Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
REKLAMA Manilift zaprasza
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
30 czerwca 2021r. godz. 17:28, odsłon: 1519, Bolecnauta Pan M./Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 83, czyli zaręczyny na lekach i ostre światło

Część w której Hieronim nie bawi się w podchody, a powietrzna kawaleria ląduje na parkingu.
Samochód
Samochód (fot. pixabay)

Jest już kolejny odcinek naszej bolesławieckiej powieści!

Indeks bohaterów - kto jest kim?

Osiemdziesiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Osiemdziesiąta pierwsza część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Osiemdziesiąta druga część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Czy redaktor zostanie zamknięty w radiowozie? Zapraszamy do lektury:


Czy córka Julii i Bolka jest już w busie czy na razie przenieśli tam tylko tę drugą dziewczynę? – zastanawiał się Waldek, lustrując znajdujący się przed nim niezbyt rozległy teren ze swojej aktualnej kryjówki. Kucał właśnie pomiędzy gęstymi krzewami, licząc, że ani jego, ani żółtego volkswagena, nie da się zauważyć spod hangaru. Mimo zapadającego zmroku obserwował i oceniał sytuację na przemian to przez lornetkę, to nieuzbrojonym okiem.

Odpowiedź na zadane pytanie była ważna dla niego z taktycznego punktu widzenia. Największa szansa na uratowanie obu dziewczyn byłaby, gdyby obie znalazły się w jednym miejscu. Choć równie dobrze przy odrobinie pecha mogłyby wówczas obie zginąć, razem i w tym samym momencie, stanowiąc dla potencjalnego strzelca łatwy i zdublowany gabarytowo cel.

Gdyby nie był sam, już dawno zadysponowałby ludzi do okrążenia całego terenu i powolnego, cichego podejścia w kilku podwójnych, ubezpieczających się w swoich polach widzenia obsadach. Element zaskoczenia byłby nieodzowny, jeżeli chciało się realnie zwiększyć szanse na powodzenie zaplanowanej akcji. W tym wypadku jednak nie mógł liczyć ani na operacyjne wsparcie, ani na efekt niespodziewanego ataku z ukrycia i z wielu stron jednocześnie.

O tym, że będzie działać w pojedynkę, zdecydował przecież dużo wcześniej. Gdyby się uparł, mógłby liczyć na przybycie jakiejś wyszkolonej jednostki antyterrorystów jeszcze dziś. A samotny atak tylko z jednego kierunku oznaczał brak możliwości odcięcia przestępcom wszystkich możliwych dróg ucieczki oraz drastycznie zwiększał szanse na wystąpienie nieprzewidzianych komplikacji. A Waldek takich komplikacji nie znosił. Wolał dwadzieścia razy coś planować i analizować, rozpatrując wszelkie możliwe opcje, niż wpaść w jakąś idiotyczną zasadzkę własnej niefrasobliwości bądź czyjejś niekompetencji.

Błyskawiczna likwidacja porywaczy oraz możliwość szybkiej i bezpiecznej ewakuacji oswobodzonych zakładniczek w spektakularnym szturmie na razie odpadała. Ale przydałaby się choćby zwykła lornetka termowizyjna, stwierdził. Szkoda, że nie przewidział tego w chwili pobierania sprzętu w centrali. Trudno, trzeba działać z tym co mam, bo naprawdę nie ma czasu do stracenia. Póki Jacenko myśli, że za chwilę dokona zaplanowanej wymiany dziewczyn na zagubiony kamień, zapewne nie spodziewa się niczyjego ruchu wyprzedzającego.

Waldek miał w jednej z toreb kamizelkę kuloodporną, ale po króciutkim namyśle nie zdecydował się na marnowanie czasu na przebieranie. Przełożywszy uprzednio telefon do tylnej kieszeni spodni, zdjął zamiast tego marynarkę, bo uznał, że może krępować mu ruchy. Poza tym sporo przecież kosztowała. Razem z lornetką wrzucił drogie wierzchnie odzienie na jedno z przednich siedzeń stojącego obok auta. Sięgnął do kabur przytroczonych po obu stronach specjalnych szelek i wyjął z nich dwie błyszczące, naoliwione jak trzeba Włoszki. Ucałował jedną i drugą w ich lufy i prosząc o boską opiekę, w mocno skulonej pozycji ruszył przed siebie.

Postanowił najpierw dobiec do bocznego nasypu. Wydawało mu się, to znaczy miał takie przeczucie, a może po prostu gdzieś to kiedyś miał już okazję zobaczyć, że do hangaru są dwie drogi wejściowe. Przez wielką, suwaną główną bramę, której ten akurat hangar został już pozbawiony oraz przez jakieś boczne wejście dla niegdysiejszych pilotów i innych członków naziemnej obsługi. Przy odrobinie szczęścia być może nie będzie musiał podejmować próby wejścia do środka pierwszą z dróg.

Kontury kolejnej kępy zarośli szybko wyłoniły się z czerniejącego otoczenia. Waldek wszedł między młode drzewka, poprzeplatane niższymi krzewami i poczuł jakiś stęchły zapach. Podszedł jeszcze dwa kroki i tuż przed nim pojawiła się ciemniejsza pionowa szczelina. Podziękował losowi za łut szczęścia i poprosił o jeszcze odrobinę, aby i zawiasy nie okazały się na tyle pordzewiałe, co metalowe skrzydło. Aby przejść przez otwór w drzwiach, musiał je dodatkowo nieco uchylić, co uczynił przy użyciu prawego łokcia. Dźwięk skrzypienia był wyraźny, ale niezbyt głośny. Pisk zgubił się pomiędzy wieczornymi trelami jakiegoś skrzydlatego stworzenia ćwiczącego nieopodal swój repertuar.

