Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
BolecFORUM Nowy temat
Wróć do komentowanego artykułu:
Tajemnica szmaragdu - odcinek 79, czyli dokręcony tłumik i słowo na ,,M"
~~Brązowa Inkarwilla niezalogowany
13 czerwca 2021r. o 14:50
Aśka, idź reklamować swoją waginę gdzie indziej. To że się puszczasz nikogo nie interesuje.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~F jak fanka niezalogowany
16 czerwca 2021r. o 9:05
Po wielu wewnętrznych walkach w końcu zaakceptowałam krew. Powinnam też się wyjaśnić, że krew jest bardzo na plus. Ale krew jedynie tych złych. Nawet w bajkach, które są bardzo komfortowe czasem ktoś ginie. Najczęściej albo to trzecioplanowa postać sprzyjająca bohaterom (koniecznie w heroicznej walce!) albo któryś ze ZŁYCH (ale takich, których od początku się nie lubi, albo takich, których łatwo zamienić na innych kolejnych ZŁYCH).
Weźmy przykład ze Shreka 2 (skądinąd moja ulubiona część). Tam w ledwo 5 minutach filmu - scena, w której przemieniony w człowieka Shrek próbuje odbić Fionę z zamku i rąk uzurpatora - ginie bardzo wiele postaci: Wielki Mongo (to gigantyczna forma Ciastka, który traktuje go trochę jak starszego brata), Wróżka Chrzestna (jej akurat się należało), Król Harold (jemu potem uchodzi to płazem), nie mówiąc o żołnierzach pokonanych przez Kota w Butach. Jeśli ktoś jeszcze pamięta czyjąś śmierć z tego momentu, proszę mi przypomnieć.
Więc tak! Śmierć może się wpisywać w ramy ''comfort book".
Dziękuję dodatkowo za dedykację! Cieszę się, że w Dymitrze rodzą się takie uczucia, choć jest gorąco! Nie wiem czy lubię ich przez to bardziej, ale na pewno zauważam w nich więcej ludzkiej strony i jejku! Całkiem bym jednak chciała, żeby przeżyli. Co nie zmienia faktu, że krew też jest na miejscu.
Plus urodziło się w mojej głowie kilka pytań. Jak Waldek spiknie się z Miką, jeżeli podrywa ciągle Julię? Czy Bolesław wkroczy na końcu ubrany cały na biało? Widziałabym go z wielką bazoooka, która posyła GŁÓWNEGO ZŁEGO ZŁAMANEGO (tego samego, co chce teraz zabić Dymitra) na księżyc. A co! Tyle chłop przeleżał w szpitalu a to przecież głównie o nim jest ta powieść! Główny bohater ma prawo mieć coś z życia! Choćby to było odebranie życia komu innemu c:
Co sądzisz A.? Kogo Ty byś ukatrupił(a) i w jaki sposób? Chcesz widzieć głowę Bojko na talerzu?
Pozdrawiam jak zwykle serdecznie autora Pana M.! Dużo radości i ciepła ślę Waszej dwójce! c:
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~A niezalogowany
16 czerwca 2021r. o 15:09
Witaj F! Cieszę się że znalazłaś chwilę i zechciałaś napisać, i to rzeczy dość istotne.
Masz rację, że Waldek musi jakoś zaistnieć w tym zamieszaniu. Zastanawia mnie tylko sposób w jaki M go uruchomi. Może w końcu Bolkowe neurony wykonają pracę i dotrze do niego dość istotny fakt, który do tej pory, mimo jasnego komunikatu Julii, nie zagnieździł się w jego umyśle. Skoro Redaktor-Szaleniec bryka (fakt, że dość niemrawo) ze złamanym obojczykiem, to może i Bolesław niesiony adrenaliną, dopaminą i Bóg wie czym jeszcze, jakoś nam się objawi w akcji.
A czy chcę krwi i nieboszczyka? Tak! Coś tam zaczęliśmy z M kombinować za Twoimi plecami. Pisaliśmy cicho, żebyś nie usłyszała ;-) I tak jak przewidziałaś, padło na przestępcę, który od lat zajmuje się lewizną i nie ma zamiaru przejść na emeryturę. Trzydzieści lat temu też paskudził Bolesławiec i okolice złodziejstwem, a teraz urósł do rangi Szefa Wszystkich Szefów. Tak zwany beznadziejny przypadek, którego uśmiercenie zdecydowanie spełnia moje założenie "comfort booka" i ogólnie pojętej sprawiedliwości.
A co do naszej pary Złych Zakochanych, to przyznam, że dałaś radę przekabacić i mnie. Imperator pewnie już obmyślił jakiś plan na dalsze życie naszych gołąbków.
A co ten Waldek wyprawia z Julią? Tego nie pojmuję.
Pozdrawiam i czekam na kolejne spotkanie zorganizowanej grupy kryminalnej (M-A-F- ? strach pomyśleć co dalej)
(A)
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
16 czerwca 2021r. o 15:13
Małe usprawiedliwienie i prośba o cierpliwość. A to wina późnego komentarza i nieoczekiwanej propozycji uaktywnienia Bolka w postaci białego ducha w czyjejś marze sennej albo bardziej żywego w postaci szpitalno-piżamnej. Trzeba wpleść i cześć...
Pzdr
Wciąż skrobiący M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Kamilla niezalogowany
16 czerwca 2021r. o 16:19
Jest miłość, jest szmaragd, są też inne powody,
Zamiast ZŁEGO odstrzelić - wrzućmy go do wody!!!
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Żółtoszara Konwalia niezalogowany
16 czerwca 2021r. o 17:00
~~M napisał(a): Małe usprawiedliwienie i prośba o cierpliwość. A to wina późnego komentarza i nieoczekiwanej propozycji uaktywnienia Bolka w postaci białego ducha w czyjejś marze sennej albo bardziej żywego w postaci szpitalno-piżamnej. Trzeba wpleść i cześć...
Pzdr
Wciąż skrobiący M.

