Upij się sobą, mną -- i zamień
Nas w sploty, kurcze, krzyk, płomienie,
Aż w spazmach stoczym się, jak kamień,
Cudowną furią w zatracenie.
Huk krwi i zamęt, w oczach plamy,
Palą się ręce, głowa, nogi!
Gdzieś ponad światem przelatamy
W dymiących splotach -- ludzkie bogi.
W każdym zakątku ciała, nerwie
Oślepiająca biel twej skóry!
Nas żaden piorun nie rozerwie,
Orkan, błyskanie, szał wichury!
Tężejem, giniem! Rozkosz -- męka!
Wir! Mnie się dłońmi chwyć obiema!
Przebóg! Wir niesie! Ziemia pęka!
Cud! Tchu brak w piersiach! Śmierć... Nas nie ma.
Dopisane 24.05.2015r. o godz. 21:24:
wieczorowo-nocny klimat ;)
Pawlikowska-Jasnorzewska Maria
Erotyk
Na rozrzuconych poduszkach z rajskich, jawajskich batików
umieram słodko, bez żalu, umieram cicho bez krzyku.-
Czas za firanką ukryty porusza skrzydłem motyla,
a moje czoło znużone coraz się niżej pochyla...
Wreszcie dotykam bieguna i śnieg mi taje wśród włosów,
a końcem lakierka dosięgam trawy szumiących lianosów...
Leżę na ciepłych krajach, na gorejącym równiku
i na jedwabnych poduszkach z różnobarwnego batiku...
Wyciągam ręce ku Tobie, w Twoją najsłodszą stronę
i czuję na rękach gwiazdy nisko nad nami zwieszone...
Ogarniam Cię splątanego w pochmurny namiot niebieski,
i spada niebo z hałasem, jak belki, wiązania, deski,
obrzuca nas półksiężycem, słońcem, obłoków zwojem -
i tak spoczywam - okryta niebem i sercem Twojem...
Dopisane 24.05.2015r. o godz. 21:25:
Tuwim Julian
Erotyk
Już się o grzechy noce proszą,
Już z wiosny znów jak z bólu krzyczę,
Nieubłaganą mnie rozkoszą
Zakuj w ramiona ratownicze!
A jeśli zacznę się na nowo
Wyrywać zbuntowanym ciałem,
Powiedz mi wreszcie pierwsze słowo,
Którego nigdy nie słyszałem.
Bo znów pogański samum wieje
W pędach, zawrotach, burzach, blaskach!
Pamiętaj: kiedy znów zdziczeję,
Odrzyj mnie z wichrów i ugłaskaj!
Wymykała się często służącym,
dzieckiem będąc, by noc i wiatr
(że tak inny jest wewnątrz ich świat)
ujrzeć z zewnątrz w ich w ich źródle szumiącym.
Ale żadna noc nie rozszarpała
na takie cienie olbrzymiego parku
jak sumienie jej dzisiaj w tę noc,
gdy z drabiny jedwabnej w głąb alej
zniósł ją i dalej niósł, dalej,
aż wszystko zakrył wóz.
Chłonąc czarną powozu woń,
wokół którego skrycie pogoń stała
i groza,
poczuła: mróz
wyściela wnętrze powozu.
I czerń i chłód przyjęła dreszczem ciała.
I wtuliła w kołnierz płaszcza skroń,
i do włosów wzniosła ręce obie,
jakby tu było to...I w jej uchu
głos Nieznajomego brzmiał głucho:
Jestem przy tobie.
tłum. Mieczysław Jastrun
Zakochana
Tak jest. Tęsknię do ciebie. Jak potok zbudzony,
sama się sobie wyślizguję z rąk,
bez nadziei, bym zmogła to, co od twej strony
idzie mnie zamknąć, jako niecofniony,
mocny, niezłomny i wyroczny krąg.
...lata one: o, jakże bez drgnienia!
Nic, co by zwało - lub targnęło ster, -
cisza ma była, jak cisza kamienia,
po którym źródło toczy senny szmer.
Ale dzisiaj - z tej wiosny nawałą
coś mnie z wolna lekko odłamało
od bezwiednych moich ciemnych lat.
