Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
6 stycznia 2021r. godz. 17:33, odsłon: 2574, Bolec.Info/Bolecnauci

Tajemnica szmaragdu - odcinek 36

Część w której Julia robi duże zamówienie w fabryce szkła, a rodzinne lody zostają przełamane za sprawą pewnej Miki.
Nieobrobione kawałki szkła
Nieobrobione kawałki szkła (fot. pixabay)

Już jest trzydziesta szósta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Trzydziesta trzecia część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Trzydziesta czwarta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Trzydziesta piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Niezastąpiony Bolecnauta o pseudonimie M., wraz ze wszystkimi podpowiedziami od tajemniczego Bolecnauty podpisującego się (A) oraz innych czytelników i tym samym współtwórców, przedstawia nam dalsze losy krnąbrnych bohaterów.

Zachęcamy gorąco wszystkich do komentowania! Czekamy na Wasze pomysły i opinie!


- Dzięki, Mika. Jesteś kochana. Jak zawsze można na ciebie liczyć. Genialna robota, naprawdę. Jakoś ci się kiedyś postaram odwdzięczyć – obiecywała już chyba po raz piąty Julia, zamykając klapę bagażnika żółtego volkswagena, stojącego na prawie pustym parkingu przy hucie szkła w Tomaszowie Bolesławieckim. Chwilę wcześniej zawartość różowego nesesera znajdującego się w środku samochodu powiększyła się. I wcale nie chodziło o pomarańczowy, polarowy kocyk pana Stefana.

- Spoko, to nie było takie trudne. Przejrzeliśmy z synem szefa i z samym szefem najpierw setki zdjęć w Internecie, zanim wybraliśmy najładniejszy naszym zdaniem szmaragdowy kolor. A potem kolega Staszek to odlał, precyzyjnie oszlifował i wypolerował. Mam nadzieję, że uda ci się podmienić te stłuczone świecidełka wujkowi i nawet nie zauważy różnicy. Nie takie numery się kiedyś odstawiało, co nie? – mrugnęła okiem i uśmiechnęła się szeroko jej rozmówczyni, po czym poklepała Julię dwa razy po ramieniu. Najlepsza przyjaciółka Julii z czasów liceum była bardzo szczupłą kobietą o błyszczących, szaroniebieskich oczach.

Ola i pan Rybka zostali w aucie, czekając przez kilkanaście minut aż Julia, która poprosiła o zatrzymanie się na krótko w tym miejscu w drodze powrotnej z wrocławskiej uczelni, wróci do samochodu. Wcześniej, tuż po wyjeździe z Wrocławia, odebrała telefon i obydwoje usłyszeli jej krótką rozmowę telefoniczną, niewątpliwie z osobą, którą musiała bardzo dobrze znać:

- Naprawdę gotowe? Tak szybko?... O, jak się cieszę…. Wiesz, co? Jesteś może na miejscu?... Świetnie, bo akurat będę tamtędy przejeżdżać… Za niecałą godzinę… Dobra, wejdę do sklepu i poproszę, żeby cię zawołano. No, to do zobaczyska, Mika.

Rozmowa nie wydała się Oli ani dziwna, ani tajemnicza. Ot, zwykłe pleplanie między babami. Mama miała w Bolesławcu i okolicach naprawdę dużo znajomych z dawnych lat. Nie o wszystkich jak dotąd opowiadała własnej córce. O osobie, do której zwróciła się przez telefon „Mika” nigdy jeszcze Oli nie wspominała. Ola zastanowiła się, ilu z tych dawnych znajomych znało jej ojca i co mogliby cokolwiek opowiedzieć o nim i o ich związku z mamą, gdyby ich o to zapytać. A z pewnością teraz chciałaby ich o to zapytać.

Nadal nie potrafiła zapomnieć o piątkowej rodzinnej scysji, chociaż zaczynała mieć do tego już zdecydowanie spokojniejsze podejście i nie próbowała w amoku rzucać się na swoją rodzicielkę i wyrywać jej kłaków ze złości. Pierwotną wściekłość i rozczarowanie postawą mamy i babci zaczęła zastępować narastająca ciekawość i na razie niewielka, jakby przedegzaminowa ekscytacja, związana z oczekiwaniem i niepewnością, czy między nią a ojcem narodzą się trwałe zręby nowej relacji. Oboje są przecież już dorosłymi ludźmi o ukształtowanych postawach, z pewnością pełnymi przeróżnych wad, nawyków i przyzwyczajeń.

Po skończeniu rozmowy telefonicznej mama oznajmiła jej i siedzącemu z tyłu panu Stefanowi, że ma do załatwienia po drodze jakąś „nie cierpiącą zwłoki sprawę, która zajmie co najwyżej trzy minutki”. Po przyjeździe do Tomaszowa ani Ola, ani pan Stefan nie mieli ochoty wysiadać z samochodu, mimo że trzy minuty rozciągnęły się w więcej niż piętnaście.

Pan Rybka był już trochę zmęczony podróżą i jak najszybciej chciał wrócić do domu. Mimo to, przez ten krótki czas, kiedy byli sami w aucie, zdążył opowiedzieć Oli kilka szczegółów o dawnym Thomaswaldau oraz wymienił warte do obejrzenia zabytki w tej dość sporej wiosce, najludniejszej, jak to określił, w gminie Warta Bolesławiecka, a niewiele tylko jak się okazuje młodszej od samego Bolesławca. Olę zaczęło już wcześniej ciągnąć do poznawania historii bolesławieckiej ziemi, odkąd przeniosły się tu z mamą. Na razie jednak nie trafiła, oprócz dopiero co poznanego pana Rybki, na odpowiednio mocno zakręcone grono pasjonatów, które pomogłoby jej zostać aktywną miłośniczką lokalnej historii.

Pan Rybka opowiadał tak ciekawie i z takim znawstwem tematu, że Ola nabrała chęci na poznanie kolejnych jego opowieści, a słyszała i czytała na lokalnych portalach, że tereny te pełne są tajemnic i ciekawostek, zarówno historycznych jak i przyrodniczych. Żałowała, że nie trafiła dotychczas na takiego fantastycznego gawędziarza. Miała niedawno w planach pozwiedzać trochę okolicę albo pieszo, albo na dwóch kółkach, ale na razie nie miał jej kto w tym towarzyszyć. No, może oprócz mamy. Pan Rybka z racji wieku raczej w wyprawach rowerowych nie będzie chciał uczestniczyć.