~~M napisał(a): Małe usprawiedliwienie i prośba o cierpliwość. A to wina późnego komentarza i nieoczekiwanej propozycji uaktywnienia Bolka w postaci białego ducha w czyjejś marze sennej albo bardziej żywego w postaci szpitalno-piżamnej. Trzeba wpleść i cześć...
Pzdr
Wciąż skrobiący M.[/
~~Kamilla napisał(a): Jest miłość, jest szmaragd, są też inne powody,
Zamiast ZŁEGO odstrzelić - wrzućmy go do wody!!!


:-)
Dobre to jest
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
16 czerwca 2021r. o 18:29
Jeszcze ostatnie szlify. Była duża potrzeba korekty linii fabularnej, zgodnie z sugestiami. Fakt. Dwóch Wilczyńskich to zawsze lepiej niż jeden Wilczyński. Choćby i jeden z nich zwiał w zwiewnej piżamie.
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
16 czerwca 2021r. o 19:08
c.d. Sorry za małe opóźnienie, może być kilka niezauważonych drobnych błędów z tego pośpiechu i zmian na ostatni moment
----------------------------------
Pomarańczowe słońce powoli chowało swoją dolną połowę poniżej ciemnej linii horyzontu, na siłę wciskając swoje krągłości przez jakąś wąską szczelinę, oddzielającą gdzieś tam ziemię od nieba. Wyglądało to tak, jakby ktoś przeciskał rozpaloną monetę przez otwór wielkiej jak kula ziemska skarbonki. Życiodajna kula ognia udawała się wreszcie na zasłużony odpoczynek, nicując ludzkie umysły na drugą stronę i powodując uruchamianie tłumionych w nich strachów i ożywianie nękających ich demonów. Dlaczego najgorsze koszmary wywoływane są w ludzkiej wyobraźni jedynie w ciemności? Dlaczego wyłącznie dzień potrafi przynieść poczucie bezpieczeństwa? Czy dlatego, że Złu łatwiej jest się ukryć w ciemności i dopadać maluczkich z mrocznych zakamarków?

Niebo na zachodzie przybrało niespotykany krwisto-fioletowo-chabrowy odcień. Nieliczne zapominalskie obłoki, które nie zdążyły rozpłynąć się pod wpływem wysokich sierpniowych upałów, zostały podświetlone w ten sposób, że ich środki były brązowo-czarne, a kontury żółto-pomarańczowe. Cała ta wieczorna sceneria kończącego się dnia nabrała nieco upiornego wyglądu i wydawało się, iż przyroda przyodziewa elementy krajobrazu stosownie do charakteru nadchodzących wydarzeń.