I coś ciepłe odkrzepłe me ciało
komuś w ręce litościwie dało,
kto nic nie wie, czym był ten mój świat.
tłum. Józef Jankowski
:)
a może ta wersja ?
;)
:) E. E. Cummings
* * *
przytul no się powiedział
(dam po nosie powiedziała
tylko raz powiedział)
mamy czas powiedziała
(daj pogładzić powiedział
ile razy powiedziała
jeszcze trochę powiedział)
drzesz pończochę powiedziała
(no już rybko powiedział
nie tak szybko powiedziała
no to jak powiedział
w każdym razie nie tak powiedziała)
no a tak powiedział
(niby jak powiedziała
to samo pomału powiedział
to chociaż pocałuj powiedziała
dalej zgódź się powiedział
a uczucie powiedziała)
będzie też powiedział
(co za zwierz powiedziała
upragniona powiedział
a co żona powiedziała
no daj powiedział)
aaj powiedziała
(och jak bosko powiedział
jeszcze zostań powiedziała
czemu nie powiedział)
nie śpiesz się powiedziała
(nnno? powiedział
ooo powiedziała)
było cudownie powiedział
(Należysz Do Mnie powiedziała)
z tomu „No Thanks”, 1935
tłum. z angielskiego Stanisław Barańczak
Świetny :) utwór i głos ! Proszę o jeszcze jakiś do klimatu :)
Trafiłam na Olgę i też mi się podoba ( się znaczy moim uszkom )
Tak Olga też jest świetna! Klimatyczna, nastrojowa... ma to z pewnością także po ojcu :)
Nie szukałem w sieci innych utworów z tej płyty, ale ona jest świeżutka jak ciepła bułeczka, być może na razie w sieci nie ma nic ponad ten oficjalny utwór na you tube.
Mogę Ci zrobić prezent. Nagram Ci za free, w najwyższej jakości (FLAC) :) Tylko daj znać, jak i gdzie Ci podrzucić płytkę :)
Może poszukaj po tytułach? To coś znajdziesz :) Ewentualnie ja jutro coś jeszcze znajdę :)
[img=1432505483_s3ft9pe.jpg]
:) odsłuchałam od razu wszystko na yt i lisek bije wszystkie :)
Brzechwa - Szelmostwa Lisa Witalisa
I
Znano różne w świecie lisy:
Był więc lis Ancymon Łysy;
Pospolity lisek rudy,
Pełen sprytu i obłudy;
Lis niebieski - wielka sknera;
Zezowaty lis - przechera;
Czarny lisek ogoniasty;
Lis Patrycy Jedenasty;
Srebrny lis niezwykle szczwany;
Lis Mikita spod Odmiany;
Lis Telesfor farbowany,
Niebezpieczny i zawzięty;
Lis Wincenty, lis Walenty,
Lecz nie było w świecie lisa
Ponad lisa Witalisa.
Miał Witalis taki ogon,
Że nie było wprost nikogo,
Kto nie stanąłby zdumiony:
Taki ogon nad ogony!
I falisty, i puszysty,
I niezwykle zamaszysty,
I ruchliwy na kształt kity -
Niezrównany, znakomity!
Gdy Witalis kroczył drogą,
Wpierw widziano jego ogon,
Co jak ruda chmura zwisa,
A dopiero potem - lisa.
Gdy się lis pogrążył we śnie,
Dziesięć ptaków jednocześnie
W tym ogonie wiło gniazda,
Niosło jajka, potem - jazda!
Lis się budził niespodzianie
I - jadł ptaszki na śniadanie.
Gdy Witalis przed wieczorem
Kucnął sobie nad jeziorem
I potrząsnął swym ogonem,
Wszystkie rybki, zachwycone,
Wypływały bardzo prędko
Za ogonem jak za wędką:
Lis je w sosie wyśmienitym
Jadł na obiad z apetytem.
Był Witalis maści rudej,
Niezbyt gruby, niezbyt chudy,
Miał na prawym oku bielmo
I był szelmą. Strasznym szelmą!
