Jest już kolejny odcinek naszej bolesławieckiej powieści!
Indeks bohaterów - kto jest kim?
Siedemdziesiąta czwarta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Siedemdziesiąta piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Siedemdziesiąta szósta część tajemnic szmaragdu - TUTAJ
Czy dziewczyny zostaną choć połowicznie uwolnione? Zapraszamy do lektury:
Szuranie butów wreszcie ustało. Żaklina odczekała w niemal całkowitej ciszy jeszcze około dwóch minut, zanim zdecydowała się głośniej odetchnąć i ruszyć choćby jedną częścią swego ciała, które aktualnie zajmowało część ciemnej wnęki. Kto wie, czy jeszcze tu aby nie wrócą? – myślała z obawą. Podejrzane typy, które ująwszy Olę za ręce, wyniosły ją jak worek kartofli, nie sprawiały wrażenia morderców, tylko raczej przypadkowych odkrywców tej podejrzanej budowli i znajdującego się w niej pomieszczenia, w którym obie zostały nie tak dawno uwięzione. No, ale z takimi to nigdy nic nie wiadomo.
Pozycja w jakiej stała, przylgnięta do ściany znajdującej się za plecami, była okropnie niewygodna. Zdrętwiało jej dosłownie wszystko, łącznie z szyją i nogawkami spodni. Musiała jak najprędzej spróbować uwolnić ręce i nogi oraz zacząć się poruszać, aby umożliwić dostęp krwi do wszystkich swoich kończyn i organów. Inaczej nigdzie się stąd nie ruszy, a o uratowaniu Olki nie będzie mowy. Na razie bała się skakać w kierunku drzwi, którymi niesiona na rękach Ola bez własnej woli opuściła ich celę. Bo co, jeśli te podejrzane typy cały czas gdzieś tam się czają?
Żaklina obmacała związanymi na plecach rękami ścianę. Zwinęła dłonie w pięści i zaczęła pukać w nią knykciami. Dziwny ten dźwięk, stwierdziła. Jakby nie beton, czy inna cegła, ale ewidentnie metal. Z czego oni budowali te hangary? – zastanawiała się. Nie miała zbytniego pojęcia ani o samej konstrukcji tych dawnych wojskowych budowli, ani o materiałach z których były budowane. Doszła do wniosku, że dla zaspokojenia swojej ciekawości pozostało jej na razie pukanie.
Przesuwała skrępowane dłonie to w prawo, to w lewo, cały czas stukając. Niestety nikt nie zapytał „Kto tam?”. Metaliczny dźwięk, który dochodził do jej uszu, wskazywał, że to coś, o co opierała się od chwili, kiedy udało się jej wstać na nogi, jest sporych rozmiarów i nie jest ani betonową, ani murowaną ścianą, lecz jakąś grubą blachą. Przyszło jej coś do głowy. A może to są drzwi?
A skoro drzwi, to musiały się jakoś otwierać, co nie? Jakaś klamka, zasuwa, cokolwiek, za co ktoś wychodzący stąd musiał chwytać… Żaklina przeskoczyła o kilkanaście centymetrów w lewo. Pukanie, macanie, znów ta sama blacha. Znów podskok. Blacha. Po szóstym przeskoku dotknęła lewym ramieniem jakby ściany. Znaczy wnęka się tu kończy, wywnioskowała. A za plecami? Pomacała, próbowała postukać kostkami palców, ale trafiła na coś dziwnego. Coś co wyraźnie odstawało od blachy.
W swojej lekko wygięto-skulonej pozycji Żaklina musiała się trochę unieść na palcach stóp, aby spróbować chwycić za to coś i stwierdziła, że odrobinę się rusza. Wyraźnie wyczuła palcami skobel i kłódkę. Ta druga w dotyku wydawała się gładka, co wskazywało, że być może nie była aż taka stara. Pociągnęła, ale kłódka ani rusz. Bez klucza nie ma szans. Przesunęła palce wzdłuż metalowej sztaby i szybko dotarła do jej końca przymocowanego do betonowej ściany.
Przy ścianie sztaba kończyła się zawiasem. Na wszelki wypadek Żaklina pociągnęła także i za ten element. O dziwo, zawias wydawał się luźny. Czyżby bandyta zadbał o nową kłódkę, ale nie sprawdził umocowania sztaby w ścianie? Żaklina zaczęła poruszać zawiasem to w jedną, to w drugą stronę. Czuła, że zakres ruchu jest coraz większy, co mogło oznaczać tylko jedno. Jeszcze chwila wysiłku i mocowanie w ścianie przestało spełniać swoją rolę. Być może to korozja metalowych trzpieni, a być może kruszenie betonu ze starości. Tak czy siak, udało się jej wyrwać ze ściany tę część zawiasu, która powinna tkwić tam solidnie, uniemożliwiając otwarcie metalowych drzwi.