Ktoś, kto obserwował dostojne przyziemienie dwóch nowoczesnych śmigłowców na otwartym terenie mógłby się spodziewać, że z ich wnętrz wysiądą jacyś prominentni politycy, a w ostateczności biznesmeni, którzy za moment zaczną analizować potencjalne miejsce lokalizacji ich nowych inwestycji w strefie ekonomicznej. Jednak chwilę po wylądowaniu, kiedy śmigła obu maszyn wreszcie przestały mielić powietrze, a warkot silników ucichł, na rozgrzaną całodziennym żarem trawiastą łąkę wysypało się łącznie dwanaście ubranych na czarno, niemal jednakowo wyglądających postaci, jak dwanaście aniołów ciemności. Parszywa dwunastka, a może dwunastu siewców śmierci?

Bez jednej wydanej na głos komendy wszyscy ustawili się w szeregu i stanęli na baczność. No, powiedzmy, względnie na baczność, jako, że właściwą służbę wojskową każdy z nich ukończył kilka, a nawet kilkanaście lat wcześniej. A w obecnej służbie takie detale, jak noski wypastowanych i wypolerowanych butów ustawione w jednej linii nie miały już takiego znaczenia, jak dla przykładu doskonała znajomość przypisanej roli podczas wykonania wspólnego zadania, albo bezwzględna gotowość do wykonania każdego rozkazu, choćby miał on oznaczać uzyskanie zaszczytnego tytułu bohatera ostatniej akcji. Ci najemnicy zdążyli się już przyzwyczaić do ryzyka i akceptowali związane z wykonywanym zajęciem takie elementy, jak niepewność jutra, czy nawet następnych pięciu minut albo możliwość odniesienia ran.

Jako ostatni z jednego z helikopterów wysiadł szczupły, szpakowaty mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych. Krótkie wąsy i broda posiwiały mu o wiele mocniej niż włosy, tworząc na dolnej części jego twarzy jaśniejszą plamę. Włosy musiał mieć dłuższe niż nakazywał to wojskowy regulamin, ale aktualnie zostały równo zaczesane do tyłu i spięte gumką w krótki kucyk. Jego kroki były równe, pewne, można powiedzieć nawet, że marszowe. Gdyby zmierzyć je miarką zapewne okazałoby się, że wszystkie są dokładnie tej samej długości, a gdyby jeszcze działo się to na asfalcie albo innej twardej, podobnie akustycznej nawierzchni, dodatkowo można by było pewnie grać koncert według dźwięków tego metronomu.

Mężczyzna zatrzymał się i przyjął rolę dyrygenta dla stojącego przed nim zespołu dwunastu artystów, którzy zapewne tylko czekali na rozdanie im ich ulubionych instrumentów, wyposażonych w pojemne magazynki i grających krótkimi bądź długimi serami do taktu cztery czwarte. Stanął przed posępnym, milczącym szeregiem gotowych do gościnnych występów członków swojej bojowej formacji i wydawało się, że za chwilę wyciągnie batutę. Lecz zamiast zacząć machać magiczną pałeczką sprawiającą, że instrumenty zgranej orkiestry stworzą wspaniałe muzyczne dzieło, „dyrygent” zaczął przemawiać do ustawionych w rzędzie wirtuozów w swoim fachu. Przyciszonym komendom towarzyszyło wieczorne cykanie świerszczy, brzmiące jak testowanie gwizdków sędziowskich, które stało się w tym momencie jedynym elementem mogącym wskazywać, że w tym miejscu odbędzie się za moment jakiś wieczorny koncert muzyczny.

„Briefing”, wyjaśniający absolwentom militarnych konserwatoriów czekające ich zadanie, trwał może ze trzy minuty. Krótka ustna uwertura oznaczała, że za chwilę zostaną podzieleni na grupy i wreszcie ruszą w trasę koncertową. Dla wyznaczonych na ten wieczór celów mogło to oznaczać tylko jedno. Kiedy już zabrzmią pierwsze takty zaplanowanej na ten wieczór kompozycji, utwór zostanie zagrany za pomocą wszystkich instrumentów „da capo al fine”. Tylko dla kogo dzisiaj będzie to „fine”?

