tej torbie skalpel? Może w wolnych chwilach pan Clyde zajmował się modelarstwem? A może jest zwyczajnym kleptomanem i ukradł go ze szpitala, kiedy porywał Olkę? A może od czasu do czasu potrzebował go, aby pozbawić kogoś życia…? Żaklina wzdrygnęła się, wyobrażając sobie czyjąś śmierć przez wykrwawienie po użyciu tego skalpela… Jak to dobrze, że zbirowi nie przyszło do głowy przesłuchiwać jej w bardziej krwisty sposób. Była pewna, że gdyby zobaczyła takie ostrze tuż przed swoim nosem, mogłaby nie być już taka harda i małomówna.

Krew sączyła się z rany na prawym palcu wskazującym, kiedy Żaklina wyłuskała precyzyjne narzędzie chirurgiczne z niewielkiego etui. Delikatnie ujęła uchwyt tuż poniżej ostrza i krótkimi, powolnymi ruchami naprowadziła je na plastikową opaskę. Kilkanaście razy przesuwała ostrą krawędź nożyka w tę i z powrotem, aż wreszcie więzy puściły. Teraz usiadła już normalnie na pośladkach i kilka razy próbowała zginać i prostować plecy, co przyniosło jej odczuwalną ulgę. Trzymała skalpel w lewej ręce, a krwawiący palec prawej dłoni włożyła do ust, zlizując krew i pozostawiając tym samym w ranie odrobinę śliny. W czystym, pachnącym jeszcze nowością wnętrzu busa nie mogła raczej liczyć na pajęczyny czy miękisz chleba i możliwość zrobienia naturalnego opatrunku. Teraz nogi. Ciach, ciach. Z opaską na kostkach poszło dużo szybciej. Wolność… na razie dla rąk i nóg. Dobre i to. Włożyła skalpel z powrotem do pudełka i odruchowo wcisnęła je do tylnej kieszeni spodni.

Przez chwilę próbowała jeszcze rozmasować bolące nadgarstki i kostki. To jeszcze nie koniec, pomyślała. Przecież tam na zewnątrz wciąż gdzieś są bezwzględni Bonnie i Clyde. I jeżeli, podobnie jak nieznajome ludziki z ukrytego w krzakach żółtego samochodu, nie oddają się aktualnie jakimś uciechom cielesnym w czeluściach hangaru, to za chwilę zjawią się tu ponownie.

Żaklina nie potrafiła jednak posługiwać się bronią, zwłaszcza taką, która po naciśnięciu spustu nie strzela. W vanie było już za ciemno, żeby na szybko przejrzeć pozostałą zawartość torby dwojga gangsterów w poszukiwaniu innej, najlepiej takiej plującej ogniem pukawki. Doszła do wniosku, że chyba lepiej będzie już więcej nie kombinować i się przypadkiem nie postrzelić. Już widziała nagłówek w gazetach i swoje nekrologi: „Ofiara porwania postrzeliła się na śmierć w aucie porywaczy ich własną bronią”. Ha ha! Darwin by się uśmiał.

No, ale żeby tak siedzieć bezczynnie i czekać być może na własną egzekucję, to nie byłoby do niej podobne. Żaklina Sadza nie będzie czekać potulnie jak owieczka na postrzyżyny. Nagle zauważyła, że z hangaru wyszła jakaś postać i bardzo szybko zniknęła w kępie krzewów rosnącej tuż po prawej stronie dawnego schronu dla radzieckich samolotów. Sądząc po wzroście, była to Bonnie. A więc rozdzielili się i bandyta został w hangarze sam. A więc to jest moja okazja! Może kiedy teraz wyskoczę, to mnie nie zauważą!

- A, na pohybel im! – głośno szepnęła sama do siebie Żaklina i już miała chwycić za klamkę bocznych, suwanych drzwi, kiedy zauważyła w wysokiej trawie porastającej obszerne tereny łąkowe jasną, czerwoną, laserową smugę. A potem w miejscu, gdzie linia rozpoczynała swój bieg pojawiły się w krótkich odstępach czasu dwa białe rozbłyski. To mogło oznaczać tylko jedno - jakiś strzelec z bardzo nowoczesną bronią miał na muszce swój cel lub dwa cele i właśnie oddał ciche strzały. Tylko, kto to strzelał? Bo do kogo, było dla niej jasne. I wielce prawdopodobne, że Bonnie i Clyde właśnie przed sekundą zakończyli swoje podłe, przestępcze żywoty. I bardzo dobrze!