Waldek sprawnie wsunął się do środka. Przez chwilę oswajał wzrok z czernią, a nos z dokuczliwą mieszanką fetorów kilkudziesięcioletniej latryny i zawilgotniałych betonowych murów. Wewnątrz czegoś w rodzaju krótkiego korytarza było na pewno o kilka stopni chłodniej niż na zewnątrz. Wykonał kilka kroków przy jednej ze ścian i natrafił na drugie drzwi. Te z kolei powoli popchnął butem. Niezbyt mocno, ale na tyle, aby móc zajrzeć do pomieszczenia, które się za nimi znajdowało. Drzwi na szczęście nie zaskrzypiały. Waldka zaskoczyło to, co zobaczył w powstałej szparze.

Jakaś postać oderwała się od ściany, do której musiała chwilę wcześniej w ciemności stać przylgnięta plecami i przecinając kilka czerwonych świetlnych linii, wyszła, a właściwie wybiegła z pomieszczenia przez nieco jaśniejszy otwór oznaczający istnienie tam kolejnego przejścia. Oceniając geometrię, wielkość i rozstaw pomieszczeń, Waldek stwierdził, że prawdopodobnie ten tajemniczy człowiek wszedł właśnie do ogromnej hali przeznaczonej niegdyś do parkowania samolotu. Był przekonany, że przed chwilą niemal wpadł mu pod lufy ścigany Jacenko. Tylko gdzie jest jego wspólniczka? I co miały oznaczać te laserowe szperacze?

Czyżby ktoś tu na kogoś polował? Prawdopodobnie. Ten ktoś musiał go także wcześniej śledzić i wezwał na miejsce kominiarzy. Tylko kto? Pewnie znów jakaś nieskoordynowana między służbami akcja. I jak tu do cholery pracować, kiedy każda agencja robi co chce?

***

- Jeżeli panienka życzy być słoną… żoną… podziurawionego marynosa… komandosa, to ja się ofiaruję – Bolesław klęczał przed Julią i obcałowywał ją po lewej ręce. Ślinił się przy tym niemiłosiernie i mlaskał, jak knur nurzający się w korycie z półpłynną karmą. Prawdopodobnie doznał jakiegoś ślinotoku i opętania jednocześnie. Przerwał na chwilę amory i pomacał się po kieszeniach spodni. – Gdzie ja spożyłem… włożyłem ten pierścionek z zamętem… diamentem… A nie… z tym… no, ze szmelcadłem…

- Czym? – Julia nie dosłyszała, choć bardzo była ciekawa jakim pierścionkiem Bolek zamierza się jej oświadczyć. Miło by było, gdyby w końcu zdecydował się na ten krok. Lepiej późno niż wcale. Oby się tylko nie rozmyślił i pamiętał o tym także, kiedy dojdzie do siebie.

Spojrzała na swojego odzyskanego faceta. Strasznie komicznie prezentował się w tych przykusych spodniach i przyciasnej bluzie ratownika. Wyglądał niemal jak Hulk w jednej ze środkowych faz transformacji ze zwykłego człowieka w umięśnione zielone monstrum, choć nie przypominał jeszcze wyglądem żadnego potwora z bagien. Na szczęście koloru skóry też dotąd nie zmienił, choć ze zrozumieniem jego mowy można było mieć nieco problemów. Bolesław ponownie odszukał wypuszczoną rękę Julii, ale chwilowo chyba wstrzymał pracę ślinianek, bo przestał zalewać ją swoją wydzieliną.

- Szmiradłem… eee… szmaragdem… A gdzie szmaragd? – Bolesław nagle podniósł i wyciągnął głowę. Zrobił gest jakby poprawiał okulary. Oho, ciekawe kim teraz jest? - zastanawiała się Julia. Szybko domyśliła się, że najprawdopodobniej przeniósł się do czasów liceum, bo jego głos stał się bardziej piszczący. – Panie psorze, Tosia schowała… Sam widziałem…

- To nie ja, to Ola go gdzieś posiała… – Julia wdała się w dyskusję z siedzącym w Bolka głowie nie wiadomo kim. Chciała zobaczyć, co z tego wyniknie.

- To bardzo denny… cenny kamień – Bolek tłumaczył coś tym razem niskim głosem jakiejś niewidzialnej osobie, unosząc do góry palec wskazujący w geście pouczania. – Ale pamiętaj, Tosiu! Ten kamień jest przegięty… przeklęty!!! Przynosi Lecha… pecha…

Ambulansem lekko zarzuciło na jakimś zakręcie i Bolesław usiadł na tyłku. Gdyby nie trzymał ręki Julii poleciałby na plecy. Teraz musiał zobaczyć jakiegoś przerażającego potwora.

- Nie popychaj mnie! A kysz, zworo… zmoro nieczysta! Nie dostaniesz mnie… Precz z powrotem do siekła… piekła…

O rany, chyba trzeba to jakoś przerwać, zaniepokoiła się poważnie Julia. Jeszcze sobie jakąś krzywdę zrobi, biedak, przez te zwidy. Drugą ręką próbowała od pewnego czasu kontrolować odruchy leżącego na noszach pacjenta z poważnie złamaną nogą, ale przez nachalnego i odjechanego Bolka nie mogła się na tej czynności skupić. Stan niejakiego Adama Mleczki był naprawdę bardzo poważny i Julia miała nadzieję, że kierowca ambulansu wyciska z silnika, co tylko fabryka dała.