Ciekawe, czy Alan jeździ rowerem? Przeszli na „ty” i wymienili się numerami telefonów już przy pierwszym ich spotkaniu w szpitalu, więc czemu miałaby go o to nie zapytać? Ola pisząc do niego SMS-a w tej ważnej życiowej sprawie usłyszała, że ktoś wreszcie otworzył bagażnik, a po chwili z głośnym trzaśnięciem go zamknął. Mama nadal jednak nie wsiadała do auta. Ola spojrzała w lusterko wsteczne. Dawne koleżanki żywo gestykulowały i buzie im się nie zamykały. Widocznie szmat czasu się nie widziały, na pewno całe wieki...

Ola przekręciła kluczyk w pozycję zapłonu i nacisnęła przycisk w drzwiach, a uchylona dotąd tylko do połowy szyba opuściła się do samego dołu. Wychyliła głowę przez okno, spojrzała w tył i niezbyt głośno krzyknęła, żeby przebić się przez szum jadących drogą samochodów osobowych i ciężarówek:

- Długo jeszcze, mamo? Miały być trzy minuty. W samochodzie robi się gorąco!

Obydwie nie mogące się nagadać, zaskoczone głowy obróciły się nagle i jednocześnie w jej stronę.

- Mika, chodź. Koniecznie musisz poznasz moją córkę, Olę – mama pociągnęła swoją znajomą za rękę. – I założę się, że nie zgadniesz, kto jeszcze z nami jest!

- Nie mów, że dorwałaś we Wrocławiu jakiegoś lalusia podobnego do tego wokalisty z A-HA, zajączku? Pamiętasz, jak się w nim podkochiwałyśmy? I w jego piosenkach… – kobieta nazwana przez mamę Mika, nucąc refren "Stay on these roads" podeszła do drzwi kierowcy i pochyliła się, zaglądając do środka.

- Cześć, Olu. Małgosia jestem. Aleś ty śliczna, skarbie. Jak to dobrze, że nie jesteś podobna do tego paskudnego rudzielca! – koleżanka mamy pokazała palcem w jej kierunku, a ta w odwecie kuksnęła ją mocno w bok i roześmiała się na głos. Mama ma taki piękny śmiech, pomyślała Ola. – Jeżeli urodę masz po ojcu, myszko, to muszę opracować jakiś chytry plan, aby pozbyć się twojej matki i dorwać do tego przystojniaka!

Mama znowu zaniosła się od śmiechu, aż musiał ją rozboleć brzuch, bo objęła się rękami i niemal zaczęła zwijać. Ola pomyślała, że to jest właśnie jej prawdziwa mama. Normalna, odstresowana, roześmiana, z dystansem do samej siebie, kumpelka. A nie ta przewrażliwiona, nadopiekuńcza matka, skrywająca przed nią przez całe życie ważne rodzinne sekrety. Ale może jeszcze wszystko będzie normalnie. Jeśli tylko obie będą tego chcieć.

- No, no, a kogo wy tu jeszcze ukrywacie, lubieżne panienki? – Małgosia bez pardonu wsadziła górną część swojego korpusu do wnętrza samochodu, wypełniając miejsce między Olą, a kierownicą volkswagena i zajrzała na tylne siedzenie. – O, Jezu! Pan profesor Rybka! – szybko chciała się wycofać, ale zbyt nagle i nieuważnie się podniosła, solidnie waląc przy tym głową w podsufitkę, aż zadudnił metalowy dach. Kiedy wygrzebała się wreszcie na zewnątrz, nie zrażona strzeliła kolejnym żartem. – Chyba mi nikt nie powie, że pan profesor gustuje teraz w młodszych, szkieletopodobnych niewiastach? A może wy go porwałyście, co?!

Teraz śmiechem wybuchnęli już wszyscy. Pan Stefan próbował dusić guzik w drzwiach, ale nie wiedział, że akurat ten jeden mechanizm otwierania okna w samochodzie Oli nie działa. Pociągnął w zamian za to klamkę, otworzył drzwi i wysiadł. Wysiadła także zaintrygowana Ola. Pan Rybka był odrobinę niższy zarówno od Julii, jak i od Małgosi, jego dawnych uczennic. A już na pewno był niższy od Oli, która okazała się być najwyższą osobą w tym czteroosobowym towarzystwie. Były nauczyciel podszedł do Małgosi, chwycił ją w ramiona i z głośnym cmoknięciem złożył powitalnego całusa na jej policzku.

- Och, Gosiu. Jak to miło cię widzieć. Gdybym był jakieś pięć lat młodszy, jeszcze bym ci w głowie zawrócił. Ale teraz to raczej mnie trzeba zawracać kiedy zapominam się i mijam klatkę mojej kamienicy, wyliczać mi pigułki na rano i na wieczór oraz przypominać o tym, że dzisiaj od rana mamy wtorek – pan Rybka spojrzał po wszystkich sprawdzając, czy złapią się na jego podstęp.

- Poniedziałek! – wykrzyknęły jednocześnie wszystkie trzy kobiety, oczywiście nie wierząc w jego problemy z pamięcią.

- One chodziły razem do jednej klasy w ogólniaku, Olu – pospieszył z wyjaśnieniami pan Rybka. – Papużki nierozłączki. Wiecznie rozgadane i wiecznie zaczytane.

- W Chmielewskiej na przykład zaczytane. Na zabój, można powiedzieć – dopowiedziała Julia.

Ola zauważyła, że mama przestała się obawiać jakichś niespodziewanych i przykrych ataków z jej strony. Widocznie uznała, że w nowym dla córki towarzystwie nie grożą jej ze strony Oli jakiekolwiek nieprzyjemności. Chciała z pewnością wykorzystać okazję i złapać szansę na rozpoczęcie mozolnych starań o załagodzenie wybuchowego konfliktu między nimi. – Znasz Chmielewską, córcia, pożyczałam te książki dla ciebie, jak byłaś w liceum. Sama też zresztą do nich często wracałam.