Żaklina na wszelki wypadek schyliła się, bo kto wie, czy snajper nie miał aby za zadanie zrobić tego dnia na swoim karabinie aż trzech nacięć. Kucnęła między siedzeniami obniżając pozycję, ale tylko na tyle, aby móc nadal obserwować otoczenie. Domyślała się, że jeżeli zacznie się jakaś poważniejsza strzelanina, to właśnie ona będzie mieć największe szanse na trafienie zbłąkaną kulą. Z drugiej strony, czy zwykła blacha użyta do wyprodukowania karoserii jest w stanie powstrzymać nadlatujące pociski? A więc jestem w potrzasku, uznała w końcu i na jakiś czas porzuciła myśl o opuszczeniu pojazdu i wystawieniu się na strzał. Postanowiła pozostać w ukryciu i poczekać na rozwój wydarzeń.

Minęła dłuższa chwila, ale nikt żywy nie pojawiał się w zasięgu wzroku. Ani w hangarze, ani przed hangarem, ani na łące. Normalnie chyba to jakiś duch musiał tu przed momentem strzelać, czy co? Żaden uzbrojony człowiek nie wstał z gęstej trawy, nie otrzepał się i nie zameldował przez radio likwidacji celów. Wewnątrz hangaru także panowała cisza i bezruch. No i co teraz? Jeżeli tak zwyczajnie wysiądę z busa, to moja osoba w całej okazałości wypełni wizjer lunety karabinu snajperskiego. Przyzwyczaiłam się do bycia żywą i wolałabym uniknąć jednokierunkowej wycieczki w stronę światła – rozważała swoje możliwości i szanse coraz bardziej zdezorientowana i zrozpaczona Żaklina. A wolność wydawała się już być tak blisko!

Co robić? Hmmm… A co by zrobił jej ulubiony bohater wojenny Rambo, kiedy wróg byłby w przewadze? Wiem! Najpierw odwróciłby od siebie uwagę, a potem wykończył ich jeden po drugim, po kolei i po cichu. Ale, jak to zrobić? Co ja mam do dyspozycji? Czym mogę ich zaskoczyć? - zastanawiała się Żaklina.

- Chyba już całkiem mi na głowę padło! – ofuknęła się na głos i popukała w czoło, kiedy na krótki moment przyszedł jej do głowy szybki striptiz.

Spojrzała na deskę rozdzielczą. Może zatrąbić? Przestraszą się i uciekną gdzie pieprz rośnie? Chyba nie… To nie byłoby po cichu. Poza tym, takie decybele raczej nikogo nie zabiją. Co my tu jeszcze mamy? Klima, jakieś radio, ekranik… trochę fajnych, dizajnerskich guziczków, pokrętełek… no i kierownica, też z guzikami. Jakieś wajchy po prawej i po lewej stronie… Wajcha z lewej… z lewej to są… Aha! Reflektory! Przecież to mogą być oślepiające światła!


Czy światła oślepią kogo trzeba, czy tylko ściągną na Żaklinę niebezpieczeństwo? Czy rudo-blond dziunia przeżyje wycieczkę w krzaki, czy jakiś snajper już ją ściągnął? Jak w tą scenerię wkroczy Ola z Hieronimem?

Pan M. dzielnie pisze i wymyśla, a grupa głównych komentujących nazwała się M.A.F.I.A. od pseudonimów komentujących. Kto to? Zerknijcie w komentarze! Bolecnautka Lola wierszykiem podpowiada, gdzie mógł ukryć się kamień. Czy to możliwe, żeby szmaragd był w kole zapasowym? Dajcie znać, co uważacie! Jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów?

Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 82, czyli torba ostatniej szansy i luźne zęby

~~Bolecnauta niezalogowany
26 czerwca 2021r. o 19:36
Za długie te odcinki, połowa by wystarczyła
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Pomarańczowożółta Leszczyna niezalogowany
26 czerwca 2021r. o 19:57
Czytaj co drugi...
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Bolecnauta niezalogowany
26 czerwca 2021r. o 20:03
ok masz rację
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~maolat niezalogowany
26 czerwca 2021r. o 22:05
szkoła podstawowa 3 klasa Dzień Matki pani mówi by załatwić dla mam kwiaty ale tak by mama tego nie zauważyła .Idę na łąkę za rzeczką koło wojskowej górki zrywam kwiaty polne. Ponieważ jestem członkiem zespołu tanecznego " tańczymy taniec marynarski " jesteśmy w takich strojach ,okrągła czapka marynarska i kołnierz biała koszula granatowe spadnie ,dziewczyny białe bluzki,granatowe spódnice . Jako najmniejszy w grupie jestem z Ireną na końcu . Kiedy kończymy tańce czas na składanie życzeń i kwiatów mamą. Czuję się zawiedzony widząc że kwiaty innych są kupione w sklepie .Rodzic kupił sobie sam a może tez drugi z rodziców ?.Jako idealista i ufny dzieciak . Moja mama myślała że kwiaty te miał przyozdobić scenę też widziałem jej zażenowanie ,choć po chwili widżę radość by nie pogłębić chyba mojego zażenowania .
Może kogoś da się obdarować takimi wspomnieniami
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~lola niezalogowany
28 czerwca 2021r. o 17:55
Do Oleńki zacznie Hieronim smarować,
Żakliny Alan nie będzie odstępować.
I to, co było pewne istnieć przestało,
To, co niemożliwe wnet się okazało...
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
28 czerwca 2021r. o 21:17
To nie takie proste żonglować uczuciami,
jak wesoły kuglarz pięcioma piłeczkami.

To też nie internetowa giełda odczynników do chemii uczuć ani rubryka "Zamienię" na portalu randkowym.
Nie może obowiązywać system nakazowo-rozdzielczy czy sterowanie centralne serduszkami.
Plus z minusem same powinny się przyciągać, czyż nie?

Niewinny flirt to co innego.
A desperackie czyny w sytuacji zagrożenia to jeszcze coś zupełnie innego.
Można się poddać adrenalinie czy wydzielić jakiegoś hormona.
Wtedy może zdarzyć się naruszyć procedury, czy konwenanse.
Z nieprzewidzianymi skutkami.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
30 czerwca 2021r. o 7:59
Ponieważ nie potrafię pisać kończąc w połowie, będzie znów cały odcinek.
c.d.
--------------------------------------------
Czy córka Julii i Bolka jest już w busie czy na razie przenieśli tam tylko tę drugą dziewczynę? – zastanawiał się Waldek, lustrując znajdujący się przed nim niezbyt rozległy teren ze swojej aktualnej kryjówki. Kucał właśnie pomiędzy gęstymi krzewami licząc, że ani jego, ani żółtego volkswagena nie da się zauważyć spod hangaru. Mimo zapadającego zmroku obserwował i oceniał sytuację na przemian to przez lornetkę, to nieuzbrojonym okiem.

Odpowiedź na zadane pytanie była ważna dla niego z taktycznego punktu widzenia. Największa szansa na uratowanie obu dziewczyn byłaby, gdyby obie znalazły się w jednym miejscu. Choć równie dobrze przy odrobinie pecha mogłyby wówczas obie zginąć, razem i w tym samym momencie, stanowiąc dla potencjalnego strzelca łatwy i zdublowany gabarytowo cel.

Gdyby nie był sam, już dawno zadysponowałby ludzi do okrążenia całego terenu i powolnego, cichego podejścia w kilku podwójnych, ubezpieczających się w swoich polach widzenia obsadach. Element zaskoczenia byłby nieodzowny, jeżeli chciało się realnie zwiększyć szanse na powodzenie zaplanowanej akcji. W tym wypadku jednak nie mógł liczyć ani na operacyjne wsparcie, ani na efekt niespodziewanego ataku z ukrycia i z wielu stron jednocześnie.