Bolesław ponownie ukląkł. Zdaje się, że nagle wrócił do jednego z poprzednich wcieleń i kontynuował romantyczny epizod swoich fantasmagorycznych przeżyć. Na nieszczęście dla Julii wrócił oświadczający się i śliniący absztyfikant. Rafał, który nieco wcześniej podłączył jedynego pacjenta wymagającego w tym ambulansie pilnej medycznej opieki do urządzeń monitorujących funkcje życiowe, patrzył teraz z politowaniem na żałosnego amanta i z zażenowaniem kręcił głową. Wyglądał, jakby miał ochotę otworzyć drzwi i zrzucić Bolesława na jezdnię prosto pod jakiegoś nadjeżdżającego tira. Julia wahała się, czy powinien to zrobić, ale była bardzo ciekawa, ile Bolek zapamięta z tego, co aktualnie wyprawia, jeśli się w końcu ogarnie.

- Rafał, może weź go, bo mnie jeszcze w tej ślinie utopi – poprosiła Julia. – Coś ty mu kurde dał, że mi facet tak odleciał?

- Nie wiem, ciemno było. Pewnie pomyliłem pigułki – Rafał wydawał się żartować, ale tak naprawdę przestraszył się, że być może nie powinien przemycanemu na prośbę siostry Żanety koledze aplikować czegokolwiek bez odpowiedniego wywiadu lekarskiego. Nie wiedział przecież, jakie leki ten Bolek aktualnie otrzymywał na OIOM-ie. Widać było, że to, co miało go postawić na nogi, odniosło dość nietypowy skutek w połączeniu z innymi specyfikami. Kto wie, może jak się szybko nie otrząśnie, to trzeba mu będzie zrobić płukanie żołądka? Może jeszcze nie jest za późno.

Julia nie zgłębiała tematu faszerowania ukradzionych pacjentów, bo przypuszczała, że Bolek miał w tej swojej ucieczce ze szpitala spory, a może i nawet wyłączny udział. Liczyła na to, że jego odlot szybko minie, jeżeli tylko ponownie zajmie się nim jakiś lekarz.

Z kabiny kierowcy dobiegło głośne „Trzymajcie się” i karetka kilka razy przechyliła na skrętach, po czym ostro zahamowała. Szarpnięte drzwi otworzyły się i Julia kolejny raz tego dnia zobaczyła wejście na Izbę Przyjęć.

***

Podkomisarz Kamiński chyba dwudziesty już raz spojrzał na zegarek. Po raz siódmy albo ósmy w ciągu ostatnich dziesięciu minut zadzwonił do dyżurnego na komendzie.

- Kamiński. Wiesz już, kiedy dokładnie tu będą? A może pomylili lokalizacje? – nerwowym głosem dopytywał dyżurnego o przylot wezwanego wsparcia z Wrocławia i kolejny raz spojrzał w niebo, jak gdyby mógł w ten sposób przyspieszyć desant antyterrorystów. Na ciemniejącym firmamencie póki co nie zaświeciły się żadne pulsujące światła nadlatujących helikopterów.

- Przecież wiem, że się pan niecierpliwi – odpowiedział dyżurny. – Jeśli tylko będę wiedział coś więcej, natychmiast dam panu znać. Z dziesięć minut temu mijali Legnicę… Tyle wiemy…

- A niech to szlag… – podkomisarz rzadko kiedy przeklinał, a już nigdy wulgarnie. Wśród bolesławieckich policjantów krążyły legendy, że podobno znał jakieś brzydkie słowa. Nikt nigdy jednak nie słyszał jego wersji łaciny podwórkowej. – Czekam na informacje…

- Wiem. Do usłyszenia, panie podkomisarzu.

Śledczy zastanawiał się, czy nie zadzwonić aby do aspiranta Świgonia. Ale wiedział, że ten prawdopodobnie jest już w akcji i nie chciał go rozpraszać, ani mu przeszkadzać. W zdenerwowaniu i w zniecierpliwieniu przestępował z nogi na nogę, jakby wykonywał jakiś tajny szamański taniec, którego być może uczy się policjantów na szkoleniach, aby mogli zapewnić sobie powodzenie w wykonywaniu zadań. Podkomisarz nie był pewien, czy dobrze zrobił, zgadzając się na pomysł aspiranta i tej młodej lekarki, aby spróbować w pierwszej kolejności wydostać drugą z zakładniczek po cichu, bez angażowania uzbrojonej po zęby armii antyterrorystów.

Nagle poczuł trącenie w ramię. Przewrócił oczami. Boże, znów ten gryzipiórek! Czego on znowu chce? A może by go tak w bransoletki i zamknąć z powrotem w radiowozie?

- Jakieś njusy w eterze, panie podkomisarzu? Złapiemy dzisiaj jakiegoś groźnego bandytę? Zresztą po co pakować do pierdla, może od razu prujemy w nich cały magazynek? – dziennikarz chyba się zapomniał i poczuł jak członek zespołu operacyjnego, skierowanego do tej akcji.

- My złapiemy, MY! I my sobie postrzelamy. A pan, panie… jak panu tam…

- Skrętkowski… Gerard, portal wbolcu.net! – ożywił się redaktor.

- Panie Skrętkowski! A pan to niech lepiej trzyma się z daleka. Dziękuję jeszcze raz za pana informacje, ale jak dotąd nie zostały potwierdzone i tak naprawdę nie wiadomo, czy nie postawiliśmy na nogi naszych chłopców na próżno. Jeśli się okaże, że daremna ich fatyga, to mnie się oberwie, a nie panu.

- E, tam, panie podkomisarzu… – redaktor nie mógł się niestety żachnąć, bo stan zdrowia nie pozwalał mu na nagłe ruchy rękami. – Ja mam zawsze pewnych i sprawdzonych informatorów. Zobaczy pan, jaka tu zaraz będzie rozpierducha! Wszyscy bandyci jak na talerzu. Żeby tylko pestek wam wystarczyło! I niech pan pamięta, komu to zawdzięczacie…

Redaktor i podkomisarz naraz zamilkli, nastawili uszu i jednocześnie podnieśli do góry głowy, jakby byli marionetkami, a nici przyczepione do wkręconych w ich czaszki haczyków zostały pociągnięte przez to samo ramię krzyżaka sterującego ich ruchami. Ale na terkoczący dźwięk wirników dwóch śmigłowców odezwał się tylko podkomisarz.