Sztaba z zawiasem zawisły na skoblu, połączone z nim kłódką, wydając charakterystyczny odgłos ocierania metalu o metal. Żaklina podskoczyła do przodu, obróciła się i w bardzo skąpym świetle dochodzącym od strony drzwi otwartych wcześniej przez tajemniczych gości oceniła, gdzie powinna włożyć palce, aby spróbować wykorzystać odkrytą przez siebie potencjalną drogę ucieczki.
Wiedziała, że musi podjąć tę próbę i po prostu sprawdzić, czy się da, czy nie. Zdawała sobie doskonale sprawę, że nie może tracić czasu, bo wcześniej czy później bandyta musi przecież tutaj wrócić. Ludzi nie porywa się i nie zamyka, aby gdzieś w zapomnieniu umierali śmiercią głodową. Najwyraźniej facet miał wobec niej i Oli jakieś plany, skoro zdecydował się na przetrzymywanie ich w odosobnieniu. Żaklinie przyszło do głowy, że przecież to wszystko musiało być wcześniej zaplanowane. Ani czas, ani miejsce nie wydawały się przypadkowe. Widać, że porywacz był do tego dobrze przygotowany. Tylko pytanie: która z nich była właściwym celem porywacza, a która tylko przypadkiem mu się nawinęła?
Żaklina postanowiła nie tracić czasu na dalsze myślenie. Ponownie przysunęła się tyłem do odkrytych drzwi, wymacała ich krawędź i włożyła palce w szczelinę. Zdaje się, że gdzieś tam fortuna zdecydowała się jej sprzyjać, bo niemal natychmiast skrzydło drgnęło i cicho skrzypiąc, zaczęło się uchylać. Tyle że do wnętrza, co zmusiło ją do podskakiwania i otwierania metalowych wrót na raty, kawałek po kawałku. Kiedy uznała, że zmieści się w powstałej szparze, odwróciła się i zajrzała przez nią. W drugim pomieszczeniu panowała ciemność, ale nie całkowita. Skądś dostawało się do wewnątrz trochę światła. Żaklina w kilku niewielkich skokach przecisnęła się przez powstały otwór i znalazła w środku.
Pomieszczenie to było dużo mniejsze, wąskie, na kształt krótkiego korytarza. Śmierdziało tu jeszcze gorzej niż w ich zaimprowizowanej celi. Może myszami, a może tylko mysimi odchodami. A może wcale nie mysimi? Bez względu na wrażenia zapachowe i tak była to, jak na razie, jedyna szansa na uwolnienie.
Na drugim końcu korytarzyka, po lewej stronie znajdowały się kolejne drzwi. To przez małe otwory w ich górnej części wpadała ta niewielka poświata. Żaklina już chciała do nich ruszyć w podskokach, ale postanowiła na wszelki wypadek najpierw domknąć te, którymi tu się dostała. Nie było to łatwe, ponieważ cały czas musiała używać rąk unieruchomionych z tyłu, za plecami. W końcu dała radę. Zasapała się przy tym tak, że słony pot zaczął ściekać jej z czoła na twarz. Wyjście stąd wydawało się już tak blisko. Nie za bardzo miała jak wycierać spływające krople, a swędziało jak cholera. Próbowała ocierać policzki o koszulkę na ramionach. Wydawało się jej przy tym, że słyszy własne łkanie. Sama już nie wiedziała, czy tak naprawdę wyciera pot, czy łzy. A może jedno i drugie.
Kiedy dotarła do tych kolejnych drzwi niemal straciła nadzieję na uwolnienie, bo wyobrażała sobie, że i te na pewno będą zamknięte na kłódkę. A ileż to można liczyć na szczęście? Szybko okazało się, że dwa razy na pewno. Skobla nie było, zawiasu również, a więc i tak nie byłoby do czego kłódki zamontować. Wystarczyło popchnąć drzwi ramieniem, a te z głośnym skrzypieniem uchyliły się. Nie na tyle, aby od razu przez nie przejść, ale wystarczyło, aby ocenić, że po drugiej stronie znajdują się gęste krzaki. Skoro roślinność, pewnie więc też i wolność.