O tym, że będzie działać w pojedynkę, zdecydował przecież dużo wcześniej. Gdyby się uparł mógłby liczyć na przybycie jakiejś wyszkolonej jednostki antyterrorystów jeszcze dziś. A samotny atak tylko z jednego kierunku oznaczał brak możliwości odcięcia przestępcom wszystkich możliwych dróg ucieczki oraz drastycznie zwiększał szanse na wystąpienie nieprzewidzianych komplikacji. A Waldek takich komplikacji nie znosił. Wolał dwadzieścia razy coś planować i analizować, rozpatrując wszelkie możliwe opcje, niż wpaść w jakąś idiotyczną zasadzkę własnej niefrasobliwości bądź czyjejś niekompetencji.

Błyskawiczna likwidacja porywaczy oraz możliwość szybkiej i bezpiecznej ewakuacji oswobodzonych zakładniczek w spektakularnym szturmie na razie odpadała. Ale przydałaby się choćby zwykła lornetka termowizyjna, stwierdził. Szkoda, że nie przewidział tego w chwili pobierania sprzętu w centrali. Trudno, trzeba działać z tym co mam, bo naprawdę nie ma czasu do stracenia. Póki Jacenko myśli, że za chwilę dokona zaplanowanej wymiany dziewczyn na zagubiony kamień, zapewne nie spodziewa się niczyjego ruchu wyprzedzającego.

Waldek miał w jednej z toreb kamizelkę kuloodporną, ale po króciutkim namyśle nie zdecydował się na marnowanie czasu na przebieranie. Przełożywszy uprzednio telefon do tylnej kieszeni spodni, zdjął zamiast tego marynarkę, bo uznał, że może krępować mu ruchy. Poza tym sporo przecież kosztowała. Razem z lornetką wrzucił drogie wierzchnie odzienie na jedno z przednich siedzeń stojącego obok auta. Sięgnął do kabur przytroczonych po obu stronach specjalnych szelek i wyjął z nich dwie błyszczące, naoliwione jak trzeba Włoszki. Ucałował jedną i drugą w ich lufy i prosząc o boską opiekę, w mocno skulonej pozycji ruszył przed siebie.

Postanowił najpierw dobiec do bocznego nasypu. Wydawało mu się, to znaczy miał takie przeczucie, a może po prostu gdzieś to kiedyś miał już okazję zobaczyć, że do hangaru są dwie drogi wejściowe. Przez wielką, suwaną główną bramę, której ten akurat hangar został już pozbawiony oraz przez jakieś boczne wejście dla niegdysiejszych pilotów i innych członków naziemnej obsługi. Przy odrobinie szczęścia być może nie będzie musiał podejmować próby wejścia do środka pierwszą z dróg.

Kontury kolejnej kępy zarośli szybko wyłoniły się z czerniejącego otoczenia. Waldek wszedł między młode drzewka, poprzeplatane niższymi krzewami i poczuł jakiś stęchły zapach. Podszedł jeszcze dwa kroki i tuż przed nim pojawiła się ciemniejsza pionowa szczelina. Podziękował losowi za łut szczęścia i poprosił o jeszcze odrobinę, aby i zawiasy nie okazały się na tyle pordzewiałe, co metalowe skrzydło. Aby przejść przez otwór w drzwiach musiał je dodatkowo nieco uchylić, co uczynił przy użyciu prawego łokcia. Dźwięk skrzypienia był wyraźny, ale nie na tyle głośny by nie zgubić się pomiędzy wieczornymi trelami jakiegoś skrzydlatego stworzenia ćwiczącego nieopodal swój repertuar.

Waldek sprawnie wsunął się do środka. Przez chwilę oswajał wzrok z czernią, a nos z dokuczliwą mieszanką fetorów kilkudziesięcioletniej latryny i zawilgotniałych betonowych murów. Wewnątrz czegoś w rodzaju krótkiego korytarza było na pewno o kilka stopni chłodniej niż na zewnątrz. Wykonał kilka kroków przy jednej ze ścian i natrafił na drugie drzwi. Te z kolei powoli popchnął butem. Niezbyt mocno, ale na tyle aby móc zajrzeć do pomieszczenia, które się za nimi znajdowało. Drzwi na szczęście nie zaskrzypiały. Waldka zaskoczyło to, co zobaczył w powstałej szparze.