- Czyżby to nasza powietrzna kawaleria? No, wreszcie… – podkomisarz zignorował całkowicie obecność przedstawiciela prasy, jakby ten nagle zrobił się przezroczysty, odwrócił się w kierunku jednego z radiowozów wciąż stojących na kogutach i zawołał jednego z funkcjonariuszy. – Henryk, to pewnie nasze orły. Spróbuj wywołać pilotów na radiu… A potem opróżnijcie jeden z tych parkingów. Trzeba im pilnie zrobić miejsce do lądowania.

***

Hieronim ruszając na buksujących kołach sięgnął do dźwigni po lewej kierownicy, służącej do operowania światłami i chwilę kombinując pierścieniami, wyłączył oświetlenie. Pokonywali kolejne metry w ciemności, ryzykując najechanie na ewentualne przeszkody, jeżeli takowe pojawiłyby się na ich drodze. Był jednak przekonany, że powinni pojawić się w pobliżu miejsca, w którym porywacz ukrył Żaklinę i Olę, jak najmniej zwracając na siebie uwagę.

Dźwignia gałki biegów w sportowym camaro znajdowała się bardziej z przodu, czyli w innym miejscu, niż przyzwyczajony był do tego Hieronim. Kiedy zamierzał wrzucić trzeci bieg, jego dłoń przypadkiem nie trafiła we właściwe miejsce i omsknęła się po śliskiej gałce, lądując na kolanie towarzyszącej mu niesamowicie atrakcyjnej brunetki. Ola nie zwróciła większej uwagi na ten manualny lapsus, po którym zmieszany Hieronim wykrzesał z siebie jedynie ciche „Ups”. Wychylona nieco do przodu dziewczyna, a właściwie młoda kobieta, bacznie obserwowała znajdującą się może jeszcze z trzysta metrów przed nimi dawną wojskową budowlę i kawałek terenu przed nią. Była w pełni pochłonięta myślami o tym, czy i w jakim stanie zastaną pozostawioną tam jej przyjaciółkę, Żaklinę. Teraz tylko to było dla niej ważne.

Profil Oli oraz jej rozchylone usta zadziałały na męską wyobraźnię Hieronima. Nie wiedział dlaczego, ale natychmiast przywołał do głowy obraz Żakliny i tryby jego męskiej, szowinistycznej, pokręconej wyobraźni z jakichś przyziemnych pobudek rozpoczęły samcze porównanie. Pobieżna analiza atrybutów właściwie nie rozstrzygnęła niczego na szali atrakcyjności dwóch kandydatek do tytułu „Miss Hieronima”. Aspirantowi przyszło nagle na myśl, że właściwie nie miałby nic przeciwko bigamii. Ofuknął się i szybko odgonił nieczyste myśli, choć te uparły się i nie zechciały odejść wystarczająco daleko. A do tego chichocząc i pokazują języki, machały do niego stamtąd z dzikim wyrazem satysfakcji na twarzach o malutkich, przebiegłych oczkach.

Ola, nieświadoma toczącej się tuż obok niej wewnętrznej walki Hieronima z samym sobą i z jego uwolnionymi demonami pożądania, wyciągnęła rękę do przodu i z dramatyczną miną pokazała palcem w kierunku stojącego przed hangarem ciemnego vana.

- Wiesz co, Hieronim, nie kombinuj, tylko wal prosto do tego samochodu. Nie będziemy się bawić w podchody. To może być samochód porywacza… Jezu, oby się nie okazało, że zjawiliśmy się za późno…

- Poczekaj, chyba mam pomysł – oby nie był to żaden z tych, jak w bajce „Sąsiedzi”, pomyślała Ola. – Trzymaj się czegoś, kochana, bo będzie trzęsło…

Hieronim sam nie wiedział, dlaczego w taki sposób zwrócił się do swojej… hmmm… partnerki? W końcu razem uczestniczyli w tej niebezpiecznej akcji, a takie rzeczy potrafią zbliżać. Zwiększył obroty silnika, zjechał z drogi prosto na pokrytą wysoką trawą łąkę i po kilku skrętach kierownicą, kontrując wpadającego w poślizgi tylnonapędowego krążownika szos ustawił dziób maszyny na wprost hangaru. Z dość dużą prędkością zbliżali się teraz do celu z takiego kierunku, że ktoś stojący w hangarze nie mógłby ich zauważyć, bo stojący tam bus doskonale przesłaniałby mu widok.

Jeszcze sto metrów, sześćdziesiąt… I nagle…

I nagle zalało ich ostre światło. Oślepiony Hieronim odwrócił głowę i ostro skręcił kierownicą, a Ola odruchowo złapała uchwyt nad drzwiami i zaparła się nogami o podłogę. Silnik samochodu przeraźliwie zawył i chevrolet wpadł w niekontrolowany poślizg. Wykonując kilka piruetów wokół własnej osi i wyrzucając przy tym spod kół niesamowite ilości ziemi pomieszanej z wyrwaną z korzeniami trawą, auto prowadzone przez doświadczonego policjanta wbiło się z ogromną siłą i ogłuszającym hukiem w dużo większego, choć ledwo dwieście kilogramów cięższego od niego, mercedesa Vito.


Jak zakończy się stłuczka aut, czy nasi bohaterowie zrobią krzywdę Złym, czy jedynie sobie samym? Czy rudo-blond dziunia przeżyje wycieczkę w krzaki, czy jakiś snajper już ją ściągnął? Jak redaktor zareaguje na wymianę ognia?