Ostrożnie podskakując, wydostała się na zewnątrz. Rozejrzała się, ale kompletnie nie rozpoznawała otoczenia. Za sobą miała całkiem spory pagórek maskujący hangar, który właśnie udało się jej opuścić. Krzewy i niewielkie drzewa skutecznie zasłaniały widok dokoła. Gasnące słońce powodowało, że wszystko jednak wydawało się jej pomarańczowe. Kiedy zapadnie ciemność, to już w ogóle niczego nie zobaczę i nie będę mogła liczyć na żaden ratunek, pomyślała. Całą noc przesiedzę w jakimś nieznanym mi miejscu, z włochatymi pająkami i oślizłymi krocionogami. Trzeba się ruszyć. Tylko dokąd?
Oprócz szumu silników dochodzącego od strony jakiejś nieodległej, ruchliwej drogi, nie mogła usłyszeć niczego, co by wskazywało, że tam właśnie należy kontynuować swoją ucieczkę. Jedyny kierunek, który dawał jakąkolwiek nadzieję, to właśnie ta szumiąca droga. Już miała wykonać pierwszy podskok, aby opuścić otaczającą ją kępę krzewów i drzew, kiedy usłyszała całkiem bliski warkot silnika. Dobiegł do niej gdzieś z drugiej strony pagórka. Czyżby wrócił porywacz?
Jeśli nie znajdzie ani jej, ani Oli, nie wiadomo, co mu do przyjdzie głowy, przeraziła się Żaklina. Nie ma co ryzykować. Facet już pokazał, że na wiele go stać. Sama widziała, co zrobił z tamtymi dwoma mięśniakami pod szpitalem. Rachu ciachu i do piachu. Co robić? Wracać do środka? E, głupi pomysł. A jak gościu zajrzy tutaj, w te krzaki?
Żaklina obróciła głowę i dokładniej przyjrzała się najbliższej okolicy. Może jakiś dół? Cokolwiek? W nieodległej gęstwinie, w odległości co najwyżej pięciu-sześciu metrów zauważyła spory ciemny kształt. Co to może być? Raz i dwa, skok, podskok, trzy i cztery, hajdawery. Pięć i sześć… Przestań pleść… Co ja gadam?
Wyliczanki pomogły jednak Żaklinie szybko pokonać dystans i po chwili wskoczyła w tę gęstwinę. Gałęzie rozchyliły się nieco, odsłaniając zaparkowany samochód. Mimo że widziała tylko jego tył, to trudno było Żaklinie uwierzyć własnym oczom, bo rozpoznała to auto. Czy to nie jest właśnie to audi, do którego on nas zapakował? Jeżeli tak, to co to za pojazd, który przed chwilą usłyszała po drugiej stronie hangaru? Może to jednak nie ten bandyta? Krzyczeć, czy nie? Bez pewności, że nic mi nie grozi, lepiej chyba na razie się nie ujawniać…
„Cicho!” – sama do siebie szepnęła Żaklina, jak gdyby to własne myśli w jej głowie miały zakłócać panującą ciszę. Słychać jakieś kroki. Ktoś się zbliża! Nagle i niespodziewanie w niewielkiej odległości usłyszała podniesiony męski głos, mówiący w trybie rozkazującym.
- Sylwia, jak którąś zobaczysz, strzelaj… – a po chwili cichszym głosem, którego adresat rozkazu z pewnością nie mógłby usłyszeć. – Trudno, najwyżej trafisz…
Żaklina obróciła się w panice w prawo i w lewo, szukając wyjścia z sytuacji. Najlepsze, bo jedyne w tym momencie rozwiązanie przyszło jej do głowy, kiedy spojrzała na lekko uniesioną pokrywę bagażnika ciemnego audi. W aktualnej, napiętej sytuacji jakiekolwiek miejsce w stojącym przed nią aucie porywacza wydawało się jej być aż nadto luksusowym i do tego pożądanym miejscem schronienia.
***
- Ciiicho, moje dziecko – zdyszanym głosem mówił do jęczącej na wybojach Oli, biegnący obok wózka Boguś. – Mówiłem, żebyś nam uwierzyła, to nie. Zaraz dobiegniemy do ludzi, to zadzwonimy po pomoc… Widziałaś? On chciał nas pozastrzelać!