***

Waldek patrząc na niespodziewanego, pełzającego nieporadnie przybysza, usłyszał jakieś terkoczące dźwięki i odwrócił głowę w stronę przeciwną do hangaru. Co to, do cholery? Czyżby helikopter? Przecież wsparcie zapowiedziane było dopiero na jutro? Oni przecież nie mogą wkroczyć brutalnie i bez uzgodnienia do tej akcji. Nie można im na to pozwolić. Jeszcze Jacenko zrobi krzywdę swoim zakładniczkom. Trzeba pilnie ruszać do tego hangaru. A ten dziwny typek, w którym Waldek prawie rozpoznał niedawno poznanego szefa archiwum, musiał narobić jakiegoś zamieszania…

Głowa pełzającej nowej formy życia, która wysunęła się z gęstwiny wysokiej trawy przemieszanej z plątaniną strąconych przez silny wiatr gałęzi i konarów, nie rzekła nic w jakimkolwiek zrozumiałym dla ludzi języku. W pobliżu nie kręcił się też aktualnie żaden kosmita, którego Julia mogłaby poprosić o tłumaczenie, więc na razie pozostała jej tylko własna wyobraźnia i kreatywność. Choć zwykle Julii tych dwóch cech nie brakowało, to tym razem nawet to nie pomogło w zrozumieniu, o co tej bełkoczącej głowie może chodzić. Po kilku mamrocząco-bulgoczących dźwiękach głowa ze zrezygnowaniem opadła i stęknęła, wydając z siebie ostatnie ciche sapnięcie, po czym zamilkła i znieruchomiała. Wydawać się nawet mogło, że wyzionęła ducha, który według niektórych wierzeń właśnie zaczął się błąkać po okolicy i przy odrobinie szczęścia mógł zostać złapany w specjalnie do tego celu przerobioną siatkę na motyle.

Ani Waldkowi, ani Julii nie przyszło w tym momencie do głowy bawić się w „Ghostbusters” i latać za jakimikolwiek duchami ze specjalnymi słoikami do łapania zjaw i innych złośliwych, bezcielesnych stworów, pryskając jakąś ektoplazmą gdzie popadnie, to znaczy na prawo i lewo. Julia spojrzała za to przerażona na Waldka.

- Jezus Maria! Czy on nie żyje?

Waldek podszedł do wychyniętej głowy, nachylił się i trącił ją palcem wskazującym, jakby się bał, że z wnętrza zwłok, przebijając skórę, a może i czaszkę, wyskoczy jakiś pożeracz ludzi, jak w filmie z serii „Obcy”. Nieprzytomna głowa przekręciła się na prawy policzek i lekko zachrapała, ale nie odzyskała pożądanej do sensownej konwersacji świadomości.

- Żyje. Ale chyba ledwie. To ten Adam Mleczko z archiwum wojskowego i z tego camaro, co ci się tak spodobało. Musisz sprawdzić, co mu dolega, Julia. Trzeba spróbować go jakoś ożywić. On musi nam powiedzieć, co tutaj się wydarzyło. Może dostał od kogoś w łeb? A może go czymś nafaszerowali? – Waldek miał jeszcze w zanadrzu długą listę sposobów na pozbawienie kogoś przytomności. Ale sądził, że jedynie jakieś dwa procent z nich mogło być ewentualnie wyjaśnieniem tego, co mogło spotkać tego pechowca.

- Pomóż mi najpierw go wyciągnąć z tych krzaków, Waldek.

Kiedy Waldek wykonał polecenie, Adam Mleczko leżał u ich stóp i wydawał się jakiś taki malutki, jakby skurczył się od upału i rozpoczął automumifikację. Julia podeszła do niego, niczym do nowego pacjenta, i rozpoczęła zwyczajową wizję lokalną, jak u każdej zastanej na miejscu zdarzenia ofiary wypadku. Z medycznego punktu widzenia uznałaby, że nic mu nie dolega, ale kiedy dotykając poszczególne części ciała nieprzytomnego dotarła do jego prawego podudzia, od razu zorientowała się, że nie jest z nim najlepiej. Okropna opuchlizna niemal rozrywała szwy na nogawce, a przy próbie poruszenia ciało poszkodowanego wpadało jakby w lekkie drgawki.