- Znam, znam. Też uwielbiałam te babskie kryminały. Widzę, że pani Małgosia ma podobny styl dowcipno-literacki, co ich autorka – Ola mrugnęła okiem do pani Małgosi, a ta z zadowoleniem przyjęła ten komplement.

Ola dobrze się czuła wśród tych nowo poznanych osób i chciała najwyraźniej dać mamie do zrozumienia, że topór wojenny na razie pozostanie zakopany. Ale jeszcze niezbyt głęboko, póki co. Po wyprowadzce z Głogowa, a potem po skończeniu studiów kontakty z jej znajomymi się pourywały i Oli brakowało dobrego, dowcipnego i inteligentnego towarzystwa. Choćby tak różnorodnego wiekowo i o tak różnych temperamentach jak dowcipkująca grupka stojąca przed nią.

- Jaka pani! – poprawiła Olę koleżanka mamy. – Panie to w klubie przy barze można spotkać. Małgosia jestem. Identycznie jak ma na drugie twoja mama. Możesz mi bez obaw mówić po imieniu, ptaszyno. Możesz też mówić mi Gosia, Gocha, ale nie cierpię Gonia. Julka na pewno nie będzie zła, jeśli będziesz mnie traktować jak ciotkę. Nigdy się na mnie nie złościła, ani nie podnosiła głosu. Kochany mój zajączek! – i Małgosia przytuliła się na moment do Julii, głaszcząc ją po policzku i mierzwiąc jej włosy na czubku głowy.

- A ja jeden raz na Małgosię nakrzyczałem, przyznaję się – wtrącił pan Rybka tonem gawędziarza i z palcem podniesionym do góry. Wszystkie dziewczyny natychmiast zamieniły się w skupione słuchaczki. – Pamiętam taki dzień. Ciepły, chyba majowy. Za oknami piękne słońce. Wchodzę do sali na zastępstwo, bo akurat rusycystka zachorowała. Klasa huczy, wariuje i wrzeszczy. A Małgosia siedzi spokojnie w otwartym oknie z nogami wiszącymi na zewnątrz. Nie widziałem, że ma książkę na kolanach i czyta ją, głęboko pogrążona w fabule. Serce mi zamiera ze strachu i bez zastanowienia nad możliwymi skutkami krzyczę: „Złaź stamtąd natychmiast, Chmielówna!”. Bo Małgosia miała na nazwisko Chmiel, musisz wiedzieć. A ta przestraszona podskakuje i razem z książką wypadają z tego okna na zewnątrz!

- Na szczęście ta sala była na parterze, chociaż był to wysoki parter – pospieszyła z objaśnieniem Małgosia. – Skończyło się na przewrotce, skręconej kostce i otarciach łokci. Najbardziej jednak ucierpiała Chmielewska. Okładki się oderwały, a kartki powylatywały. A najgorsze, że książka była pożyczona i to od twojej mamy, Olu.

- Ano, była – przypomniała sobie Julia. - Byłam taka przerażona i darłam się, kiedy podbiegłam do okna. Myślałam, że się zabiłaś, słowo daję. O zniszczonej książce nawet nie pomyślałam. Na szczęście dało się ją jakoś posklejać taśmami, a Mika potem i tak odkupiła mi nowy egzemplarz. Oba są gdzieś u nas do dzisiaj.

- Mika? A nie Małgosia? – Ola była już skonsternowana zamieszaniem z tymi imionami. Do jej matki Antoniny zwracano się Julia, a z kolei do jej kumpeli Małgosi - Mika. Kto by się w tym nie pogubił?

- A z tym to jeszcze inna historia była – tłumaczyła Julia. – Tę ksywę nadał jej taki jeden nasz nauczyciel, pan Mancewicz od PO. Dobrze pamiętam, Mika?

- Dokładnie. A to wszystko dlatego, że no cóż, miałam w zwyczaju się często spóźniać na lekcje…

- No i kiedy się spóźniała, to oczywiście nauczyciele zawsze pytali ją, dlaczego się spóźniła – kontynuowała Julia. – A Mika, jak to Mika, plątała się i zmyślała aż się jej uszy dymiły. „Mi… mi pies pogryzł zeszyty”, „Mi… mi się drzwi w domu zacięły”, ale najlepsze było „Mi… mi się droga do szkoły pomyliła!”. Ryliśmy z niej za każdym razem. Ale w końcu profesor Mancewicz, porządnie wpieniony wstawił jej do dziennika uwagę i powiedział: „Mam już dość tego twojego mikania, Chmielówna!”. Odtąd zaczęliśmy Małgosię nazywać Mika, i tak już zostało do końca liceum. Tak do to Gosi przylgnęło, że aż do dzisiaj wszyscy dawni znajomi tak do niej mówią.

- No, dobra – stwierdziła Małgosia spoglądając na zegarek. – Powspominałyśmy, pośmiałyśmy się, ale ja jestem w robocie. Muszę wracać. Do widzenia, panie profesorze! – Potem nachyliła się do ucha Oli – A tobie, kochana, to ja jeszcze o twojej mamie takie rzeczy poopowiadam, że się zdziwisz, co to była z niej za sztuka!

- Słyszałam to, lafiryndo jedna! – Julia znów sprzedała przyjaciółce lekki cios pod żebra.

- Sama jesteś lafirynda! – zaśmiała się Małgosia. – To ty mnie tu w Bolcu zostawiłaś samą i w świat sobie odjechałaś!

Małgosia podała na pożegnanie dłoń panu Rybce, potem Oli, a Julię przytuliła, jakby miały się widzieć po raz ostatni w życiu. Niegdyś uwielbiały się i traktowały wręcz jak siostry, bo żadna z nich nie miała swojej własnej.

- Cieszę się, Jula, że mogłam ci jakoś pomóc. Dobrze, że szef zgodził się na tę weekendową fuchę. No i musimy jeszcze raz powtórzyć te nasze ploty, jak w piątek! To na razie, zadzieram kiecę i lecę!