Teraz to jego kolega Roman samodzielnie pełnił funkcję pociągową. Kiedy ciągnęli razem z Bogusiem, wówczas bez odpowiedniej koordynacji wózek wpadał w coraz bardziej niebezpieczne wibracje i wykonywał dziwne lewo- albo prawoskręty. Boguś szybko zdecydował, że wozowy może być tylko jeden, więc puścił rączkę, zrzucając całą odpowiedzialność oraz cały wysiłek na towarzysza swojej doli i niedoli.
- No, widziałem – odpowiedział zamiast Oli równie ciężko sapiący i oddychający Romcio. – Mówiłem, że nie wygląda na znajomego. Znajomy nie zaszczela nikogo! To jakiś bandyta był!
- Chyba dał sobie spokój… – stwierdził Boguś rzuciwszy spojrzenie za plecy, nie widząc, aby ktoś kontynuował za nimi pościg. Zwolnił więc i zaczął iść, zamiast biec. Po chwili to samo zrobił jego kompan. Teraz szli już ponownie spokojnym krokiem między młodymi drzewami.
Chwilę wcześniej, na słowo policja, obaj, jakby ktoś ich zaciął batem, obrócili się i dali dyla, zapominając o obiecanych skrzyneczkach piwa. Ale nie zapominając o wózku z cenną zawartością na pokładzie oraz o swojej nietypowej pasażerce. W trakcie dramatycznej ucieczki dość szybko udało im się dotrzeć do końca łąki i wbiec w zarośla, które przesłoniły nieco widok na otwartą przestrzeń za nimi. A więc i oni przestali się rzucać w oczy. Kiedy wózek zwolnił, Ola przestała obawiać się, że odgryzie sobie język i wreszcie spróbowała zaprotestować:
- Co wy wygadujecie! – z wolna ogarniała ją furia. – Jaki bandyta?! Normalny człowiek, do cholery! Przecież mówiłam, że ja go znam, a wy zachowujecie się jak stuknięci i zwiewacie! Przecież obiecaliście mnie wypuścić za skrzynkę piwa! I to na łebka!
Ola miała wrażenie, że na słowa „skrzynka piwa na łebka” odruch Pawłowa uruchomił u obu panów pracę ślinianek, bo zaczęli niezmiernie głośno przełykać ślinę. Ale mimo to, nie dali się zbić z pantałyku i bronili zasadności swojej nagłej reakcji.
- To po kiego ch… ciał na nas z pistoletem, co? – logika Romka w sytuacjach kryzysowych nie zawodziła. A i retorykę tym razem dostosował do wrażliwości towarzyszącej im kobiety. Widać stres i adrenalina mają jakiś wpływy na wzrost poziomu czegoś, co o tym właśnie zdecydowało. – Do mnie moi znajomi nie szczelajom!!
- Właśnie. Więc czego na nas krzyczysz? – wtórował Boguś także odrobinę wyprowadzony z równowagi i także nie tracący rezonu. – Czy zrobiliśmy ci coś złego?
Ola musiała przyznać, że i Romek, i Boguś mieli trochę racji. Po co Alan groził im pistoletem? Po co krzyczał, że ich „pozaszczela”? No i gdzie on się teraz podział? Gdyby tylko zechciał, pewnie by ich mógł dopędzić jeszcze zanim ci porządnie by się rozpędzili. A do tego przecież ciągnęli jeszcze ten wózek… Może stchórzył? Czyżby z niego bohater tylko na odległość?
Jej nowi przyjaciele, samozwańczy wybawcy i oswobodziciele, z pewnością nie mieliby szans w wyścigu z Alanem po obiecane skrzynki piwa, choćby i browar stał na odległość rzutu kapslem. Alan nie wyglądał na wielbiciela grilla i zupy chmielowej. Przeciwnie. Miał sylwetkę raczej wysportowaną. Jak wcześniej twierdził, z rowerem się nie gniewał. Więc, gdzie on teraz jest? Dlaczego odpuścił sobie pościg? Przecież go tak głośno wołałam?
Ola zauważyła, że drzewa przesłaniające ciemniejące, bezchmurne niebo, przerzedziły się nieco aż wreszcie cała trójka musiała wejść na jakąś otwartą przestrzeń. Podniosła głowę. Boguś z Romkiem, Romek z wózkiem, a wózek z nią - znajdowali się aktualnie na jakimś przystrzyżonym trawniku. W poszukiwaniu żywej duszy nietypowa ekipa dotarła do ładnego budynku zbudowanego z drewna. Przybysze obeszli go od frontu i wreszcie się zatrzymali. Boguś spojrzał na szyld wiszący nad wejściem do restauracji.