Miał rozumu za dziesięciu,
Toteż w każdym przedsięwzięciu
Wprawiał w podziw swoim sprytem,
Wyrobieniem znakomitym,
Orientacją doskonałą
I dowcipem, jakich mało!
A miał w sobie tyle dumy,
Jakby wszystkie zjadł rozumy.
II
Jest na wschodzie miasto Łomża.
Gdy na wschód się dalej zdąża,
Las wyrasta na bezkresie,
Ciemny wąwóz jest w tym lesie,
W tym wąwozie lis miał jamę,
A w tej jamie - dziwy same.
Więc lusterko posrebrzane,
Które z tego było znane,
Że gdy czyhał ktoś na lisa,
Powstawała na nim rysa.
Prócz lusterka miał pudełko,
Dokąd zajrzeć mógł przez szkiełko,
By ustalić w sposób łatwy,
Gdzie zimują kuropatwy
Lub na skraju jakiej łączki
Zabawiają się zajączki.
Miał prócz tego srebrną misę
Z ozdobami i napisem:
"Misa lisa Witalisa."
Zawsze pełna była misa
I nic z niej nie ubywało,
Choć Witalis jadł niemało.
Miał ponadto złoty grzebień,
Bowiem bardzo dbał o siebie,
I grzebieniem tym starannie
Czesał ogon nieustannie:
Rozczesywał raz i wtóry
Z góry na dół i do góry,
I raz jeszcze, i na nowo
Rozczesywał - daję słowo!
Był Witalis rodem z Polski,
Lecz kapelusz miał tyrolski,
W którym było mu do twarzy,
Choć wyglądał nieco starzej.
III
Raz posłyszał, że niedźwiedzie
Są w tym roku w wielkiej biedzie,
Więc nie tracąc chwili czasu,
Żwawo udał się do lasu.
Przyszedł grzeczny, miły, gładki:
- Cóż, robaczki? Cóż, niedźwiadki?
Krucho z wami? Chodzą gadki,
Że bezmięsne już obiadki
Jeść musicie! Ziółka, kwiatki,
Trawki, listki i sałatki!
Chodzą gadki, że za miedzą
Dwa zajączki małe siedzą,
Które was za chwilę zjedzą!
Wstyd mi za was! Gdy posucha,
Niedźwiedź tylko w łapy dmucha.
Gdzie popatrzeć - chuderlaki!
Przykry mi jest widok taki!
Fe! Doprawdy, nie wypada,
Lepiej, gdy potrzebna rada,
Przyjść po radę do sąsiada.
Zawstydziły się niedźwiedzie:
- Źle się nam ostatnio wiedzie,
Poradź, poradź nam, sąsiedzie,
Powiedz, lisie Witalisie,
Jakie jest twe widzimisię?
Lis przyczesał sobie ogon
I powiedział z miną srogą:
- Chodźcie ze mną! Znam zagrodę,
W której są prosięta młode.
Jest was pięciu i dla pięciu
Będzie dzisiaj po prosięciu!
Ucieszyły się niedźwiedzie:
- Prowadź, prowadź nas, sąsiedzie!
Poszli razem leśną drogą.
Sam Witalis, prężąc ogon,
Uroczyście szedł na przedzie.
A za lisem w ślad - niedźwiedzie:
Cztery stare, jeden młody.
Poszli nocą do zagrody,
Lis obejrzał parkan, chatkę
I pociągnął za kołatkę.
- Któż to straszy dzieci nocą?
Kto przychodzi tu i po co?
- To Witalis - lis od rzecze. -
Proszę, otwórz mi, człowiecze,
Z chlewu zabrać chcę prosiaki,
Bo mam dziś apetyt taki.
Po tych słowach lis dał nurka,
A tymczasem od podwórka
Psów zjawiła się gromada.
Każdy szczeka i ujada,
Każdy groźnie zęby szczerzy,
Każdy gryzie, gdzie należy,
Aż niedźwiedzie, pełne trwogi,
Powiedziały sobie: - W nogi!
Ratuj, lisie Witalisie!