- Jasne, Mika. Następnym razem zapraszam do nas, na Graniczną! Może za tydzień jakiegoś grilla razem upichcimy. Szykuj się, bo zadzwonię na pewno! – Julia ostatnie słowa wypowiadała już do pleców dawnej koleżanki z czasów liceum, a ta nie odwracając się podniosła tylko prawą rękę i pomachała nią na pożegnanie.

- Mika to jednak niezła aparatka - stwierdziła pod nosem Julia, kręcąc głową i wsiadając do samochodu. Usiadła na przednim siedzeniu pasażera, sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej maleńką szklaną myszkę. Dała ją Oli. – A to prezent dla ciebie. Myszka. Od cioci Miki! Ha ha ha!

Ola włączyła silnik, lecz nie wrzuciła od razu wstecznego biegu. Rozbawiona i zamyślona siedziała przez chwilę, wpatrując się w to maleńkie cudeńko, wykonane z różnokolorowych kawałeczków szkła. Myszka wydawała się uśmiechać, więc i ona uśmiechnęła się do myszki, a po chwili też do mamy, która w tym momencie musiała już być pewna, że jej córkę na dobre opuszcza zrodzona w piątek złość i wściekłość.

Ola trochę zazdrościła mamie takiej koleżanki, jak Małgosia. Tyle lat minęło, a one zachowywały się, jakby widziały się ledwie tydzień temu. Wspaniale byłoby mieć kogoś, na kogo w każdej sytuacji można liczyć. Z kim rozumiesz się bez słów. Kogoś, komu można się wygadać, pożalić, czy pochwalić interesującym facetem. Kogoś, kto nie jest dwa razy starszy od ciebie i kto nie jest marudzącą i zawsze wiedzącą lepiej matką. No dobra, wystarczy tego. Pora odpuścić. Teraz trzeba popatrzeć do przodu, a nie oglądać się za siebie. Nienawiść może wszystko zniszczyć. A mama swoje odcierpiała. Od niej i od babci Basi też.

Wreszcie Ola ruszyła i opuściła niewielki parking przeznaczony dla klientów huty szkła, szukających pięknych i unikalnych, szklanych, ręcznie wykonanych przedmiotów do swoich domów i mieszkań. Przepuściła sznurek czterech tirów i ostrożnie włączyła się do ruchu w kierunku Bolesławca. Za kilkanaście minut będziemy nareszcie w domu, ucieszyła się w myślach. Dom na Granicznej w Bolesławcu stał się już dla niej prawdziwym, chociaż kolejnym, domem. I w tym domu wkrótce być może będzie witać brakującego w nim dotąd ojca.

Mocno pożałowała, że tak nakrzyczała na mamę i na babcię. To było do niej takie niepodobne. Nic to, trzeba będzie przeprosić. Wybaczą jej. Przecież one zawsze jej wybaczały, kiedy stroiła te swoje dziecięce fochy.


Czy naprawienie relacji rodzinnych jest możliwe? Jak Ola dogada się ze swoim ojcem? Czy szklana kopia szmaragdu spełni dobrze swoją rolę? Co ta Julia knuje? Czekamy na Wasze pomysły i opinie, pozostając w głębokim zachwycie dla Waszej wyobraźni, Drodzy Czytelnicy!

Cieszymy się, że jesteście z nami! Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 36

~~Rdzawa Begonia niezalogowany
8 stycznia 2021r. o 20:57
Uśmiałem się setnie, (A).
Oczywiście w tym momencie przed oczami leci scena z klasyka,
ta z napadu u jubilera:
- Wie pan co to jest?
- Tłumik.
- A mam do niego dokręcić ratlerka?
Ha ha ha!!
M.
Odcinek się zaraz wydrukuje, tylko toner uzupełnię w klawiaturze.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Rdzawa Begonia niezalogowany
8 stycznia 2021r. o 21:24
Pani Redaktor, naprawdę nie dało się bez tych słów. Może przejdzie. Dotąd było i tak bardzo, bardzo grzecznie.
Najwyżej proszę wstawić na obrazku znaczek PEGI16.
c.d.
------------------------------------------------
Julia włożyła klucz do górnego zamka i przekręciła dwa razy. Ach ten wujek. Przecież wystarczyłoby przekręcać gałkę od środka jedynie o jeden obrót. Efekt byłby dokładnie taki sam. Ola dawno już się tego nauczyła. No, ale wujkowi Zygmuntowi ciężko było pewne rzeczy wytłumaczyć, zwłaszcza ostatnio. Coraz częściej nachodziła go potęgująca się, maniakalna wręcz obawa o jakieś najście bandytów, czy może nawet coś gorszego. Najpewniej wpływ telewizji. Powinna porozmawiać z wujkiem na temat ograniczenia czasu wgapiania się w migający ekran i unikania brutalnych filmów sensacyjnych. Tym bardziej, że dźwięk strzelaniny z nastawionego na poziom dwadzieścia pięć telewizora, zawsze przeszkadzał Słowikom, ich dość spokojnym i przyjaznym sąsiadom, zamieszkującym drugą połowę poniemieckiego bliźniaka.

Julia nie chciała dzwonić dzwonkiem, bo być może wujek odbywał właśnie swoją codzienną poobiednią drzemkę. Przed wyjazdem zostawiła mu zrobione dzień wcześniej łazanki z kapustą. Trzy razy upewniała się podniesionym głosem, zanim wyjechały rano z Olą po pana Stefana, czy wujek zrozumiał, że ma w lodówce gotowy posiłek i trzeba go tylko podgrzać.

Julia przejrzała pęk kluczy i wybrała kolejny z nich. Znała wszystkie klucze zawieszone na kółku na pamięć, więc nie musiała ich oznaczać specjalnymi różnokolorowymi zawieszkami, jak Ola w swoim komplecie. Włożyła ten z wygrawerowanym niedźwiedziem do dolnego zamka i spróbowała obrócić. Zamek nie przekręcił się jednak o pełny obrót, bo zwyczajnie nie był zamknięty. Dziwne.