- Tu będzie dobrze – oznajmił i przywołująco machnął ręką na Romka. A drugą ręką wskazał na wyrzeźbione z litego drewna, choć aktualnie nie zajęte przez ani jednego gościa stoły i krzesła na tarasie. – Dawaj, Romek. Bierzemy naszą panią na tamte stoliki. W knajpie na pewno mają jakieś ostre noże, co nie?
Wzięta pod pachy i za nogi Ola zdołała przeczytać nazwę przybytku „Swojskie Jadło”, zanim usłyszała huk otwieranych drzwi i gromki krzyk dochodzący od strony drewnianego budynku:
- Co mi tu się pchacie, pijaki zafajdane! Nie ma bata, nie nachlejecie się u mnie za darmochę! Wynocha mi stąd, bo wezwę kucharza z tasakiem! – wybiegająca z restauracji młoda kelnerka zaczęła im grozić z daleka niesioną miotłą.
- Ale my tu, proszę pani… my chcieliśmy prosić… – zaczął Boguś, ale te słowa jeszcze bardziej rozwścieczyły zbliżającą się do nich zawziętą obrończynię kulinarnego przybytku. Jej głos wszedł na wyższe poziomy głośności i zmienił ton na groźniejszy, choć już wcześniej wydawało się to niemożliwe.
- Spadać, ochleje jedne, bo mi klientów wystraszycie! I zabierać mi tego trzeciego nawalonego denata, ale to JUŻ!!! – kelnerka zamachnęła się, a potem zrobiła ruch jakby chciała użyć kija od miotły jako dzidy
Czyżbyśmy trafili na członka prymitywnego plemienia w amazońskiej puszczy? – pytała się w duchu Ola. Ale doszła do wniosku, że raczej napotkali prymitywną przedstawicielkę większej połowy naszego społeczeństwa. Otwartego, tolerancyjnego, empatycznego, wrażliwego na krzywdę, tak chętnie w każdej sytuacji oferującego bezinteresowną pomoc potrzebującym.
Boguś z Romkiem wystraszyli się nie na żarty. W trymiga zawrócili i porzucili pomysł z proszeniem o pożyczenie ostrego noża dla uwolnienia ledwo poznanej dziewczyny. Nie porzucili jednak niesionej Oli, ani nie udzielali już nikomu żadnych dodatkowych, pokrętnych wyjaśnień. Po prostu ułożyli z powrotem Olę na wózku, chwycili tym razem obaj za jego rączkę i szybkim krokiem oddalili się w poszukiwaniu kolejnego miejsca, skąd zapewne znów ktoś będzie ich próbował grzecznie przegonić, zanim usłyszy, czego ta ich nieszczęsna trójca potrzebuje.
Ola zrezygnowana opuściła głowę i oparła ją o deski, z których zbudowana była podłoga wózka. Przecież nie mogą tak dać się zewsząd przeganiać! Czas ucieka, a jej przyjaciółka czeka na ratunek w tym hangarze! A ten porywacz w końcu wróci. I na pewno się wścieknie, jeżeli zastanie tam tylko Żaklinę!
Boguś z Romkiem przeszli kolejne kilkadziesiąt metrów, tym razem poboczem asfaltowej drogi. W poszukiwaniu pomocy postanowili przejść na drugą stronę jezdni. Chcieli pewnie udać się w kierunku najbliższej stacji benzynowej, na której z oddali zauważyli kręcących się po niej podróżnych. Ale albo nie obejrzeli się porządnie w lewo, w prawo i znów w lewo, albo musieli wejść na publiczną drogę niespodziewanie bądź niezgodnie z przepisami, bo Ola usłyszała nagły i ostry pisk opon. Szybko uniosła głowę, aby ocenić, czy są to jej ostatnie chwile przed rozjechaniem na miazgę, czy jednak będzie miała szansę dożyć spokojnej starości u czyjegoś boku.
Spostrzegła gwałtownie hamujący, zatrzymujący się przy nich pojazd. Za nim następny i następny. Nie potrafiła ich policzyć, ale z jej pozycji łatwo mogła zauważyć, że wszystkie samochody miały na dachach koguty. I to mrugające na niebiesko! Tylko syreny miały wyłączone. Część z nich miała charakterystyczne srebrno-niebieskie kolory i napisy „Policja”, a część nie wyglądała jak radiowozy, tylko zupełnie jak zwyczajne samochody cywilne.