Ale psom aż w ślepiach skrzy się
I popadły w ferwor taki,
Że fruwały tylko kłaki.
Lis tymczasem, sunąc boczkiem,
Wbiegł przez furtkę drobnym kroczkiem,
Po szelmowsku mrugnął oczkiem,
Wszedł ostrożnie od kurnika,
Porwał kaczkę, gęś, indyka,
Trzy kurczaki i perliczkę,
Związał wszystko to rzemyczkiem
I, nie tracąc chwili czasu,
Pobiegł z łupem swym do lasu.
A niedźwiedzie, nieszczęśliwe,
Pogryzione, na wpół żywe,
Kulejące, głodne, chore,
Odszukały lisią norę.
- Przydybaliśmy cię, rybko!
Dosyć żartów! Wyłaź szybko,
Wyłaź, lisie Witalisie!
Lis Witalis już - po rysie
Na lusterku - poznał snadnie,
Że nań gniew niedźwiedzi spadnie.
Widząc, że mu coś zagraża,
Lis ukazał się w bandażach,
W plastrach, szmatach i gałganach:
- Spójrzcie, cały jestem w ranach!
Ogon strasznie mam zwichnięty,
Pokąsane wszystkie pięty:
Narażałem własne życie,
By was bronić należycie.
Wojna była nie na żarty,
Psy walczyły jak lamparty,
W sposób groźny i zażarty.
Lecz wyjawić mogę skromnie,
Że daleko im jest do mnie:
Gdym wyskoczył zza chałupy,
Padły pierwsze cztery trupy,
Jeden pies już po minucie
W przerażeniu wielkim uciekł,
Drugi chciał go wziąć w obronę,
Więc zabiłem go ogonem.
Cztery dalsze, poranione,
Położyły się pod płotem
I skonały wkrótce potem,
A jedynie niedobitki
Was napadły w sposób brzydki.
Cóż, dostaliście po skórze.
A dlaczego? Boście tchórze!
Zawstydziło to niedźwiedzi,
Brak im było odpowiedzi,
Więc nie żaląc się nikomu
Poszły głodne spać do domu.
- Żegnał, lisie Witalisie!
Spać lisowi ani śni się!
Do swej jamy szybko wrócił,
Zdjął bandaże, plastry zrzucił,
Zerknął w lustro z miną błogą
I przyczesał sobie ogon.
Potem przyniósł chrustu wiązkę,
Żeby upiec sobie gąskę.
Gąska taka była wściekła,
Że na ogniu raka spiekła,
Lecz z natury była miła,
Więc się pięknie zrumieniła
I Witalis porcję tłustą
Zjadł z jabłkami i kapustą.
IV
W czas zimoej chłodnej pory
Wyszedł lis ze swojej nory:
- Do mnie, wszystkie głodomory,
Do mnie, z lasów, z kniei, z chaszczy!
Mam ja coś dla każdej paszczy!
Kto nie dojadł, ten się naje!
Znam zwierzęce obyczaje,
Znam zwierzęce apetyty
I mam pomysł znakomity,
Żeby każdy z was był syty.
Zewsząd zbiegły się zwierzęta,
Bo dla zwierząt to przynęta,
Pokąd iskra życia tli się.
- Gadaj, lisie Witalisie,
Przybywamy całą zgrają,
Bo nam kiszki marsza grają.
Opowiadaj, lisie, ściśle
O niezwykłym swym pomyśle!
Lis tych słów uważnie słuchał,
Po czym rzekł zdejmując z ucha
Swój kapelusz zawadiacki:
- Umiem piec ze śniegu placki.
Mam do tego obok, w lasku,
Piec własnego wynalazku.
Kto dostarczy kupę śniegu
I dorzuci mi do tego
Połeć sadła lub słoniny,
Ten w niespełna pół godziny
Prosto z pieca na śniadanie
Placków tłustych niesłychanie
Pełny taki wór dostanie.
Mówiąc to potrząsnął worem,
Że aż z wora nad otworem
Buchnął, mile łechcąc w chrapach,
Pieczonego ciasta zapach.