W głowie Julii zapaliła się dość spora czerwona żarówka. Nieco tylko mniejsza od jej głowy. Czyżby dzisiaj pamięć wujka Zygmunta poważniej zaszwankowała? Zawsze, kiedy zostawiała wujka samego na dłuższy czas, miała obawy, czy poradzi sobie sam w domu ze wszystkim. Na co dzień starała się jednak nie uprawiać czarnowidztwa i nie dzwoniła do niego co pięć minut, sprawdzając czy wszystko w porządku. Tym bardziej, że próbowały z Olą tak układać swoje zawodowe i prywatne grafiki zajęć, by sytuacje w rodzaju „wujek sam w domu” zdarzały się jak najrzadziej i trwały jak najkrócej.

Do Wrocławia Ola nie chciała puścić swojej mamy samej. Uparła się, że sama poprowadzi, jakby bała się, że Julia nie posiada wystarczających do tego umiejętności. A może chciała jej tylko pokazać, że nadal jest po piątkowej awanturze obrażona i nie będzie wyrodnej matce pożyczać auta, chociaż to przecież od niej dostała polo w prezencie.

Gdyby w domu była Ola, drzwi zamknięte tylko na jeden z zamków nie zdziwiłyby Julii. Ola zawsze zamykała drzwi tylko na góry zamek, ale wujkowi dotąd się to nie zdarzyło. Jej jedynej córki jednak w domu nie było, bo po wysadzeniu Julii przed bramą, pojechała z panem profesorem, jego pomarańczowym kocykiem i owiniętą weń cenną zawartością do jego mieszkania na 1 Maja. Tak uzgodnili z panem Stefanem. Szmaragd miał wrócić dzisiaj do niego, a dopiero nazajutrz mieli go zdeponować w skrytce bankowej, bo jak się okazało jeden z banków w Bolesławcu oferował taką usługę wynajmu bezpiecznych schowków. Lepsze to niż skarpeta w wersalce. I mieli obydwoje nadzieję, że bezpieczniejsze.

Postanowili wspólnie z panem Rybką jeszcze przed wyjazdem do Wrocławia, że na razie nie będą wtajemniczać Oli w sprawę odnalezionego zielonego kamienia, a postrzelenie jej ojca w garażu wytłumaczyli jej jako zwykły napad rabunkowy członków niebezpiecznej szajki złodziei samochodów, których spłoszył wezwany przez pana profesora patrol Policji. Zdradzili przy okazji córce Bolka, że jej ojciec bohatersko stawił napastnikom czynny opór i przez to właśnie został ranny. I że Julia i pan Stefan byli już przez policjantów przesłuchiwani. I że to dzięki nim Policja wpadła na trop przestępców i tylko kwestią czasu jest ich aresztowanie i osadzenie w więzieniu. Ola we wszystko uwierzyła, co zawdzięczali po części temu, że bolesławieckie media na temat ubiegłotygodniowego napadu z bronią w ręku nadal nie posiadały zbyt wielu informacji.

Julia schowała klucze, chwyciła i podniosła różową walizkę, a następnie weszła do korytarza. Nie zamykając drzwi stała przez kilka sekund i nasłuchiwała. Cisza panująca w domu aż dzwoniła jej w uszach. Gdyby zabrzmiała jak dzwonek alarmowy, może zawinęłaby się na pięcie i uciekłaby z krzykiem. Ale dzwonek w głowie milczał, a Julia poczuła głęboko w trzewiach, że coś tu ewidentnie nie gra. Cała jej babska, niemal pół wiekiem doświadczona intuicja, podpowiadała jej, że z wujkiem musiało się stać coś niepokojącego.

Postawiła neseser na wykafelkowanej podłodze i nie zdejmując ażurowych sandałów założonych na wyjazd, ruszyła powoli krok za krokiem przed siebie. Bała się tego, co mogła za chwilę zobaczyć. Światło w łazience było zgaszone. Drzwi od pokoju wujka Zygmunta były zamknięte, jak zwykle zresztą. Wujek nigdy nie zostawiał ich otwartych.

Zakłuło ją w dołku, kiedy zobaczyła drzwi od kuchni. I one były zamknięte. Tych drzwi przecież nikt z domowników nigdy nie przymykał, nawet kiedy w kuchni gotował się kalafior.

Julia przełknęła ślinę, a serce zdublowało tempo swojej pracy. Wujkowi musiało stać się coś złego, kiedy ich nie było w domu. Jeżeli tak, to jak ona to powie Oli? W innej sytuacji, kierowana troską, pobiegłaby w pośpiechu do kuchni, ale teraz dopadło ją ogromne poczucie winy za pozostawienie wujka bez opieki i ogarnął ją paraliżujący strach. Podeszła po cichutku, chwyciła za klamkę i popchnęła ciężkie, ręcznie wykonane niegdyś przez stolarza, przeszklone w trzech czwartych drzwi. Zbyt rzadko oliwione zawiasy głośno zaskrzypiały i zmusiły skrzydło do zatrzymania się zanim w pełni się jeszcze otworzyło. Drzwi pozostały na wpół otwarte, ale Julia i tak zobaczyła to, czego się tak obawiała. Miała rację. W kuchni, podczas ich nieobecności, wydarzyło się coś niedobrego.

Choć w swych pesymistycznych obrazach, które przed chwilą ją nawiedzały, widziała wujka Zygmunta leżącego na podłodze, to akurat ta drastyczna wizja nie sprawdziła się. To znaczy nie do końca. Wujek nie leżał, lecz siedział na krześle przy stole kuchennym z głową opuszczoną na klatkę piersiową, całkiem jakby zasnął w tej pozycji. Powinna teraz podejść i sprawdzić, czy oddycha, a jeśli tak to poczuć ulgę i delikatnie nakrzyczeć na niego, że śpi przy stole zamiast zdrzemnąć się w łóżku. I zrobiłaby tak, gdyby nie dwa niewielkie detale.

Przed wujkiem, siedzącym plecami do okna, stał do połowy spałaszowany talerz łazanek z widelcem nadal wbitym w napoczętą porcję. Julia widziała kiedyś filmiki na youtubie, na których śmieszne dzieciaki zasypiają przy posiłku, ale nie sądziła że może się to zdarzyć i dorosłemu. Tylko dlaczego wujek ma opuszczone ręce? Gdyby zasłabł podczas jedzenia, to jego ręce raczej powinny nadal znajdować się na stole. Wstrzymała oddech, jakby chciała usłyszeć czy wujek pochrapuje, albo czy chociażby oddycha.