Pan M. dzielnie pisze i wymyśla, pozdrawiając M.A.F.I.Ę. (zespół najaktywniejszych komentujących) i czytelników. W komentarzach trwa dyskusja: kto kogo pokocha i dlaczego? Czy to Alan z Olą, czy Żaklina z Hieronimem, czy też na odwrót? Z rzeczy bardziej materialnych: czy to możliwe, żeby szmaragd był w kole zapasowym? Dajcie znać, co uważacie! Jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów?

Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 83, czyli zaręczyny na lekach i ostre światło

~~A niezalogowany
2 lipca 2021r. o 0:50
Halo, halo! Wzywam M.A.F.I.Ę!
W pierwszych słowach wyrażę pretensję do M, który to, odebrał mi możliwość komentowania poza konkursem. Wiem, że ostrzegałeś, że ktoś tam nie chce i lubi żeby przed publikacją się ujawniać z poglądami. Ale tak prosto do centrali? Z pominięciem kolektywu? No dobrze, przyjmijmy że to jedyny raz i zapomnijmy o sprawie.
F też jakaś milcząca ostatnio, a Lola chce żeby, w trakcie preludium do finału, chłopom się preferencje pozmieniały. Czuję się w obowiązku dołożyć swoje trzy grosze.
Karoca na bombach już w lazarecie, więc oczekuje sprawozdania z pola walki. Choć już widzę jak siostra-organizatorka wita Bolka wraz z jego orszakiem.
Ale nie w tym rzecz.
Zastanawia mnie układ sił w tych szachach.
Z jednej strony - ci cali na biało, czyli Waldek, Hirek oraz nadciągająca kawaleria, z drugiej - cali na czarno siepacze Wiewórskiego oraz on sam. Został jeszcze Dima z Sylwusią i poobijaną Żalkiną.
Czy może się wydarzyć sytuacja, kiedy to wróg twojego wroga jest twoim przyjacielem? Taśma bez namysłu zdejmie z szachownicy Waldka. Z Dymitrem też chętnie rozliczy się za spartaczone zlecenie. Może będą musieli działać razem przeciwko Taśmie? A może wypadki zmuszą Sylwię do działania i będzie musiała obstawić zakład życia - z kim pójść na układ? A gdyby tak Waldka pojmał Wiewiór, a Jacenkę przejęli policjanci. Do tego kamień. I Bolek w roli pośrednika? Taka gmatwanina myśli, wiem. Ale przecież można coś z tego ulepić?
Jak to widzicie M.A.F.I.O? Oczekuję odpowiedzi prozą oraz wierszem.
Pozdrawiam
(A)
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
3 lipca 2021r. o 8:40
c.d.
---------------------------------------
Maleńkie punkciki na piersi Dymitra zgasły równie szybko, jak się pojawiły, co wyglądało trochę jakby czerwonym świetlikom jednocześnie i nagle zabrakło elektryczności. Dymitr szybko domyślił się, że nie jest mu na razie pisane zginąć od kul wystrzelonych z tych samych karabinów, do których przymocowane były celowniki laserowe. Razem z kropeczkami zgasły także emitowane przez przyrządy optyczne smugi, zwykle wyznaczające tor nadlatującym po ich trajektorii, śmiercionośnym pociskom. Krótko mówiąc, jeszcze nie znajdował się w tunelu na ostatnim etapie swojej życiowej podróży, a mityczne światełka o krwisto-karminowej barwie znajdujące się na jego końcu nie wypalą mu tego wieczora źrenic.

Choć powinno być to dla Dymitra raczej pozytywne spostrzeżenie, nie do końca go ono ucieszyło. Niepokoił się jednak, ponieważ niemal pewne było, że mimo, iż jego nagła i niechybna śmierć nie leży aktualnie w interesie nieznanych mu ludzi, to ich czujne oczy nadal zaglądały przez snajperskie lunety. Laserowe wiązki zgasły, ale był pewien, że wyszkoleni snajperzy nadal oceniali wzrokowo, przestrzelenie którego z jego organów może przynieść najpewniejszą i natychmiastową śmierć. Skoro więc nie zamierzali jeszcze w ułamku sekundy odsyłać go w zaświaty, czekały go z pewnością jeszcze jakieś niespodzianki. Tylko jakie?

Oczywiście istniała jeszcze i taka możliwość, że strzelcy wyborowi przestali go pokrywać świetlną iluminacją, jakby był jakimś historycznym zabytkiem architektury, ponieważ mając go w polu widzenia, przełączyli się po prostu na celowniki termowizyjne. I w ten sposób zapewne stał się dla nich aktualnie dużo jaśniejszą od otoczenia plamą, w którą zwyczajnie trafić im będzie jeszcze łatwiej. Plamą, której nie uda się tak szybko odskoczyć gdzieś w bok i ukryć. Ale ucieczka była akurat ostatnią rzeczą, którą Dymitr miałby zamiar i ochotę zrobić. Gdzieś tam przecież jego Sylwia może znajdować się w ogromnym niebezpieczeństwie.

Z przedśmiertnych, jak się mimo wszystko domyślał, rozważań wyrwał go nagle donośny, męski głos osobnika wyłaniającego się z ciemności. Kontury średnio wysokiego mężczyzny, które zajęły jedynie niewielką część ogromnego otworu, stanowiącego niegdyś bramę wjazdową do hangaru, nie wskazywały na to, aby to on przed chwilą celował do niego z użyciem precyzyjnych przyrządów optycznych. Przybysz nie miał bowiem w rękach żadnej długolufowej broni. Nie miał też żadnej broni przewieszonej przez ramię. Zatem to nie on był myśliwym, ale z pewnością to jemu musieli towarzyszyć ukryci w czerni nocy cisi zabójcy, a on sam zdawał się aspirować do miana samozwańczego wysłannika. Czego może chcieć od niego ten facet?