Jakaś postać oderwała się od ściany, do której musiała chwilę wcześniej w ciemności stać przylgnięta plecami i przecinając kilka czerwonych świetlnych linii, wyszła, a właściwie wybiegła z pomieszczenia przez nieco jaśniejszy otwór oznaczający istnienie tam kolejnego przejścia. Oceniając geometrię, wielkość i rozstaw pomieszczeń Waldek stwierdził, że prawdopodobnie ten tajemniczy człowiek wszedł właśnie do ogromnej hali przeznaczonej niegdyś do parkowania samolotu. Był przekonany, że przed chwilą niemal wpadł mu pod lufy ścigany Jacenko. Tylko gdzie jest jego wspólniczka? I co miały oznaczać te laserowe szperacze?

Czyżby ktoś tu na kogoś polował? Prawdopodobnie. Ten ktoś musiał go także wcześniej śledzić i wezwał na miejsce kominiarzy. Tylko kto? Pewnie znów jakaś nieskoordynowana między służbami akcja. I jak tu do cholery pracować, kiedy każda agencja robi co chce?

***

- Jeżeli panienka życzy być słoną… żoną… podziurawionego marynosa… komandosa, to ja się ofiaruję – Bolesław klęczał przed Julią i obcałowywał ją po lewej ręce. Ślinił się przy tym niemiłosiernie i mlaskał, jak knur nurzający się w korycie z półpłynną karmą. Prawdopodobnie doznał jakiegoś ślinotoku i opętania jednocześnie. Przerwał na chwilę amory i pomacał się po kieszeniach spodni. – Gdzie ja spożyłem… włożyłem ten pierścionek z zamętem… diamentem… A nie… z tym… no, ze szmelcadłem…

- Czym? – Julia nie dosłyszała, choć bardzo była ciekawa jakim pierścionkiem Bolek zamierza się jej oświadczyć. Miło by było, gdyby w końcu zdecydował się na ten krok. Lepiej późno niż wcale. Oby się tylko nie rozmyślił i pamiętał o tym także, kiedy dojdzie do siebie.

Spojrzała na swojego odzyskanego faceta. Strasznie komicznie prezentował się w tych przykusych spodniach i przyciasnej bluzie ratownika. Wyglądał niemal jak Hulk w jednej ze środkowych faz transformacji ze zwykłego człowieka w umięśnione zielone monstrum, choć nie przypominał jeszcze wyglądem żadnego potwora z bagien. Na szczęście koloru skóry też dotąd nie zmienił, choć ze zrozumieniem jego mowy można było mieć nieco problemów. Bolesław ponownie odszukał wypuszczoną rękę Julii, ale chwilowo chyba wstrzymał pracę ślinianek, bo przestał zalewać ją swoją wydzieliną.

- Szmiradłem… eee… szmaragdem… A gdzie szmaragd? – Bolesław nagle podniósł i wyciągnął głowę. Zrobił gest jakby poprawiał okulary. Oho, ciekawe kim teraz jest? - zastanawiała się Julia. Szybko domyśliła się, że najprawdopodobniej przeniósł się do czasów liceum, bo jego głos stał się bardziej piszczący. – Panie psorze, Tosia schowała… Sam widziałem…

- To nie ja, to Ola go gdzieś posiała… – Julia wdała się w dyskusję z siedzącym w Bolka głowie nie wiadomo kim. Chciała zobaczyć, co z tego wyniknie.

- To bardzo denny… cenny kamień – Bolek tłumaczył coś tym razem niskim głosem jakiejś niewidzialnej osobie, unosząc do góry palec wskazujący w geście pouczania. – Ale pamiętaj, Tosiu! Ten kamień jest przegięty… przeklęty!!! Przynosi Lecha… pecha…

Ambulansem lekko zarzuciło na jakimś zakręcie i Bolesław usiadł na tyłku. Gdyby nie trzymał ręki Julii poleciałby na plecy. Teraz musiał zobaczyć jakiegoś przerażającego potwora.