Nadal jednak nie wchodziła do kuchni z zamysłem obudzenia śpiącego starszego pana, ani nawet z jakiejkolwiek innym zamiarem. Za sobą przez otwarte drzwi wejściowe usłyszała dźwięk dzwonka dziecięcego roweru. Któryś z sąsiadów zdaje się wyszedł na rodzinny spacer ze swoim dzieckiem. Julia pomyślała, że zajmowanie się starszą osobą przypominało czasem opiekę nad małym dzieckiem. Być może tak należałoby teraz potraktować zastaną sytuację, gdyby nie drugi widoczny, mimo zgaszonego w kuchni światła i jasnego okna za plecami siedzącego, szczegół. Koszula wujka była poplamiona krwią, tuż pod jego brodą. Niedużo tych plam, ale prawda jest taka, że nie powinno tam być nawet jednej z nich.

- Wujku! Co ci jest?! – krzyknęła nadal stojąc na progu kuchni do siedzącego bez ruchu najstarszego członka rodziny, licząc że może głośny dźwięk wyrwie go ze snu.

Ślady krwi sprawiły, że coś w niej zaskoczyło i zaczęła nareszcie działać jak ratownik. Otrząsnęła się ze swojego strachu, a odblokowane stawy i przywrócony oddech pozwoliły jej wreszcie na wyuczone działanie. Nie popychając na wpół otwartych drzwi do końca, przedostała się bez problemu przez powstałą szparę. Szybkim krokiem ruszyła do nie dającego oznak życia wujka i zaczęła obchodzić stół z lewej strony.

Zanim jeszcze dotarła do drugiego krańca stołu nagle zauważyła, że ręce wujka są skrępowane za jego plecami za pomocą jakiejś taśmy. Nie zdążyła jeszcze do końca pomyśleć, co to może znaczyć i że ten ktoś, kto nie wahał się skrępować bezbronnego, nieco już zniedołężniałego staruszka, może nadal przebywać w domu, kiedy dostała silne uderzenie w tył głowy. Upadła do przodu, nie czując nawet jak rozbija sobie przy tym nos o krawędź przewracanego z hukiem krzesła.

***

Dymitr zdawał sobie sprawę, że przechodząc przez długie podwórko do samochodu pozostawionego za płotem w tylnej części ogrodu, może zostać łatwo zauważony nawet przez niezbyt wścibskich sąsiadów. Zwłaszcza, że niesiona przez niego różowa walizka niemal świeciła z daleka, a nikt normalny nie skacze z tej wielkości z bagażem przez płot, mając możliwość opuszczenia posesji zwyczajnie, przez otwartą bramę, jak wszyscy dość liczni mieszkańcy tej spokojnej ulicy. Wolał mimo wszystko minimalizować ryzyko bycia zauważonym i zapamiętanym przez kogokolwiek. Po wcześniejszym rekonesansie po okolicy jakąś godzinę wcześniej, zaparkował na ścieżce przebiegającej tuż za tylną częścią ogrodzenia, które nie było jednak wyposażone ani w dodatkową bramę, ani nawet w furtkę, tak jak to widział na sąsiednich posesjach.

Zaraz po tym, kiedy trzepnął w głowę wchodząca do kuchni rudowłosą lisicę kolbą swojego pistoletu, pożałował swojej nadgorliwości. Mógł przecież najpierw uciąć sobie z nią krótką towarzyską pogawędkę, popatrzeć na jej zadbaną buźkę oraz figurę i wyciągnąć z niej kilka informacji. Na pewno zleceniodawcy byliby zainteresowani, w jaki sposób ona i jej komandos weszli w posiadanie informacji o istnieniu poszukiwanego przez nich pojemnika z nietypową zawartością. Sam był niezmiernie ciekawy, co oni w ogóle mieli z tym wspólnego i skąd wiedzieli tak od razu, gdzie szukać zakopanej skrzynki.

Wiedział, że tuż obok, w drugiej połowie bliźniaka, byli obecni jego mieszkańcy, więc hałas z kuchni mógł wzbudzić ich uzasadnione podejrzenia. Nie czekając na najście zaniepokojonych sąsiadów postanowił zabrać stojącą w korytarzu walizkę i przejrzeć ją dokładnie dopiero w samochodzie. Jakże się ucieszył, kiedy chwilę wcześniej zobaczył przez okno, że widziana kilka dni temu w lesie i potem w mercedesie kobieta, towarzyszka tego postrzelonego w garażu gościa, wyciąga z żółtego auta i taszczy do swojego domu różowy neseser. Ten sam, który widział przy nich w lesie w okolicy tego nowego, zatłoczonego kąpieliska. Ten sam, w którym spodziewał się odnaleźć „zapodzianą” zawartość starej skrzynki, o którą zrobił mu niedawno awanturę Albert.

Zmartwił się jedynie, że lisica weszła do domu sama, a jej jeszcze bardziej interesująca córka odjechała. Gdyby weszły do domu obie i gdyby zdołał je jednocześnie unieruchomić tak łatwo jak uderzonego pięścią w twarz staruszka, nie musiałby się tak spieszyć. Mógłby na spokojnie jeszcze z domu zadzwonić do Alberta i ustalić, czy to co zauważył po szybkim i pobieżnym przejrzeniu wnętrza walizki, jest tym, za co otrzyma wreszcie pozostałą część zapłaty.