- Dymitr? A może powinienem mówić do ciebie Daniło? – dopiero ostatnie słowo wyrwało Dymitra ze swoistego letargu, oznaczającego jeszcze przed chwilą stan częściowego pogodzenia się ze swoim losem.

- Ktoś ty? – odpowiedział podniesionym głosem Dymitr, nie łudząc się jednak, że ich pierwsza, a być może jedyna potyczka będzie walką na słowa i odbędzie się wyłącznie na poziom decybeli emitowanego głosu.

- Najpierw odłóż broń, Dymitr. Tylko spokojnie, bo moim chłopcom zaczynają na spustach drżeć palce z zimna...

- Przecież jest upał… – było jeszcze za wcześnie, aby Dymitr miał ochotę się zastanawiać nad metaforami i zgadywać, co gość miał na myśli. Lepiej na razie próbować udawać mało bystrego.

- Taki żarcik, Dymitr. To po prostu zimne chłopaki, bez duszy i bez serca. Pewnie się nawet założyli, który zdąży wywalić w ciebie magazynek, zanim zaczniesz się przewracać po pierwszym strzale.

- Nie strasz, nie strasz, bo… – Dymitr nie był jednak aż tak stuknięty, żeby całkowicie nie wierzyć tym zapewnieniom.

Wiedział, że w takich sytuacjach stwarzanie pozorów, udawanie nierozgarniętego i gra na zwłokę to jedyna strategia przetrwania, dopóki nie zdarzy się okazja do przejęcia inicjatywy. Szóstym zmysłem wyczuwał, że nieznajomemu chodzi na razie o to, aby przechwałkami i groźbami zapewnić sobie przewagę, a przy okazji i rozrywkę intelektualną. Schylił się więc i odłożył trzymany jeszcze przed chwilą lufą do góry pistolet na betonową posadzkę. Kiedy się podnosił, ledwie zauważalnym ruchem musnął nogawkę, aby upewnić się, że na jednej z łydek znajduje się w odpowiednim miejscu, to co zwykle się tam znajdowało. Wyprostował się w oczekiwaniu na dalsze wydarzenia.

- A teraz ponownie się schyl i podciągnij obie nogawki. Jeżeli masz tam zapasowego gnata, a na pewno masz, rzuć go obok tej twojej starej, zardzewiałej, ruskiej pukawki…

Zaskoczony Dymitr zastosował się do polecenia i tym samym stał się całkiem bezbronny, nie licząc swoich pięści, wojskowego wyszkolenia i wrodzonego intelektu. Obie sztuki broni spoczywały teraz co prawda w zasięgu doskoku, ale czas, który by mu zajęło złapanie którejś z nich z pewnością byłby kilkakrotnie dłuższy od czasu dosięgnięcia go przez wystrzeloną z karabinu kulę. Innych środków walki na odległość, jak choćby gwiazdek shuriken, czy tajemniczej mocy Jedi, Dymitr niestety nie posiadał. A oprócz pistoletu oraz rewolweru trzeciego egzemplarza broni palnej nigdy przy sobie nie nosił. Za to torba pozostawiona w vanie była, a i owszem, pełna zabawek, którymi teraz z chęcią by się pobawił. Tylko jak się tam dostać?

- Skoro ty mnie już poznałeś, to chyba wypada się samemu przestawić? – próbował podtrzymać rozmowę Dymitr. – Chyba, że kulejesz z konwenansami?

- A skąd takie wrogie nastawienie? Nie wydaje ci się chyba, Dymitr, że przybywam do ciebie osobiście ze złymi zamiarami. Gdyby tak było, nie zabierałbym ci twojego cennego czasu przed śmiercią…

- Czyżbyś był śmiertelnie chory? – inteligencja Dymitra już zasuwała na najwyższych obrotach. Wierzył niezłomnie, że mogła skutecznie zastąpić każdą broń, nawet palną. Mogła pomóc zachować mu zdrowie i życie, jeżeli oczywiście przeciwnik straci czujność, albo nie ustrzeże się innego błędu. Trzeba tylko na ten błąd poczekać, ewentualnie samemu go sprowokować.

- Ha, ha, ha… – nie był to prawdziwy, czy szczery śmiech nieznajomego, lecz raczej teatralna, wyuczona kwestia mówiona. Echo tych dźwięków odbiło się od ścian pustej hali o betonowej, żebrowanej konstrukcji.

Kiedy do Dymitra dobiegły powtarzane przez echo wykrzykniki imitujące śmiech, wydało mu się przez moment, że za swoimi plecami usłyszał jakieś szuranie i oddech. Czyżby to Sylwia w jakiś sposób dostała się do pomieszczenia, z którego uprzednio wyparowały zakładniczki? Czyżby było tam jakieś drugie wyjście? Całkiem możliwe... Dymitr pamiętał, że widział tam metalowe drzwi, które zwróciły jego uwagę podczas szykowania celi na przybycie nie jednej, ale jak się okazało dwóch przemiłych lokatorek. Po sprawdzeniu własnoręcznie, że nie da się ich otworzyć, założył, że prowadzą do jakiegoś dodatkowego pomieszczenia w rodzaju podręcznego magazynu, ale nie pełnią roli drugiego wyjścia. Możliwe, że się wtedy pomylił.

- Nazywam się Wiewiórski, pseudonim „Taśma” – rozpoczęła autoprezentację ledwie widoczna z odległości kilkunastu metrów męska postać. W jednej z rąk mężczyzny, który zechciał tak uprzejmie się przedstawić, pojawiła się mała latarka. Jej słabym światłem został oświetlony Dymitr.

- Wybacz, ale informacja ta raczej niewiele mi mówi – oznajmił zaciekawiony Dymitr. Osłaniając ręką oczy przed światłem, próbował bezskutecznie dojrzeć szczegóły twarzy swojego nowego znajomego.