- Ma coś z tą nogą. Wygląda na całą pogruchotaną. Dosłownie. Nie jest dobrze. Potrzeba mi jakiegoś noża, muszę rozciąć…

Julia jeszcze nie skończyła zdania, kiedy Waldek bez słowa wcisnął jej do ręki otwarty scyzoryk. Rozcięła materiał i zobaczyła niepokojący kolor skóry, który z pewnością nie wróżył niczego dobrego dla posiadacza obrzmiałej fioletowo-granatowej kończyny. Oddała złożony scyzoryk Waldkowi. Szybko wyjęła jeden z dwóch aktualnie posiadanych telefonów, a Waldek zaczął snuć swoje niezbyt delikatne domysły:

- Może ktoś mu przejechał po tej nodze, co? Może walec drogowy go potrącił? A może spadł na niego meteor? Pieprznął w niego rozpędzony nosorożec?... Co to mogło być, do cholery??? Stał tu, czekał na nas, aż nagle bum i znalazł się w krzakach z połamaną do szczętu kończyną?

Ktoś po drugiej stronie szybko odebrał połączenie i Julia zaczęła przekazywać informacje o lokalizacji miejsca zdarzenia, zaobserwowanych symptomach ofiary i ogólnym stanie jej zdrowia. Na koniec poprosiła podniesionym głosem, dalekim jednak od paniki:

- Rafał, dobrze, że trafiłam na ciebie. Dawajcie tu migiem. On musi szybko trafić pod nóż. Nie wiem dlaczego, ale facet jest cały czas nieprzytomny, a ja nie mam przy sobie nic ze sprzętu. Nie jestem na służbie. Może doszło do przerwania jakiegoś naczynia przez fragmenty kości? Na wszelki wypadek zrobię tymczasowy zacisk na udzie, aby się biedak nam tu nie wykrwawił przez dziurawe żyły czy inne tętnice.

Julia wsunęła telefon z powrotem do kieszeni spodni i spojrzała na Waldka mniej więcej w jego połowie. A dokładniej tam, gdzie stykała się koszula ze spodniami. Nie, nie. Żadnych brudnych myśli. Waldek nosił po prostu porządny, czarny, skórzany pas. Byłby idealny do wykonania ucisku… gdyby nie zrozumiały opór jego właściciela.

- Na mnie nie licz. Mam spodnie o dwa numery za szerokie. Jak będę wyglądał ścigając bandytę z bronią i opadającymi portkami?

- W bagażniku polo jest stary pas do holowania – Julia rozumiała zastrzeżenia niedoszłego szwagra, oddalając nękającą ją wizję Waldka uzbrojonego od pasa w górę, a od pasa w dół nieodzianego w nic, oprócz slipek. Z pewnością wiatr między udami nie sprzyjałby celności strzałów, nawet mimo zajęcia perfekcyjnej postawy strzeleckiej w rozkroku.

Waldek posłusznie wykonał kolejne i jedynie słuszne polecenie i już po chwili ewentualne krwawienie wewnętrzne w kończynie Adama Mleczki przestało być dla jego życia największym zagrożeniem.

- Julia, nie mogę dłużej czekać, a ty nie możesz go tutaj zostawić – stwierdził Waldek. – Słuchaj, musisz mi go obmacać…

- Waldek, czy ty masz jakiś fetysz? Lubisz patrzeć na takie rzeczy?

- A ta znowu swoje! Znajdź kluczyki w jego kieszeniach, po prostu – wyjaśnił w ogóle nie zbity z tropu Waldek. – A co ty pomyślałaś?

- Aha, kluczyki. Jasne…

Julia szybko znalazła je w jednej z kieszeni spodni. Oczywiście nie uniknęła przy tym obmacania obu kieszeni nieprzytomnego przystojniaka. Dyskretnie rzuciła przy tym okiem na Waldka, ale ten faktycznie nie był zainteresowany oglądaniem tej namiastki czynności erotycznych, bo wyjął jedną ze swoich pukawek i sprawdzał jej przygotowanie do użycia. Julia podała Waldkowi kulczyki od chevroleta, kiedy ten umieścił z powrotem berettę w odpowiednim miejscu.