Po minucie od przeskoczenia ogrodzenia dotarł do pozostawionego nieco dalej, pomiędzy starymi zdziczałymi jabłoniami, swojego nowego audi. Nie było dokładnie takie, jakiego szukał, ale po objechaniu trzech okolicznych komisów wiedział, że nie powinien wybrzydzać. Marka była chodliwa, a kolejnych egzemplarzy modeli A6 z mocniejszymi silnikami handlarze spodziewali się dopiero we wrześniu. Ale nie ma co. Cztery kółka, to zawsze cztery kółka. A ten egzemplarz A4 do tego nie był zbyt drogi. I jak to mówią znawcy motoryzacji, miał oko. Czarny lakier, dużo chromowanych dodatków, alufelgi, przyciemniane szyby. Wizualnie perełka. Technicznie? Wyjdzie w praniu. Ma być igła. Niemiec płakał jak sprzedawał. Funkiel nówka, nie śmigany. Jak każde auto z komisu.

Dymitr położył walizkę na przednie siedzenie pasażera i obszedł samochód, zrywając po drodze jedno małe, czerwone jabłko wiszące nad jego głową. Zanim usiadł za kierownicą wytarł je o połę płaszcza i głośno mlaskając zjadł, jak zwykle razem z ogryzkiem. Co za smak, pomyślał. Te dzikie jabłuszka zawsze smakowały o niebo lepiej od tych wypolerowanych i napompowanych, na pewno świecących w ciemności marketowych owoców. Stanęły mu przed oczami obrazy z lat szkolnych, kiedy jako bose dzieciaki skakali z kolegami po gałęziach owocowych drzew w zaniedbanych sadach, opuszczonych przez dawnych polskich sąsiadów, mieszkających przed wojną w ich wiosce.

Siedząc na miejscu kierowcy, obrócił leżącą na siedzeniu obok walizkę zatrzaskami w swoją stronę i otworzył. W środku znajdowała się tylko jedna niewielka, kolorowa, papierowa torebka z uchwytami, taka, w jakiej wręcza się solenizantom i jubilatom upominki. Zajrzał do środka, lecz nie wyjmował, ani nie dotykał mieniącego się zielonego sześcianu. Na wszelki wypadek lepiej go nie ruszać. Aby nie uszkodzić i aby nie zostawiać odcisków palców. Podziękował w myślach rudej babeczce za przedwczesny urodzinowy zielony prezent, który miał wkrótce zamienić się w czystą zieloną gotówkę. Zamarzył o krótkim wypadzie w Bieszczady. Były tak bardzo podobne do miejsc, z których pochodził i w których mieszkał do czasu wstąpienia do wojska.

Uznał, że miał w tej sprawie niesamowitego nosa, ale i wiele szczęścia. Dwie rzadkie, ale bardzo przydatne rzeczy w jego fachu. Kamień mógł znajdować się gdziekolwiek indziej, schowany przez wyszkolonego w walce cwaniaka, napotkanego w garażu. Równie dobrze mogło okazać się, że w skrzynce w ogóle niczego nie było. Przyszło mu do głowy, że w sumie to dobrze, że ten facet nie został przez niego zabity na śmierć. Gdyby kamienia nie znalazł u lisicy, a jakimś przypadkiem z kolei ją odesłałby na łono Abrahama, to ten gość, leżący jak dotąd w szpitalu, byłby jedyną i ostatnią nadzieją na odnalezienie kamienia.

Dymitr wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza telefon, rozchylił krawędzie torebki i zrobił zdjęcie zawartości. Wpisał po kolei cyfry zapamiętanego numeru do Alberta i przesłał do niego zrobione zdjęcie MMS-em. Zamknął walizkę, włączył silnik i powoli ruszył. Zanim zadzwoni do niego i umówi się z nim na przekazanie przedmiotu zlecenia, chciał najpierw znaleźć jakieś spokojne, ustronne miejsce. Wolał na wszelki wypadek nie znajdować się w pobliżu, kiedy pod opuszczony przez niego przed chwilą dom zjedzie się cała armia policjantów. Nie wiedział, kiedy córka lisicy wróci do domu. Być może pojechała do szpitala, a być może tylko na jakieś zakupy. Ale kiedy tylko dziewczyna wróci, to na pewno w całej okolicy znowu zrobi się gorąco. A nie miał ochoty kolejny raz uciekać na piechotę.

Po kilku minutach zatrzymał samochód na pustej części parkingu pod Tesco. Znajdowała się tu niedroga stacja paliw, a obok jeszcze stała myjnia z odkurzaczem. Pomyślał, że zatankuje i odpicuje trochę to auto, zanim pojedzie do Alberta po zaległą kasę. W końcu jak cię widzą, tak cię piszą. W tej branży wbrew pozorom ważne jest, czym jeździsz. Zadbane auto odpowiedniej marki dodaje ci niezbędnego prestiżu i szacunku.

Sięgnął po telefon dokładnie w momencie, kiedy zabrzmiał dzwonek. Na wyświetlaczu pojawił się numer bez przypisanej nazwy. Starał się nie zapisywać danych do swoich zleceniodawców. Telefon mógł się kiedyś zgubić, a wtedy takie dane mogłyby zaszkodzić zarówno im, jak i jemu samemu. A do tego nie mógł dopuścić. Wyświetlony numer był dokładnie tym, na który kilka minut temu wysłał wiadomość multimedialną.

- Dymitr, czy ty sobie z nas jaja robisz? Naprawdę masz nas za takich idiotów?! – w telefonie zabrzmiał dobrze zapamiętany z ostatniego ich spotkania głos. Poznał go, mimo, że dotąd Albert tak głośno na niego jeszcze nie wrzeszczał.

- Albert, spokojnie! Przecież mam ten twój kamień. Wysłałem ci zdjęcie, nie dostałeś go? Jak ci się tak pali, to mogę być z towarem w Legnicy już za godzinę – tłumaczył się Dymitr, nie wiedząc na razie z jakiego powodu musi to robić.

- Nie rozumiesz, pacanie, że mój szef ci tego nie daruje! Wiesz, czego on nie znosi? Oszustów, krętaczy i złodziei. Możesz powiedzieć, że coś ci nie wyszło, możesz powiedzieć, że nie dajesz rady albo że wycofujesz się z interesu i oddać zaliczkę, ale nigdy nie powinieneś nas robić w bambuko! Ty myślisz, że my jesteśmy tacy naiwni, a ty jesteś taki cwany?! Chciałeś na nasz koszt pożyć sobie do emerytury?! – Dymitr odstawił aparat od ucha i sprawdził, czy z głośniczka nie wylatuje aby ślina pieniacza. Na szczęście nie wymyślili jeszcze takiej opcji w telefonach, bo miałby teraz mokre pół twarzy.