- Nie popychaj mnie! A kysz, zworo… zmoro nieczysta! Nie dostaniesz mnie… Precz z powrotem do siekła… piekła…

O rany, chyba trzeba to jakoś przerwać, zaniepokoiła się poważnie Julia. Jeszcze sobie jakąś krzywdę zrobi, biedak, przez te zwidy. Drugą ręką próbowała od pewnego czasu kontrolować odruchy leżącego na noszach pacjenta z poważnie złamaną nogą, ale przez nachalnego i odjechanego Bolka nie mogła się na tej czynności skupić. Stan niejakiego Adama Mleczki był naprawdę bardzo poważny i Julia miała nadzieję, że kierowca ambulansu wyciska z silnika, co tylko fabryka dała.

Bolesław ponownie ukląkł. Zdaje się, że nagle wrócił do jednego z poprzednich wcieleń i kontynuował romantyczny epizod swoich fantasmagorycznych przeżyć. Na nieszczęście dla Julii wrócił oświadczający się i śliniący absztyfikant. Rafał, który nieco wcześniej podłączył jedynego pacjenta wymagającego w tym ambulansie pilnej medycznej opieki do urządzeń monitorujących funkcje życiowe, patrzył teraz z politowaniem na żałosnego amanta i z zażenowaniem kręcił głową. Wyglądał, jakby miał ochotę otworzyć drzwi i zrzucić Bolesława na jezdnię prosto pod jakiegoś nadjeżdżającego tira. Julia wahała się, czy powinien to zrobić, ale była bardzo ciekawa, ile Bolek zapamięta z tego, co aktualnie wyprawia, jeśli się w końcu ogarnie.

- Rafał, może weź go, bo mnie jeszcze w tej ślinie utopi – poprosiła Julia. – Coś ty mu kurde dał, że mi facet tak odleciał?

- Nie wiem, ciemno było. Pewnie pomyliłem pigułki – Rafał wydawał się żartować, ale tak naprawdę przestraszył się, że być może nie powinien przemycanemu na prośbę siostry Żanety koledze aplikować czegokolwiek bez odpowiedniego wywiadu lekarskiego. Nie wiedział przecież, jakie leki ten Bolek aktualnie otrzymywał na OIOM-ie. Widać było, że to, co miało go postawić na nogi, odniosło dość nietypowy skutek w połączeniu z innymi specyfikami. Kto wie, może jak się szybko nie otrząśnie, to trzeba mu będzie zrobić płukanie żołądka? Może jeszcze nie jest za późno.

Julia nie zgłębiała tematu faszerowania ukradzionych pacjentów, bo przypuszczała, że Bolek miał w tej swojej ucieczce ze szpitala spory, a może i nawet wyłączny udział. Liczyła na to, że jego odlot szybko minie, jeżeli tylko ponownie zajmie się nim jakiś lekarz.

Z kabiny kierowcy dobiegło głośne „Trzymajcie się” i karetka kilka razy przechyliła na skrętach, po czym ostro zahamowała. Szarpnięte drzwi otworzyły się i Julia kolejny raz tego dnia zobaczyła wejście na Izbę Przyjęć.

***

Podkomisarz Kamiński chyba dwudziesty już raz spojrzał na zegarek. Po raz siódmy albo ósmy w ciągu ostatnich dziesięciu minut zadzwonił do dyżurnego na komendzie.

- Kamiński. Wiesz już, kiedy dokładnie tu będą? A może pomylili lokalizacje? – nerwowym głosem dopytywał dyżurnego o przylot wezwanego wsparcia z Wrocławia i kolejny raz spojrzał w niebo, jak gdyby mógł w ten sposób przyspieszyć desant antyterrorystów. Na ciemniejącym firmamencie póki co nie zaświeciły się żadne pulsujące światła nadlatujących helikopterów.

- Przecież wiem, że się pan niecierpliwi – odpowiedział dyżurny. – Jeśli tylko będę wiedział coś więcej, natychmiast dam panu znać. Z dziesięć minut temu mijali Legnicę… Tyle wiemy…

- A nich to szlag… – podkomisarz rzadko kiedy przeklinał, a już nigdy wulgarnie. Wśród bolesławieckich policjantów krążyły legendy, że podobno znał jakieś brzydkie słowa. Nikt nigdy jednak nie słyszał jego wersji łaciny podwórkowej. – Czekam na informacje…

- Wiem. Do usłyszenia, panie podkomisarzu.