- Dzięki – Waldek popatrzył Julii prosto w oczy. – Nie ma co zwlekać. Mieliśmy dokończyć to razem, ale pojawiły się niespodziewane komplikacje, jak widzisz. Dalej pojadę sam. Może uda mi się sprawdzić przy okazji osiągi tej maszynki.

- Tak, pamiętam. Dwieście mil na godzinę. Powodzenia – rzekła Julia. – Obiecaj, że przywieziesz Olę całą. I załatw tego gnoja, choćby tylko krzywo na nią spojrzał.

Waldek nie odpowiedział, odblokował pilotem zamek centralny sportowego auta i wsiadł na siedzenie kierowcy, nie domykając jeszcze drzwi. Nacisnął przycisk „Start engine”, a potem jeszcze raz. Zapaliły się wszystkie kontrolki na tablicy z zegarami, ale silnik się nie uruchomił. Kiedy spojrzał na konsolę centralną, tuż przy dźwigni zmiany biegów zauważył niewielką klawiaturę. Przezorny ten Mleczko, pomyślał, ale kiedy się odezwał, nie był już zbytnio kulturalny ani delikatny.

- Kur… mać – zaklął głośno, aż Julia podniosła się z pozycji klęczącej i spojrzała na siedzącego we wnętrzu czerwonego auta Waldka. Ten wysiadł i zamaszyście trzasnął drzwiami. Dziw, że w tym momencie kapitan Mleczko się nie obudził. – Zabezpieczony kodem. A ta oferma oczywiście nie jest w stanie mówić.

- I co teraz, Waldek? Pobiegniesz tam, czy… – w tym momencie oboje spojrzeli na stojące obok, nieco zdewastowane autko w kanarkowym kolorze.

- Jasne, bierz. Jakby co, wal śmiało. Jest ubezpieczony – powiedziała Julia, a po chwili Waldek powoli wjeżdżał już na drogę i skręcał w stronę nie tak odległego hangaru.

Julia sięgnęła ponownie po telefon. Czekając na połączenie, oparła się pośladkami o błyszczące czerwone camaro.

- Siostra Żaneta?... Śpi ten mój kochaś? Nie?... A jest właśnie siostra w jego sali? To świetnie… Aha, ten drugi śpi? To daj mi, kochanieńka, mojego Bolusia do słuchawki. Muszę z nim chwilę pogadać…

***

Anton stał przy otwartym luku ładunkowym helikoptera i wydawał członkom oddziału po kolei po jednej sztuce broni, przewożonej w specjalnie przystosowanych do tego celu tajnych schowkach, trudnych do odkrycia podczas ewentualnej rutynowej kontroli. Ośmiu ubranym w czarne spodnie i kamizelki byłym żołnierzom wręczył karabinki AK-12. Trzem byłym komandosom z najlepszymi umiejętnościami i ukończonym trakcie służby szkoleniem z obsługi karabinów snajperskich podał długolufowe karabiny SIG SG 551 wyposażone w przyrządy optyczne i laserowe wskaźniki celu.

Wydając śmiercionośną broń sztuka po sztuce, cichutko gwizdał pod nosem piękną i smutną melodię Joe Dassina „Et si tu n'existais pas”. Muzyka łagodzi obyczaje, a u Antona gwizdanie łagodzi stres. Jeżeli mógłby wybierać, wybrałby tego dnia choćby seans w kinie albo koncert w filharmonii, a nie polowanie na zawodowego zabójcę, który z ofiary łatwo mógł się zamienić w myśliwego.

Nie znał osobiście tego Dymitra, ale opinie o nim były jak najlepsze. Całe pięć gwiazdek. Oczywiście tylko z zawodowego punktu widzenia. Z etycznego, czy prawnego był zaprzeczeniem człowieczeństwa i zakałą ludzkości. Według kodeksów już dawno zasługiwałby na czapę, a może nawet i na stryczek. Ale teraz, zgodnie z informacjami od Alberta, miał być wystawiony i łatwy do ustrzelenia jak kaczka. I oby tak było.

