9 września 2015r. godz. 10:53, odsłon: 7676, Daniel MilewiczUltrawyczyn bolesławieckiego biegacza!
Zrobił to! Daniel Milewicz ukończył morderczy, 170 kilometrowy, bieg dookoła Mont Blanc. Prezentujemy jego relację!
UTMB (fot. Daniel Milewicz)
REKLAMA
Wyjazd na UTMB odbył się w strefie komfortu. Jakby czekało się na ten urlop wieki. Droga i widoki zapierające dech to rekompensata 14 h siedzenia na czterech literach za kółkiem. Ostre szczyty z jęzorami lodowców nie pozostawiały cienia wątpliwości po co tu przyjechałem. Start w UTMB to bieg na 170 km i 10km przewyższeń. To najtrudniejszy bieg w Europie dookoła szczytu Mont Blanc wznoszącego się na 4805 m n.p.m. Do tego biegu nie można od tak się zapisać. W ciągu dwóch lat trzeba zebrać wystarczającą ilość punktów, które można uzyskać na biegach 100, 150 i więcej km. I dłuższy i bardziej ekstremalny bieg tym więcej pkt. Po wstępnej weryfikacji czeka Cię jeszcze losowanie, które okazało się dla mnie loterią życia. Spośród 12000 tys biegaczy jest tylko 2500 miejsc. Wyniki są tuż przed Bożym Narodzeniem więc można postarać się o prezent z najwyższej półki.
Do rzeczy. Kiedy dotarliśmy na miejsce moje oczy nie potrafiły okiełznać, że prawdziwe góry dopiero się zaczynają. Dookoła biegacze, kolarze ludzie wspinający się po skałkach, dzieci bawiące się w parku linowym jednym słowem bajka. Choć moje myśli i stres szybko sprowadzał mnie po co tutaj jestem przez chwilę mogłem czuć się biegaczem tworzącym europejską stolicę biegów górskich. Treningi przebiegały według planów dużo spokojnego wybiegania po górach z małymi akcentami. Dużo regeneracji i odmawiania sobie czegokolwiek przed strachem zapłacenia dolegliwościami w czasie zawodów. Zatem tylko sprawdzone napoje i jedzenie, które sam sobie przygotowywałem a raczej moja żona. Czas do startu płynął bardzo szybko i tak oto w piątek 28.08.2015 roku stanąłem na starcie najbardziej prestiżowego biegu dookoła Mont Blanc a wraz ze mną 2500 biegaczy z całego świata. Wydaje mi się, że największy procent biegaczy z za granicy stanowili Azjaci. Mają również bardzo podobny swój bieg dookoła Fudżi i podejrzewam, że chcą mieć w swoim CV 2 imprezy na 2 kontynentach o podobnej treści. Kto im zabroni – marzenia są po to by je realizować.
zdj. Start
W głośnikach rozległa się pieśń Vangelis Paradise w czasie której nastała cisza wśród zawodników a gdzieniegdzie było widać kręcące się w oczach żon i osób towarzyszących łzy. Całe szczęście miałem okulary przeciwsłoneczne więc udało się nieco ukryć. Ciarki na rękach, plecach i galaretowate nogi chciały pozostać w tym błogim stanie.
Zdj. Ze staru
Cinq, quatre, trois, deux, un - Bonne chance !!! START !!!
Sam początek biegu nie był dla mnie wymarzony. Od stresu i kilkudniowymi myślami o strategii biegu przed startem pojawił się duży ból głowy. Rozmyślałem czy zażyć witaminę "I" – ibuprom, ale stwierdziłem, że ból po kilku godzinach kiedy już całe napięcie ze mnie zejdzie powinien ustąpić. Nie dał o sobie zapomnieć do 20 km. Potem pomógł podbieg ciągnący się przez kolejnych 28 km. Podbieg, który zaczynał się niewinnie, ale ostatnie 10 km błagaliśmy o załamanie pogody i skrócenie dystansu zawodów. Podbieg ciągnął się w nieskończoność. Bieg w nocy ma to do siebie, że kiedy biegniesz z czołówką i patrzysz w przód widzisz rzekę lampionów ciągnącą się na sam szczyt, a kiedy odwracasz główę widzisz to samo ciągnącą się i ginącą za kolejną górą. Kiedy docieraliśmy do kolejnego punktu żywieniowego słychać było już na zbiegu. Głośne brawa, muzyka kibicowanie – dla mieszkańców to święto i promocja swojego regionu. Na punktach było prawie wszystko. Izotoniki, batony, sery francuskie, wędliny, pieczywo, ciastka, krakersy, sól i nareszcie oryginalna Coca Cola i Pepsi a nie jak to bywa u nas podróba Cola z biedronki bo najtaniej i trzeba dużo zarobić na biegu. Było tak dobrze, że nie chciało się opuszczać punktów i wychodzić ponownie na trasę. Tak mijała nam pierwsza noc biegu. Ciepło ok 15 st i pełni księżyca. Poranek zaczęliśmy od bardzo stromego i kamienistego podejścia i po części zbiegu.