- Wybaczam. Niektórzy zwracają się do mnie „Szef” – Dymitr mógł obserwować i analizować wyłącznie kontury człowieka, z którym rozmawiał. Nie mógł jednak stwierdzić, co ten trzyma w drugiej ręce. Facet powoli wykonał kilka kroków do przodu, ale nadal nie dało się rozróżnić żadnych szczegółów jego wyglądu.

- Miło cię poznać, Szefie – Dymitr był ciekawy, jakie niespodzianki przygotował dla niego ten „Szef”, o którym faktycznie słyszał już co nieco. Oczywiste było dla niego jednak, że nie fatygował się tutaj wyłącznie po to, żeby się mu przedstawić. – Albert wielokrotnie o tobie wspominał…

- Dobrze, czy źle? – Dymitr wyczuł, że chyba trafił tym samym na właściwą ścieżkę.

- Wyłącznie w samych superlatywach – szczerze odpowiedział na pytanie Dymitr. – Twierdził, że jest twoją prawą ręką…

- Nie da się ukryć…

- I prawą nogą… okiem, prawą połową mózgu, prawym jajem – Dymitr celowo próbował wyprowadzić Szefa z równowagi. Zdenerwowani ludzie są o wiele prawdziwsi i nie mają już takich skłonności do prezentowania gry aktorskiej. Szybciej opada z nich maska i przebranie.

- Niezłe, stary. Ale tego na pewno nie powiedział… – tym razem szczerze zaśmiał się Szef, Taśma i Wiewiórski w jednej osobie. Ciekawe, czy uważał się za Świętą Trójcę?

- Nie powiedział, bo sam nie ma jaj. Nie rozumiem, po co trzymasz na smyczy wykastrowanego pieska, który nie potrafi głośniej szczeknąć, ani nie ma odwagi nikogo capnąć stępionymi zębami…

- To akurat prawda, Dymitr. Albert mocny jest tylko w gębie – Wiewiórski vel „Szef” wykonał kolejne trzy kroki. Świetnie, stwierdził Dymitr, jeszcze trochę i może skutecznie mnie przesłoni, przecinając linię strzału.

- Nie wiedziałem, że gangsterzy tak lubią ten rodzaj seksu – Dymitr kontynuował swoją strategię, podejmując dalsze próby wyprowadzenia przeciwnika z równowagi. Wiewiórski kolejny raz się zaśmiał.

- Kurczę, Dymitr, może założysz kabaret? Potrafisz człowieka skutecznie rozbawić. Już cię polubiłem.

- Mógłbym powiedzieć to samo, ale ze mną ci raczej nie wyjdzie, tak jak z Albertem de Bezjaj – Dymitr usłyszał, jak Wiewiórski tłumi chichot. Po chwili piszcząc niemal zanosił się płaczem. Dymitr zaczął się zastanawiać, ile prawdy może być w powiedzeniu „pękł ze śmiechu”. Cóż, cel uświęca środki. Sam nie wiedział, że kryje w sobie takie zabójcze pokłady humoru i prześmiewczego talentu.

- Tacy też są w mojej branży potrzebni – stwierdził Wiewiórski, kiedy już się nieco uspokoił i przetarł jedno oko. – Skutecznie załatwiają w dzisiejszych czasach wiele spraw. Chociaż tę jedną, mówiąc szczerze, spieprzył.

- Mylisz się, nie spieprzył…

- Jak to, Dymitr? To ty masz ten prawdziwy kamień? Albert mówił coś innego…

- Jak sam powiedziałeś, on ma tylko gładką gadkę. Nie rozumiesz, że chciał w ten sposób kryć siebie samego? – Dymitr spróbował lekkiego blefu. – To musisz wiedzieć, że to on nie popisał się tym razem i nie odwalił poprawnie swojej roboty. Pewnie ci także nie powiedział, że dostarczył mi słabych informacji, a i tak sporo z nich okazało się beznadziejnie nieprzydatnych? Przez niego kilka razy omal nie wpadłem.

- Być może, ale teraz to nieważne, Dymitr – „Szef” wykonał dwa kolejne kroki i teraz dzieliło ich już tylko około dziesięciu metrów. W ten sposób dobitnie pokazywał, że nadal żywo interesował go cel działań Dymitra. Co oznaczało, że dopóki łudzi się, że dostanie zielony klejnot, Dymitr raczej może czuć się bezpieczny. – To masz ten kamień, czy nie?

- Przy sobie nie, ale kiedy twój Albercik robił sobie kolejny manicure, ja pracowałem nad tym i wiem, gdzie jest. I bardzo szybko mogę go zdobyć.

- Powiedz, gdzie jest, a być może jeszcze dzisiaj nie zginiesz…

- Czy ty myślisz, że ja aż taki głupi jestem? – Dymitr niezauważenie przeszedł do ofensywy. – Jeżeli będą o tym wiedzieć dwie osoby, jedna z nich stanie się niepotrzebna, nieprawdaż? A to ty teraz jesteś w przewadze.

- No, cóż, Dymitr. Może i głupi nie jesteś, ale ja nie mam czasu na jałowe dyskusje. Twój kabaret przestał mnie już bawić, choć nadal cię lubię. Widzę jednak, że nie zechcesz się dogadać po dobroci… – w ręce szefa, tuż obok latarki pojawił się pistolet.

Mimo, że Dymitr wciąż nie mógł dostrzec szczegółów wyglądu „Szefa”, był za to w stanie zauważyć i usłyszeć, jak Wiewiórski odciąga kciukiem kurek i broń natychmiast staje się gotowa obniżyć liczbę mieszkańców Ziemi o jeden. Za plecami Szefa zauważył jakieś mignięcie. Jakiś cień na tle nieba, nieco tylko jaśniejszego od ścian hangaru. Czyżby na jego rozkaz wpadli do środka jego siepacze? Dymitr błyskawicznie zrozumiał, że jego czas na działanie kończy się i być może koniec ten nastąpi w ułamku sekundy.