Ani on, ani nikt z oddziału nie znał drugiego z „targetów”, jakiegoś funkcjonariusza czy agenta, ale sam Szef nawet nie do końca wiedział, czy informacja o jego obecności jest pewna oraz czy uda im się na niego natrafić. W ogóle na jego temat Taśma był dziwnie milczący. Nie podał im żadnych detali wyglądu, możliwego wyposażenia, poziomu wyszkolenia, a przecież to wszystko to są podstawowe informacje w takich przypadkach. Powiedział tylko, że gdy go spotka – rozpozna go i wskaże. A co on jest? Judasz Iskariota? Może jeszcze podejdzie i go pocałuje w policzek?

Co do tego drugiego celu nie było pewności, tylko przypuszczenie, że pojawi się na scenie, a raczej arenie czekającej ich niełatwej potyczki. A to, że czeka ich trudne zadanie było pewne, jak to, że „Taśma” nigdy nie pójdzie do nieba. Przecież ten Dymitr nie podda się tak po prostu, nie usiądzie i nie rozbeczy jak dzieciak na podwórku, któremu nie wyszła babka z piasku. Kilerzy swój honor mają. Jeśli taki ma zginąć, to tylko z podniesionym czołem.

Uzbrojeni w karabiny członkowie grupy operacyjnej, wliczając Antona, ponownie bez żadnej komendy ustawili się w rzędzie. Tym razem Szef, człowiek o nazwisku Wiewiórski, vel „Taśma” stanął naprzeciw, wyciągnął z kabury pod pachą zwykły sześciostrzałowy rewolwer i wymachując nim jak buławą hetmańską, odezwał się do swoich sowicie opłacanych podwładnych:

- Pamiętajcie, macie ich dorwać żywych. Nie mogą zginąć z waszej ręki, tylko z mojej. Jeżeli będziecie zmuszeni strzelać, to tak, żeby nie zabić. A jeśli przypadkiem się to komuś uda, zostanie bez wypłaty. A może i flaki z niego wypruję. Wyrok chcę wykonać osobiście, zrozumiano?

- Tak jest! – odpowiedź była cicha i wielogłosowa. Przywołała na myśl pomruk odległego grzmotu zbliżającej się burzy, choć tej noc nic nie zapowiadało pogorszenia pogody.

- Podział na grupy znacie. Teraz założyć słuchawki. Kontakt to podstawa. Robi się ciemno, więc o pomyłki nietrudno. A przed nami jakieś półtora kilometra marszu po otwartym terenie…

- No, właśnie, Szefie. Dlaczego nie wylądowaliśmy bliżej? – Anton już wcześniej chciał zadać to pytanie. – Spacerek w taki skwar będzie męczący…

- Gdybyś nie wyłączył radia, wiedziałbyś, że zauważyłem jakiś policyjny konwój na światłach, więc zmieniłem kurs. Mam nadzieję, że to przypadek i że przyjechali do jakiegoś drogowego zdarzenia. I mam nadzieję, że nikt z was nikomu nie pisnął o tej akcji ani słowa…

Anton przełknął ślinę, lecz zamiast przyznać się do swojego gadulstwa, przełożył karabin na plecy i zakomenderował całej grupie:

- W lewo zwrot! Biegiem marsz!

***

Siostra Żaneta, zgodnie z prośbą zamartwiającej się od kilku dni o swojego faceta biduli, przekazała telefon pacjentowi Wilczyńskiemu. Starała się zachowywać i stąpać cicho, żeby nie zbudzić innego lokatora tej sali oddziału intensywnej terapii. Tego, który miał pilnować Wilczyńskiego, a który musiał się poczuć okropnie zmęczony swoją pracą, bo teraz spał na krześle w pozycji „na popielniczkę”, lekko pochrapując. Siostra podniosła jego telefon, który musiał upuścić podczas oddawania się po ciężkim dniu w ramiona Morfeusza. Odłożyła aparat na drugie, puste łóżko, w widocznym miejscu. Przecież jak się obudzi, a go nie znajdzie, może dostać zawału.

Po chwili Bolesław Wilczyński skończył rozmowę. Siostra spojrzała na niego, a on spojrzał na nią. Zdaje się, że wzrok mu się polepszał z każdą godziną, bo patrząc na siostrę nie kierował już wzroku trzy metry obok.

- Lubi mnie siostra?