Zdj. Włochy
Ciężko aby nadrabiać i zacząć wyprzedzać. W bardzo podobnych warunkach dotarłem do 77 km Courmayeur we Włoszech. Ta część Alp jest naprawdę niebezpieczna. Dużo urwisk i pionowych kilkusetmetrowych ścian w dół. Courmayeur to punkt, na którym znajdowały się przepaki czyli rzeczy, które można było oddać na starcie aby przebrać się w coś suchego ewentualnie odświeżyć, przespać itp. Wiedziałem, że im mniej czasu będę spędzał na punktach więcej czasu będę miał na pokonywanie niekończących się wzniesień. Czas mijał a ja nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć o czym myślałem. Totalny reset. Właśnie to jest piękne w ultra. Szkoda czasu na muzykę w uszach. Lepiej obcować z naturą i poczuć się przez chwilę dzikim. Ludzie spali w różnych miejscach, pod drzewem, na skałach, pomiędzy głazami, w rowach. Przy takim zmęczeniu i 1,5 doby biegu nic Ci już nie przeszkadza. Na wszystko pozostajesz obojętny. Mnie niosła moja mapa – ściąga. Po 77 km mogłem spoglądać juz na jej drugą stronę i motywować się, że gdy dobiegnę na jej koniec oznacza jedno – ukończyć bieg. Po długim dniu i strasznie trudnym terenie zaczęły odzywać się stopy. Nie odciski, nie paznokcie a raczej drętwienie paluchów i brak ich czucia. Nigdy tak nie miałem to pewnie za sprawą ostrych kamieni i ciągle zadartych palców na kamieniach do góry. Zbliżała się druga noc, która nie napawała mnie optymizmem. Mój najdłuższy bieg trwał zaledwie 24 h a tutaj rozpoczynała się 28 h. Jestem w Szwajcarii to strasznie strome, ale piaszczyste szlaki. Słychać tylko dzwony zawieszone na szyjach krów pasające się szlakach.
Zdj. Gdzieś w Szwajcarii
Zasypiam w biegu. Czuję jak szlak ucieka mi spod nóg bo ocieram kolanami o skały na poboczach. Liczę, analizuje czy zdążę ukończyć bieg w 46 h i dostać oficjalną kamizelkę finishera. Po tym czasie mogę dostać tylko uścisk organizatora za ukończenie biegu. Raczej nie była to dla mnie satysfakcja choć po wyrazach twarzy niektórych uczestników byłby to zaszczyt. Ostatnie 3 wzniesienia były kartą przetargową dla organizmu aby wydobyć odrobinę więcej mocy. Aby zmieścić się w limicie musiałem dać z siebie wszystko. Na trzecim od końca wzniesieniu musiałem ocenić realną szansę zmieszczenia się w limicie. Podbieg wyglądał tak: jak min. wodospad szklarka i w nim trzeba było lecieć 7 km do góry. W tym momencie UTMB wydał mi się śmieszny. Co może nas rajcować w takich biegach. To rzeźnia a nie bieg. Ustawili specjalnie taką trasę aby nas zarzygać i pokazać jakie jesteśmy pionki. Tylko, że głowa w biegach ultra dzieli trasę na kawałki. Dosłownie nie połykasz całego dystansu tylko metr po metrze, kilometr po kilometrze bo wiesz że za kilka godzin kryzys przejdzie, będzie lepiej i to tylko kwestia chwili albo i nocy. 12 h zapasu i tylko 2 szczyty. Myślę sobie – no to jestem w domu. Kiedy wybiegłem z punktu kontrolnego na którym wyrywkowo sprawdzili zawartość mojego plecaka i rzeczy obowiązkowych przed wzniesieniem głowa poleciała do góry na wspinaczkę a nogi stanęły jakby ktoś mi je wmurował w skały. Pierwszy raz miałem stan w którym ciało było tak bezwiedne. Usiadłem na moment, szybka analiza, jeszcze szybsze 2 żele energetyczne, banan i kilka plastrów pomarańczy i moje ciało skłoniło się do dreptania i pokonywania szlaku. Wiedziałem, że Francuzi łatwo biegu nie oddadzą i to nie będą łatwe podejścia. Miałem rację to były 2 najgorsze podejścia i zbiegi w moim życiu. Pogoda niestety nie była po naszej stronie na górze 38-42 stopnie odcinały jakiekolwiek pozytywne myśli. Ostatnie wzniesienie.