Śledczy zastanawiał się, czy nie zadzwonić aby do aspiranta Świgonia. Ale wiedział, że ten prawdopodobnie jest już w akcji i nie chciał go rozpraszać, ani mu przeszkadzać. W zdenerwowaniu i w zniecierpliwieniu przestępował z nogi na nogę, jakby wykonywał jakiś tajny szamański taniec, którego być może uczy się policjantów na szkoleniach, aby mogli zapewnić sobie powodzenie w wykonywaniu zadań. Podkomisarz nie był pewien, czy dobrze zrobił, zgadzając się na pomysł aspiranta i tej młodej lekarki, aby spróbować w pierwszej kolejności wydostać drugą z zakładniczek po cichu, bez angażowania uzbrojonej po zęby armii antyterrorystów.

Nagle poczuł trącenie w ramię. Przewrócił oczami. Boże, znów ten gryzipiórek! Czego on znowu chce? A może by go tak w bransoletki i zamknąć z powrotem w radiowozie?

- Jakieś njusy w eterze, panie podkomisarzu? Złapiemy dzisiaj jakiegoś groźnego bandytę? Zresztą po co pakować do pierdla, może od razu prujemy w nich cały magazynek? – dziennikarz chyba się zapomniał i poczuł jak członek zespołu operacyjnego, skierowanego do tej akcji.

- My złapiemy, MY! I my sobie postrzelamy. A pan, panie… jak panu tam…

- Skrętkowski… Gerard, portal wbolcu.net! – ożywił się redaktor.

- Panie Skrętkowski! A pan to niech lepiej trzyma się z daleka. Dziękuję jeszcze raz za pana informacje, ale jak dotąd nie zostały potwierdzone i tak naprawdę nie wiadomo, czy nie postawiliśmy na nogi naszych chłopców na próżno. Jeśli się okaże, że daremna ich fatyga, to mnie się oberwie, a nie panu.

- E, tam, panie podkomisarzu… – redaktor nie mógł się niestety żachnąć się, bo stan zdrowia nie pozwalał mu na nagłe ruchy rękami. – Ja mam zawsze pewnych i sprawdzonych informatorów. Zobaczy pan, jaka tu zaraz będzie rozpierducha! Wszyscy bandyci jak na talerzu. Żeby tylko pestek wam wystarczyło! I niech pan pamięta, komu to zawdzięczacie…

Redaktor i podkomisarz naraz zamilkli, nastawili uszu i jednocześnie podnieśli do góry głowy, jakby byli marionetkami, a nici przyczepione do wkręconych w ich czaszki haczyków zostały pociągnięte przez to samo ramię krzyżaka sterującego ich ruchami. Ale na terkoczący dźwięk wirników dwóch śmigłowców odezwał się tylko podkomisarz.

- Czyżby to nasza powietrzna kawaleria? No, wreszcie… – podkomisarz zignorował całkowicie obecność przedstawiciela prasy, jakby ten nagle zrobił się przezroczysty, odwrócił się w kierunku jednego z radiowozów wciąż stojących na kogutach i zawołał jednego z funkcjonariuszy. – Henryk, to pewnie nasze orły. Spróbuj wywołać pilotów na radiu… A potem opróżnijcie jeden z tych parkingów. Trzeba im pilnie zrobić miejsce do lądowania.

***

Hieronim ruszając na buksujących kołach sięgnął do dźwigni po lewej kierownicy, służącej do operowania światłami i chwilę kombinując pierścieniami wyłączył oświetlenie. Pokonywali kolejne metry w ciemności, ryzykując najechanie na ewentualne przeszkody, jeżeli takowe pojawiłyby się na ich drodze. Był jednak przekonany, że powinni pojawić się w pobliżu miejsca, w którym porywacz ukrył Żaklinę i Olę, jak najmniej zwracając na siebie uwagę.