- Ano lubię – siostra zaciekawiła się tym pytaniem i podeszła do łóżka Bolka. – Ciebie lubię i ją lubię. Ale nie wyjdę za ciebie. Przyjaciółkom się takich rzeczy nie robi. Mówię na wszelki wypadek, gdybyś miał ochotę na jakiś skok w bok. Ja nie taka szybka do tych rzeczy, chociaż niezłe z ciebie ciacho, nie przeczę. Może trochę tylko zabidzony, jak jakiś anorektyk. Mam nadzieję, że nie należysz do tego najgorszego rodzaju facetów. Bo jak ją zbałamucisz, a potem porzucisz, zajmę się tobą i osobiście cię wykończę, słodziutki… Rozwałkuję cię na naleśnika. I to tak, że nikt się nie zorientuje, że ci farsz bokami wyłazi…

Oczy Bolka zrobiły się duże, okrągłe, zgłupiałe i mające nadzieję, że szwankowanie zmysłów z oczu przeszło mu na uszy. Zbeształ się, że nie sformułował inaczej swojego pytania, a potem nie przerwał siostrze jej monologu już w chwili odrzucenia przez nią jego rzekomych zaręczyn.

- Siostro, potrzebuję pomocy – ton Bolesława stał się niemal płaczliwy i tym samym obliczony oczywiście na wzbudzenie litości. – Oni tam są w niebezpieczeństwie. A mogą sobie nie dać rady. A ja już znam tego bandytę, co mnie postrzelił. Wiem, do czego jest zdolny. I wiem, jak sobie z nim poradzić.

- A co ty im tam pomożesz, synu? Padniesz, ledwie wyjdziesz za próg…

- Może tak, może nie. Ale jeżeli mnie tam nie będzie, a coś się stanie Julii albo jej córce, nigdy sobie tego nie daruję. I nie będzie „żyli długo i szczęśliwie”. A potem mnie też będzie mieć siostra na sumieniu…

- Ty mi tutaj w takie dudki nie dmij, mój drogi. Kochasz ją?

- Nad życie – Bolek mówił to swobodnie, jakby się wreszcie wewnętrznie odblokował. Sam się zdziwił, że wyznanie to stało się dla niego prawdziwe, proste i oczywiste.

- A ożenisz się z nią? Liczę do trzech. Raz, dwa, dwa i połowa – sekundy siostry były ewidentnie oszukane i za krótkie.

- Ożenię się. Przysięgam!

- No, to załatwione. Teraz poczekaj, kochanieńki – siostra Żaneta odwróciła się i podeszła do okna z telefonem przy uchu. Bolek słyszał tylko urywki z jej rozmowy. Rozmawiała z jakimś Rafałem. O jakiejś karetce, o jakimś wyjeździe do kogoś z poważnie połamaną nogą. I że faktycznie mogą zabrać dodatkową osobę do karetki. I że to Julia wzywała i ona już tam jest.

Siostra Żaneta podczas rozmowy wyszła z sali. Po niecałej minucie nadal gadając do słuchawki wróciła z pchanym drugą ręką wózkiem do transportu pacjentów. Kiedy skończyła, przyszła pora na działanie. W imię wyższych celów była w stanie zdaje się zaryzykować nawet swoją pracę. Kochana siostra Żaneta!

- Wsiadaj. Udawaj, że jedziemy na prześwietlenie. Rentgen jest w drugim budynku, a stamtąd blisko do karetki. Załatwiłam, że cię podrzucą do twojej przyszłej żony. Nie może tam przecież być sama.

Jak to sama? – zaniepokoił się Bolesław. A gdzie Waldek? Miała go przecież nie odstępować na krok. A może to on ma połamaną nogę? Tym bardziej musiał się tam jak najszybciej znaleźć. Przecież z połamaną nogą Waldek nie będzie mógł sam biegać za tym bandytą!

- A piżama? – Bolek kurczowo trzymał się podłokietników, kiedy siostra Żaneta Kubica brała pierwszy wiraż po opuszczeniu sali z pacjentem na wózku.

- Spokojnie, mój drogi. Chłopcy mają wziąć do karetki zapasowy uniform ratownika i pomogą ci się przebrać podczas jazdy, żebyś mi tam z gołą dupą po jakimś wygwizdowie nie latał…
-------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
REKLAMA Zapraszamy
REKLAMAMrowka zaprasza