To była nie kończąca się podróż. 2 h wspinaczki po rozrzuconych głazach. Kiedy po tym czasie zobaczyłem wypłaszczenie banan na mojej buzi przybierał niewiarygodne rozmiary. Trwało to niestety krótko kiedy to za zakrętem góra pięła się dalej do góry – kolejna godzina wspinania. Pozytywne "chwile ulotne jak ulotka" zniknęły nawet wtedy kiedy zobaczyłem ponowne wypłaszczenie i szlak chował się za górą a ja spodziewałem się najgorszego. I tutaj po raz pierwszy nie zostałem zaskoczony, szlak piął się kolejną godzinę w pionie. Gdyby nie myśl, że to ostatnia góra nie wiem czy Alpy nie zjadłyby mnie właśnie w tym miejscu. Na wymarzonym szczycie zostało już tylko 12 km do Chamonix gdzie czeka na mnie żonka, córka i siostra. No to teraz pójdzie jak z płatka. Nie tak prędko Milewicz – ściana w dół i wyrywający ból mięśnie spod skóry nie pozwolił na szaleńczy slalom gigant. Zbieg zajął ok 2 h biegu w morderczym upale.
Zdj. Ostatni zbieg do Chamonix
zdj. zbieg
Kiedy wbiegałem do miasta czułem jak słońce wtapia spodenki w skórę i tworzy jedność. To była masakra. Wiwat kibiców, brawa i widok osób mi towarzyszących był bezcenny. Na mecie pojawiłem się po 43 h biegu. Biegiem tym dowiodłem sobie, że granice są lotne. Wystarczy dużo samodyscypliny aby móc pokazać sobie, że poprzeczka to tylko twór naszej wyobraźni. A żyjemy do momentu, kiedy żyjemy marzeniami. Zapewne wielu z Was zapyta dlaczego akurat tak brutalne spędzanie czasu wolnego? Z wykształcenia jestem dietetykiem, instruktorem programu Spinning i uwielbiam testować pewne połączenia produktów, posiłków oraz planów, które utwierdzą mnie w przekonaniu, że to właściwy wybór podczas wielogodzinnego wysiłku. W ten sposób swoim ogromnym doświadczeniem mogę pomóc innym przejść przez tę niełatwą drogę. Biegam już od dobrych 13 lat i stale ciągnie mnie do pokonywanie własnych słabości. Dzięki temu nie tylko gadam, ale i pokazuję ludziom, że można i wystarczy tylko chcieć. Również w swoich biegach szukam inspiracji dla moich zajęć, a także szukania w nich motywacji dla ludzi. A największym plusem takiego spędzania czasu jest w dzisiejszych czasach poczuć odrobinę dzikości.
Było mi bardzo miło, że mogłem reprezentować nasz powiat poza granicami naszego kraju. Chciałbym również podziękować władzom powiatu bolesławieckiego za pomoc w realizacji mojego marzenia! Choć największe podziękowania należą się mojej rodzinie (żonie, dzieciom) , że znoszą weekendowe treningi w górach, codzienne pobudki bez taty i męża w ciepłym łóżku. DZIĘKUJĘ !!!