Zaś Witalis prawił dalej:
- Mnie bynajmniej się nie pali,
Takie placki stale jadam,
Ale sobie trud ten zadam,
By wyżywić was do wiosny,
Bo wasz wygląd jest żałosny.
Co za placki! Szkoda gadać!
Mógłbym tydzień opowiadać
O ich cudnym aromacie,
O ich smaku! Otóż macie.
Z tymi słowy wyjął z wora
Placków tuzin czy półtora
I sam zjadł je z apetytem,
Pomlaskując sobie przy tym.
Po szelmowskim tym popisie
Padły głosy: - Witalisie,
Co się zjadło, to przepadło,
Dostarczymy śnieg i sadło,
Uczta będzie wyśmienita,
Chcemy najeść się do syta,
Chcemy placki mieć - i kwira!
Lis przyczesał sobie ogon:
- Placki jutro być już mogą.
Więc nazajutrz bardzo wcześnie,
Gdy las tonął jeszcze we śnie,
Tłumy zwierząt szły w szeregu,
Wlokąc całe góry sniegu,
A do tego jeszcze sadło -
Tyle, ile go przypadło.
Lis już stał przed swoją norą.
Spojrzał: owszem, sadła sporo!
Pełen werwy i ochoty
Wziął się zaraz do roboty,
Zdjął kapelusz, duchem skoczył,
Z pięćset snieżnych kul utoczył,
Każdą spłaszczył szybkim ruchem,
Tak jak robi się z racuchem,
Schwycił sadło i rzetelnie
Wysmarował nim patelnię;
I choć jest to rzecz kobieca,
Placki wkładać jąl do pieca.
Z pieca wnet buchnęłą para,
A Witalis już się stara,
Już dorzuca nowe placki,
Taki z niego kucharz chwacki.
Przyglądają się zwierzęta,
Pilnie chodzą mu po piętach,
Wprost doczekać się nie mogą!
A Witalis pręży ogon,
Zda się, wącha cudny zapach,
Aż zwierzętom kręci w chrapach,
Aż zwierzętom skręca kiszki.
A Witalis zbiera szyszki
I do ognia je dorzuca,
Krąży, krząta się, przykuca.
- Sadła jeszcze! Sadła! Prędzej!
No, bo placki wam uwędzę!
Po upływie pól godziny,
Niewyraźne strojąc miny,
Z pieca wyjął lis patelnię
I do zwierząt rzekł bezczelnie:
- A to dziwna jest przygoda!
proszę, spójrzcie, sama woda!
Z takim śniegiem trudu szkoda:
Rozpuszczony, mokry, sypki -
Mogłyby w nim pływać rybki!
A mówiłem, że to nie to!
Śnieg powinien być jak beton -
Zamarznięty i w kawałkach.
Taki właśnie jest w Suwałkach,
W Augustowie, w Ostrołęce...
A to co! Umywam ręce!
Poszło całe wasze sadło,
Tyle pracy mej przepadło!
Nie nabiorę się powtórnie,
Mam was dosyć, boście durnie!
Zawstydziły się zwierzęta.
Racja! Nikt z nich nie pamiętał,
Że przed samym świtem jeszcze
Padał śnieg zmieszany z deszczem.
A śnieg z deszczem jest wodnisty -
Fakt dla wszystkich oczywisty.
Na nic całe przedsięwzięcie!
Lis wykręcił się na pięcie,
Spuścił ogon na znak smutku
I do nory powolutku
Poszedł, by się zamknąć w norze,
Bo był w bardzo złym humorze.
Lecz gdy już odeszli goście,
Wtedy z pieca jak najprościej
Wyjął sadło, włożył w garnki,
Garnki schował do spiżarki,
Po czym, dumny z tego zysku,
Krzyknął: - Brawo, Witalisku!
V
Jak co rok w Zielone Święta
Zgromadziły się zwierzęta
Dla obioru prezydenta.
Jest to taka ważna sprawa,
Że zwierzęce wszystkie prawa
Dzień ten czynią dniem przymierza:
Zwierz na zwierza nie uderza,
Gęś jest pewna swego pierza,
Pies nie czai się na jeża,
Owca może wyjść ze stada -
Nikt nikogo nie napada.