W czasie krótszym niż ten właśnie ułamek ocenił swoją ostatnią szansę rzucenia się szczupakiem po broń i oddania celnego wystrzału podczas turlania się z pistoletem po posadzce. Skłamałby, gdyby stwierdził, że prawdopodobieństwo powodzenia tego wariackiego planu jest wysokie, a nawet grubo przesadziłby, oceniając je jako średnie. Ale na jego szczęście zadziałało prawo odwrotności praw Murphy’ego. Jeżeli wszystkie fatalistyczne prawa Murphy’ego zawodzą, zawsze jedno zawiedzie i wyjątkowo coś może się udać. Tyle, że to nie Dymitr stał się cudotwórcą i wybawcą samego siebie z opresji, ale niezależnie od siebie na placu przed hangarem i w samym hangarze miały miejsce dwa niemal jednoczesne zdarzenia.

Tuż przed naprężeniem wszystkich mięśni swojego ciała do ryzykownego skoku, do uszu Dymitra dotarł upragniony dźwięk niesamowicie seksownego głosu kobiety, z którą za wszelką cenę pragnął spędzić resztę swojego życia:

- Rzuć broń…

Za plecami Dymitra niemal w tym samym momencie rozległy się identyczne słowa, jakby głos odbił się od tylnej ściany hangaru. Tyle, że jakimś cudem odpowiadające Sylwii niemal natychmiast echo zmieniło brzmienie na męskie:

- Rzuć broń, Taśma…

Wszystko, co się następnie w ciągu nie więcej niż trzydziestu sekund wydarzyło, Dymitr rejestrował klatka po klatce, w krótkich sekwencjach. Rejestrował, ale gdyby miał czas się nad tym zastanowić, nic by nie zrozumiał z tego, czego stał się świadkiem. Nie wiedział bowiem, ani co to za niespodziewany sojusznik stanął za jego plecami, ani co takiego mogło doprowadzić do oślepiającego wybuchu przed hangarem, który wywołał potem lawinę niebezpiecznych skutków.

Pominąwszy ciemność, która najpierw rozbłysła jaskrawą kulą ognia, a potem rozjaśniła się językami płomieni dość szybko ogarniających stojącego na zewnątrz mercedesa, jedyne, co Dymitr zdążył zobaczyć to upadający do przodu „Szef”, a nad jego opadającym ciałem kontury kobiety kroczącej w jego kierunku na tle kuli ognia z pistoletem w wyciągniętej przed siebie dłoni. Kobiety, którą przemieszczająca się fala uderzeniowa wybuchu zdołała przewrócić i to szybciej niż znajdującego się na muszce jej pistoletu „Szefa”.

Dymitrowi wydawało się, że i jego dopadnie silny podmuch wywołany w jego mniemaniu eksplozją należącego do Sylwii vana. Ale nie poczuł na twarzy oczekiwanego, gorącego wiatru. A powinien przecież odczuć wyraźne uderzenie masy pchanego przez wybuch powietrza. Poczuł za to, że coś go pochwyciło za płaszcz i raptownie pociągnęło w tył.

W mgnieniu oka zorientował się, że nie było to ani spodziewane uderzenie fali gorąca, ani na szczęście wystrzelona kula. Tracąc równowagę rozpoznał, że musiały go złapać czyjeś ręce, dynamicznie i znienacka szarpiące go do tyłu. Nie były to jednak ręce kobiece, ale mocne, męskie dłonie o niemal nadludzkiej sile i żelaznym uchwycie palców. Ręce, których właściciel tak jak i on musiał stracić równowagę i wylądował razem z Dymitrem na wilgotnej posadzce pomieszczenia, które jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej miało być całkiem przyzwoicie zaprojektowanym i wykonanym więzieniem.

W momencie, kiedy Dymitr i jego nieoczekiwany wspólnik przeturlali się na boki, jeden w prawo, drugi w lewo, ponownie skrywając się za załomami ścian, z wielkiej hali hangaru dobiegły ich wykrzyczane słowa Wiewiórskiego vel „Szefa” vel „Taśmy”:

- To twoja sprawka, te fajerwerki tam na zewnątrz, Sylwia? Nie celuj do mnie!

Zdezorientowany Dymitr na siedząco przywarł plecami do ściany, podobnie jak to uczynił jego nieznany wybawiciel po drugiej stronie drzwi. Zupełnie nie odnotował faktu, że „Szef” zwrócił się do jego kochanki po imieniu, ale zorientował się, że Sylwia stała się teraz ich jedyną szansą na uratowanie im obojgu, a może i trojgu tyłków. Więc na tyle głośno, na ile pozwalało mu ściśnięte stresem gardło, zaproponował:

- A właśnie, że celuj do niego, Sylwia! Tak jak cię uczyłem! I jeżeli mamy razem wyjść z tego cało, pociągnij wreszcie za ten cholerny spust!

Zdawał sobie sprawę, że Sylwia mogła nie zrozumieć jego słów, bo do Dymitra nie dotarł dźwięk ani jednego wystrzału. Usłyszał za to dwa zaskakujące zdania, wykrzyczane przez Sylwię z głośną pretensją w głosie. Zdawało mu się, że były skierowane prosto do niego.

- Dlaczego ty znów wtrącasz się w moje sprawy? Dlaczego zawsze musisz decydować, co mam robić?
--------------------------------------------------
c.d.n.
No i kto rozkmini, o co tu biega? Może być wierszem albo prozą :)
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).