Dźwignia gałki biegów w sportowym camaro znajdowała się bardziej z przodu, czyli w innym miejscu, niż przyzwyczajony był do tego Hieronim. Kiedy zamierzał wrzucić trzeci bieg jego dłoń przypadkiem nie trafiła we właściwe miejsce i omsknęła się po śliskiej gałce, lądując na kolanie towarzyszącej mu niesamowicie atrakcyjnej brunetki. Ola nie zwróciła większej uwagi na ten manualny lapsus, po którym zmieszany Hieronim wykrzesał z siebie jedynie ciche „Ups”. Wychylona nieco do przodu dziewczyna, a właściwie młoda kobieta, bacznie obserwowała znajdującą się może jeszcze z trzysta metrów przed nimi dawną wojskową budowlę i kawałek terenu przed nią. Była w pełni pochłonięta myślami o tym, czy i w jakim stanie zastaną pozostawioną tam jej przyjaciółkę, Żaklinę. Teraz tylko to było dla niej ważne.

Profil Oli oraz jej rozchylone usta zadziałały na męską wyobraźnię Hieronima. Nie wiedział dlaczego, ale natychmiast przywołał do głowy obraz Żakliny i tryby jego męskiej, szowinistycznej, pokręconej wyobraźni z jakichś przyziemnych pobudek rozpoczęły samcze porównanie. Pobieżna analiza atrybutów właściwie nie rozstrzygnęła niczego na szali atrakcyjności dwóch kandydatek do tytułu „Miss Hieronima”. Aspirantowi przyszło nagle na myśl, że właściwie nie miałby nic przeciwko bigamii. Ofuknął się i szybko odgonił nieczyste myśli, choć te uparły się i nie zechciały odejść wystarczająco daleko. A do tego chichocząc i pokazują języki, machały do niego stamtąd z dzikim wyrazem satysfakcji na ich twarzach o malutkich, przebiegłych oczkach.

Ola, nieświadoma toczącej się tuż obok niej wewnętrznej walki Hieronima z samym sobą i z jego uwolnionymi demonami pożądania, wyciągnęła rękę do przodu i z dramatyczną miną pokazała palcem w kierunku stojącego przed hangarem ciemnego vana.

- Wiesz co, Hieronim, nie kombinuj, tylko wal prosto do tego samochodu. Nie będziemy się bawić w podchody. To może być samochód porywacza… Jezu, oby się nie okazało, że zjawiliśmy się za późno…

- Poczekaj, chyba mam pomysł – oby nie był to żaden z tych, jak w bajce „Sąsiedzi”, pomyślała Ola. – Trzymaj się czegoś, kochana, bo będzie trzęsło…

Hieronim sam nie wiedział, dlaczego w taki sposób zwrócił się do swojej… hmmm… partnerki? W końcu razem uczestniczyli w tej niebezpiecznej akcji, a takie rzeczy potrafią zbliżać. Zwiększył obroty silnika, zjechał z drogi prosto na pokrytą wysoką trawą łąkę i po kilku skrętach kierownicą, kontrując wpadającego w poślizgi tylnonapędowego krążownika szos ustawił dziób maszyny na wprost hangaru. Z dość dużą prędkością zbliżali się teraz do celu z takiego kierunku, że ktoś stojący w hangarze nie mógłby ich zauważyć, bo stojący tam bus doskonale przesłaniałby mu widok.

Jeszcze sto metrów, sześćdziesiąt… I nagle…

I nagle zalało ich ostre światło. Oślepiony Hieronim odwrócił głowę i ostro skręcił kierownicą, a Ola odruchowo złapała uchwyt nad drzwiami i zaparła się nogami o podłogę. Silnik samochodu przeraźliwie zawył i chevrolet wpadł w niekontrolowany poślizg. Wykonując kilka piruetów wokół własnej osi i wyrzucając przy tym spod kół niesamowite ilości ziemi pomieszanej z wyrwaną z korzeniami trawą, auto prowadzone przez doświadczonego policjanta wbiło się z ogromną siłą i ogłuszającym hukiem w dużo większego, choć ledwo dwieście kilogramów cięższego od niego, mercedesa Vito.
--------------------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam czytelników i MAFIĘ
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).