Kot nie drapie, wilk nie zjada,
Nawet zając, choć ma pierta,
Z odległości kilometra
Obserwuje te wybory,
Nawet mysz wychodzi z nory,
Nawet tchórz ze strachu chory
Na wybory śpieszy żwawo,
Bo mu wolno. Bo ma prawo.
Lis Witalis, wielki szelma,
Łypie białkiem swego bielma,
Pręży ogon znakomity,
Zwisający na kształt kity,
I w tyrolskim kapeluszu
Krąży pełen animuszu.
Tu do wilka się przymili
I coś szepnie, tam po chwili
Do niedźwiedzia chyłkiem sunie,
Jakieś słówko rzuci kunie,
Chytrze mrugnie do jelenia,
Jeża muśnie od niechcenia,
Mysz ogonem połaskocze,
Mimochodem, Bóg wie o czym,
Porozmawia chwilkę z rysiem.
- Świetnie, lisie Witalisie!
Wszyscy myślą: "A to szelma!
Jakiś w tym, widocznie, cel ma"
Już najstarszy wilk buławą
Machnął w lewo, machnął w prawo;
Takie jest zwierzęce prawo.
Już wybory rozpoczęta -
Któż zostanie prezydentem?
Lis spryciarzem był bezsprzecznie,
Więc o głos poprosił grzecznie,
Wszedł na pień i w słowach kilku
Tak powiedział:
- Zacny wilku,
I wy, wszyscy tu zebrani,
Tak przeze mnie szanowani,
Albo mówiąc wprost - zwierzęta!
Macie wybrać prezydenta.
Czyż jest ktoś, kto nie pamięta
Zasług lisa Witalisa?
W pięciu tomach ich nie spisać!
Otóż ja przed wielu laty,
Gdym był młody i bogaty,
W ciągu jednej tylko wiosny
Zasadziłem tutaj sosny,
Buki, dęby - niemal wszystko,
By zwierzętom dać schronisko!
Dla was szereg lat z zapałem
Drób w kurnikach hodowałem,
Dla was w chlewach tuczę wieprze,
Byście mieli życie lepsze.
Jestem waszym dobrodziejem,
A sam nie śpię, a sam nie jem,
Tylko myślę dniem i nocą,
Jak zwierzętom przyjść z pomocą...
Mruknął niedźwiedź do sąsiada:
- Co tu gadać - dobrze gada!
Szepnął borsuk: - Jaka swada,
Jaka dykcja i wymowa,
To przynajmniej tęga głowa!
A tymczasem lis po chwili
Ciągnął dalej: - Moi mili,
Nie namawiam, ale radzę:
Jeśli dziś otrzymam władzę,
Daję słowo, że zasadzę
W ciągu pięciu dni na piasku
Drzewa mego wynalazku.
Już nie szyszki, nie żołedzie,
Ale rosnąć na nich będzie
Schab wędzony i pieczony,
Boczki, szynki, salcesony,
Mortadela i serdelki,
Mięs przeróżnych wybór wielki,
Nawet prosię w galarecie,
Jeśli tylko zapragniecie.
Wszystkim oczy aż zabłusły:
- Lis niezgorsze ma pomysły,
Niech zostanie prezydentem!
- Czy przyjęte? - Tak! Przyjęte!
Niedźwiedź objął go za szyję
I zawołał: - Niech nam żyje!
- Żyj nam, lisie Witalisie! -
Powtórzyły za nim rysie,
Kuny, tchórze i jelenie
Oraz całe zgromadzenie.
Po wyborach zgodnie z prawem
Lis od wilka wziął buławę
I do domu cztery kozły
Z wielką pompą go zawiozły.
Kiedy jechał leśną drogą,
Wpierw widziano jego ogon,
Co jak ruda chmura zwisa,
A dopiero potem - lisa.
Już nazajutrz na polanie
Zaczął lis urzędowanie.
Kazał podać sobie korę,
Wziął do garści pióro spore
I ustawę za ustawą
Jął wydawać z wielką wprawą:
- Zarządzamy, by zwierzęta
Do użytku prezydenta
Oddawały, prócz okupu,
Czwartą część swojego łupu.