- Boguś, policja! Zara nas do mamra znowu zamkno! Wiejemy! – i Romek pobiegł z powrotem do lasu, z którego niedawno wychynęli. Kiedy ruszył, nie oglądał się już za swoim kolegą, tym samym doprowadzając do zerwania łączącej ich z Bogusiem więzi. Ten także poddał się panice, niepomny zajmującego jego myśli obrazu skrzynki piwa. Zapomniawszy chyba również o fakcie, że to właśnie oni uwolnili młodą dziewczynę, co nie było czynem karalnym lecz chwalebnym, podjął kroki równie szybkie, co długie, lecz w przeciwnym kierunku, niż Romek. Można zatem powiedzieć, że rozbiegli się we wszystkie strony świata, mimo, że tak naprawdę było ich tylko dwóch. Na środku jezdni pozostawili na pastwę losu wózek ze swoim dobytkiem. I Olę w wózku.
Okno pasażera pierwszego zatrzymanego pojazdu uprzywilejowanej kawalkady otworzyło się. Ze środka wyjrzała twarz młodego człowieka w okularach. Lekko zsuniętych w kierunku czubka nosa. Kiedy człowiek ten przyjrzał się pasażerce porzuconego przez zbieraczy złomu pojazdu, drzwi radiowozu otworzyły się tak nagle, jakby ktoś kopnął je obunóż od środka. Dosłownie eksplodowały.
Po chwili dokoła wózka z Olą stało dwóch znanych jej z widzenia i ze szpitala bolesławieckich policjantów, a kilku umundurowanych funkcjonariuszy doganiało właśnie umęczonych ucieczką zbiegów, którzy jakoś nie zdołali odbiec zbyt daleko. Nie minęło kilka kolejnych sekund, a dwaj mężczyźni w kajdankach byli już prowadzeni z powrotem, stając się pierwszymi tego dnia aresztantami w akcji ujęcia groźnego przestępcy, co skwapliwie notował w notesie i uwieczniał na smartfonie dziennikarz pewnego lokalnego portalu internetowego.
- Panie podkomisarzu, jeśli mnie wzrok nie myli, to ja znam tę młodą osóbkę? – stojący przy porzuconym wózku aspirant Świgoń zdjął i przetarł okulary wyciągniętą z kieszeni pomiętą chusteczką higieniczną. Na wszelki wypadek, gdyby jednak były zakurzone albo zaparowane i uniemożliwiały prawidłowe oraz wyraźne widzenie. Trudno mu było uwierzyć w to, co, a właściwie kogo ujrzał.
- Też mi się wydaje, że kojarzę tę panią. Czy to nie ta młoda lekarka, córka naszego postrzelonego i jego wspólniczki? Czy to nie aby panna Wilczyńsko-Polańska młodsza? – podparty pod boki podkomisarz Kamiński łączył napotkaną przypadkiem osobę z informacjami, których posiadał coraz więcej. Choć jeszcze nie do końca wszystko miał wydedukowane i rozpracowane.
- Zgadza się, to właśnie ja – potwierdziła Ola wciąż jeszcze zajmując swoją niewygodną pozycję poziomą. Czuła się jakby była na sali sądowej, a nad nią odbywał się sąd kapturowy o uznanie winną bycia nieodrodną córką podejrzanej pary. – Aleksandra Wilczyńska. Córka Antoniny Julii Polańskiej i Bolesława Wilczyńskiego. Bardzo przepraszam za moich rodziców i bardzo przepraszam, że witam panów w takim oto stanie…
- No to, jeżeli ty to ty… – niepewnie, choć z nadzieją w głosie odezwał się Hieronim Świgoń, kiedy ukląkł i rozcinał scyzorykiem trytytki na przegubach i kostkach Oli. Wyglądało na to, że chciał zadać jakieś ważne pytanie, ale w odpowiedzi bał się dowiedzieć strasznej prawdy. – … to powiedz mi, czy była z tobą Żaklina? Gdzie ona teraz jest? Czy coś jej się stało?
Czy Ola jest już bezpieczna? Czy Żaklina będzie mieć swoje heroiczne pięć minut? Ktoś przyjdzie z pomocą Adamowi utkniętemu w pułapce drzew? Jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów? Czy życzycie im dobrze, czy wręcz przeciwnie?
Bolecnauta Pan M. pisze, dzieląc się z nami swoją niesamowitą wyobraźnią i ogromnym talentem literackim oraz warsztatem pisarskim! Każdy pozytywny komentarz działa na autora motywująco jak wysokooktanowe paliwo.
Czekamy na Wasze komentarze i pomysły! Piszcie, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom! Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).