- Albert, albo się uspokoisz, albo się w tej chwili rozłączam… – postawił się Dymitr.

- Tylko spróbuj to zrobić, a świtu nie dożyjesz! – nadal darł się Albert, choć z nich dwóch to nie on był specem od mokrej roboty.

- A, co? Może mnie tym swoim wrzaskiem zabijesz? Wyluzuj, bo ci grdyka wyskoczy i już nigdy nie zaproszą cię do włoskiej opery, gogusiu jeden. Wyjaśnisz mi wreszcie normalnie, w czym problem, czy mam przyjechać i wyciągnąć to z ciebie razem z tym twoim niewyparzonym jęzorem?! – teraz groźbą domagał się jakiegoś wyjaśnienia Dymitr.

- Nie podskakuj jak wsza na grzebieniu, bo nie wiesz, co my o tobie wiemy i co możemy tobie zrobić – głos Alberta nadal był podniesiony i piskliwy. – Coś ty mi wysłał?

- No, jak to co? Zdjęcie kamienia ze skrzynki. Przezroczysty i zielony, nie za duży, ale dość ciężki sześcian. Tak mówiłeś, czy może się mylę? Przecież widzisz na zdjęciu, jak wygląda. A może zdjęcie jest niewyraźne, albo za ciemne? Robiłem bez wyjmowania go z torebki. Może zrobię i wyślę jeszcze raz… – próbował łagodzić i wyjaśniać Dymitr.

- Nie o to chodzi, człowieku – Albert zmieniał już nieco ton. – Z wyglądu wszystko się w zasadzie zgadza. Ale jak tego nie odkręcimy, to obaj będziemy w czarnej dupie…

- No to o co ci chodzi? Powiesz mi wreszcie, do cholery? – Dymitr zaczął się na poważnie denerwować. Pod skórą czuł, że chyba znowu musiał w czymś nawalić i wszystko ponownie skrupia się na nim.

- Dymitr, przesłałem tę fotkę do naszego specjalisty jubilera, bo tego zażądał szef. I wiesz, co on powiedział szefowi? Że to nie jest żaden szmaragd, tylko wygląda mu to na jakieś gówniane świecidełko – Albert znów przestawał nad sobą panować.

- Jak to? To niemożliwe! Oni wyjęli to przecież z tej skrzynki… – Dymitr gorączkowo szukał w pamięci, gdzie mógł popełnić błąd.

- A widziałeś to na własne oczy? Nie? No to w ciula cię zrobili… – Albert zaczął już wpadać w panikę, chociaż nie przestawał logicznie myśleć. – Zrozum, stary, że jeśli nie znajdziemy prawdziwego kamienia, to lepiej wykopmy sobie już mogiłę w lesie. Przecież i ja wziąłem kasę, i ty wziąłeś kasę. A teraz taki blamaż… A jak pomyślą, że jestem z tobą w zmowie? O, ja pierdzielę… To przecież takie oczywiste…

- Uspokój się. Kasę można oddać. A skąd wiesz, że ten jubiler nie ładuje cię na minę? Może mu w czymś podpadłeś? Trzeba najpierw sprawdzić, czy mówi prawdę – Dymitr podrapał się wolną ręką po brodzie.

– A ty wiesz, jak to sprawdzić? Bo ja nie wiem. A przecież nie będę latał po lombardach z takim czymś, nie jestem jakimś cholernym domokrążcą – zarzekał się Albert.

- Wiesz co, wypachniony skunksie w ząbek czesany? Powinienem mieć to w dupie. Razem z tym twoim kamieniem. Namówiłeś mnie do kolejnej roboty, chociaż nie chciałem. No, ale dobra. Dopłaciłeś za to. Tylko jak dla mnie, trochę za daleko to wszystko zaszło i teraz połowa gliniarzy w tym kraju na pewno mnie już szuka – wbrew swoim zwyczajom rozgadał się Dymitr. – Zrobimy tak. Przywiozę ci to, co znalazłem. Na razie nie mam podstaw, żeby uznać, że to fałszywka i żeby szukać dalej. Dam ci to, a ty polatasz po specjalistach od świecidełek i to sprawdzisz. Nie obchodzi mnie, jak, za ile i u kogo będziesz się dopytywał. Też się w to musisz z deka zaangażować. A jak potwierdzisz, że to podróbka, to obiecuję ci, że dalej poprowadzę to wszystko sam. I nie będzie cię to kosztować ani centa więcej, niż się umówiliśmy. Też się już wkurzyłem na tych poszukiwaczy skarbów, którym się chyba wydaje, że biorą udział w jakimś filmie sensacyjnym. To ja im teraz pokażę, gdzie ich miejsce i kto tu jest prawdziwym szwarccharakterem, z którym nie leci się ani w szklane kulki, ani w szklane sześciany…

- Umowa stoi. Dzięki, Dymitr. You are my man…

Dymitr nie słuchał dalej tych obcojęzycznych bzdetów Alberta, tylko rozłączył się. Sięgnął pod płaszcz i wymacał, że pistolet i tłumik znajdują się na swoim miejscu. Uruchomił ponownie silnik, chwycił mocno kierownicę w obie dłonie i zanim ruszył, zdenerwowany powiedział do siebie:

- No to, lisico, będziemy musieli zagrać teraz w kotka i myszkę. Z tobą i twoją prześliczną córeczką… a jak trzeba będzie to jeszcze raz z tym twoim stukniętym bohaterem ostatniej akcji…
--------------------------------------------
c.d.n.
Chyba się w zasadzie dobrze posklejało, prawda?
Dzięki (A)

Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~Ciemnopomarańczowa Gipsówka niezalogowany
8 stycznia 2021r. o 22:50
A i owszeM. Bardzo dobrze. Oficjalny komunikat wystosuję po publikacji na głównej. Uporządkuję emocje i pomyślę gdzie by tu jeszcze wetknąć swoje trzy grosze.
(A)

Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).

REKLAMAEfekt-Okna zaprasza