Żeby każdy ptak od maja
Aż do maja wszystkie jaja
Niósł dla lisa Witalisa,
Który żółtka z nich wysysa.
Żeby kury i kurczęta
Same szły do prezydenta
I prosiły, by na rożnie
Raczył upiec je ostrożnie.
Nie pamiętam już, niestety,
Jakie prawa i dekrety
Wydał jeszcze lis ponadto,
Lecz zwierzęcy cały świat to,
Pełen lęku i poddania,
Wykonywał bez szemrania.
*
Upływały dni, tygodnie...
Lis Witalis żył wygodnie,
Łupił wszystkich, jak się dało,
I korzyści miał niemało.
Przed siedzibą jego zawsze
Dwa niedźwiedzie co najżwawsze
Stały sprawnie i wzorowo
Pełniąc wartę honorową.
Stały też jelenie cztery,
By go wozić na spacery.
A wiewiórki przez dzień cały
Przy ogonie się krzątały
I chuchały, i dmuchały,
I bez przerwy go czesały.
Nikt spokoju nie miał w lesie:
Ten usłuży, tamten poda,
Ten przyniesie, ten odniesie,
Nawet borsuk - wojewoda,
Choć to bardzo dumna sztuka,
Był u lisa za hajduka,
Więc złościło to borsuka.
Jadł Witalis za dwudziestu
I zwierzęta bez protestu
Napychały mu spiżarnię,
Chociaż same jadły marnie.
Nigdy nie chciał z nikim gadać
Ani nawet odpowiadać
Na pytania, na podania
I nie dawał posłuchania.
Siedział dumny niczym basze,
Jadł i mówił: - Sprawa wasza
Dobrze dbać o mój żołądek.
Taki musi być porządek!
Jam prezydent, czyli władza,
A jak komu nie dogadza,
Niech zabiera się i zmiata,
Jeśli nie chce wąchać bata!
Gdy już wreszcie lisi nierząd
Klęską spadł na życie zwierząt,
Wilk cichaczem, bez hałasu,
Zwołał wielki wiec do lasu
I gdy wszyscy się zebrali,
Rzekł: - Nie może być tak dalej!
VI
Czeka wszystkich nas zagłada
I jest na to jedna rada:
Złapmy lisa lub zastrzelmy -
Dość już rządów tego szelmy,
Tego lisa Witalisa,
Który soki z nas wysysa!
Padły słowa: - Racja! Brawo!
- Lis Witalis gwałci prawo!
- Zniszczył wszystkich nas ze szczętem!
- Precz! Precz z takim prezydentem!
I uchwalił wiec zwierzęcy,
Że nie ścierpi tego więcej,
Że lis broił co niemiara,
Więc go musi spotkać kara.
Lis tymczasem do lusterka
Niespokojnym okiem zerka;
Nagle widzi - co to? Rysa!
Strach obleciał Witalisa.
A tu rysa rośnie, rośnie,
Załamuje się ukośnie
I lusterko całe łamie.
A Witalis siedząc w jamie
Zimny pot ociera z czoła.
- Sprawa jednak niewesoła!
machnął raz czy dwa ogonem,
Po czym smutnie rzekł: - Skończone!
Co użyłem, to użyłem,
Dobrze jadłem, dobrze piłem,
Za to teraz czas mi w drogę.
Trudno. Zostać tu nie mogę!
Zapakował parę waliz.
I chciał umknąć lis Witalis.
Zatrzymały go niedźwiedzie:
- Po co śpieszyć się, sąsiedzie?
Nie tak prędko, jeszcze chwilka,
Wstąpić musisz wpierw do wilka,
Wilk ma spraw do ciebie kilka.
- Wilk zaprasza? Rzecz ciekawa!
- Wilk cię wzywa w imię prawa!
- Ani myślę. Nie chce mi się!
- Mamy rozkaz Witalisie,
Lepiej się nie stawiaj hardo,
Bo dostaniesz halabardą.
Tu lisowi ścierpła skóra.
Widząc, że już nic nie wskóra,
Ciężko westchnął, spuścił ogon
I potulnie ruszył drogą.
Wilk nań czekał w cieniu buka:
Z prawej strony miał borsuka,
Z lewej dzika. Nieco dalej
Delegaci zwierząt stali.
Lis zatrzymał się w pół drogi,
Ale wilk, ogromnie srogi,
Ryknął: - Bliżej! Ruszaj mi się!
Kara cię nie minie, lisie!
Brać go!
Wzięły go dwa rysie,
Ten za nogi, ów za głowę;
Wilk zawołał więc: - Gotowe!
Wtedy wyszły dwie łasiczki;
Miała każda z nich nożyczki.
Pochwyciły ogon lisa,
Co jak ruda chmura zwisał,
I do pracu się zabrały:
Cięły, strzygły, przystrzygały,
Odrzucały rude pęki,
Podcinały puszek miękki
Szybko, zwinnie, lecz ostrożnie.
A lis wił się jak na rożnie,
Jęczał, szlochał, zrozpaczony:
- Taki ogon nad ogony
Ostrzyc... zniszczyć! O zbrodniarze!
Jakżeż teraz się pokażę?
Jak pokażę się z ogonem
Tak nikczemnie ostrzyżonym?!
Rzeczywiście. Ogon lisa
Zwisał jak pałeczka łysa,
A wiatr rudy puch rozwiewał
I unosił ponad drzewa.
Wypuściły lisa rysie,
A wilk ryknął: - Wynoś mi się,
Zmiataj, lisie Witalisie!
Lis uciekał, gdzie pieprz rośnie.
Raz zatrzymał się przy sośnie
I usłyszał zawstydzony,
Jak się z niego śmiały wrony,
Kuny, susły, nawet jeże -
Każdy ptak i każde zwierzę:
- Taki ogon zamiast tyczki
Mógłby być dla ogrodniczki!
- Toż to sęk, nie żaden ogon!
- Śmieszny widok, swoją drogą!
- To ci ogon nad ogony!...
Lis Witalis, ośmieszony,
Wyszydzony, uciekł z lasu
I już nikt od tego czasu
Nie oglądał Witalisa -
Nawet ja, com go opisał.
Długi ale zabawny.
Osobiście wolę takie wybory
:) To miło z twojej strony :) ... pod wycieraczkę ;)
Fiołki u nas w lesie nie pachną tak mocno,
Jak te, co zakwitają na parmeńskich targach,
I zakochanych słowa pod niebem północnym
Nie drżą tak niecierpliwie, jak na cierpkich wargach
Łaskawego Południa, gdzie wszystko jest prostsze,
Gdzie oczy - wyznaniami, usta ciałem płoną,
Gdzie wszystkie - prócz zieleni - barwy są najsłodsze.
U nas właśnie inaczej. U nas jest zielono.
W chłodnej zieleni lasu błądzimy oboje,
- Patrz, pierwsze fiołki kwitną w zamrożonej rosie,
Jeszcze lśnią w moich rękach, a już gasną w twoich,
Gdy ci je na dzień dobry daję z drżeniem w głosie.
Dziękujesz, ale w głosie nie słyszę podzięki,
Uśmiechasz się, a smutkiem przyjaźni powiało,
I fiołki opadają na ścieżkę z twej ręki,
Jak słowa niepotrzebne... Tyle z nich zostało.
Ale głos wczesnej wiosny dotąd we mnie dźwięczy,
Jakbym dotąd nie wierzył, żem żądał zbyt wiele -
Taka już być musiała ta miłość młodzieńcza,
Gorzka, jak zapach fiołków, i chłodna, jak zieleń.
z tomu "Niepokój świata" (1928-1938)
Pierwszy utwór pozytywnie wyniosły a drugi ? niewygodna ?
:) przecież nie wspominałam że masz spać na niej tylko zostawić gift ;)
;)
Eugeniusz Jewtuszenko
Kradzione jabłka
Biegnę pod płotem. Płot się chwieje
na wichrze, co znad morza nadszedł.
A my – szczęśliwi jak złodzieje.
I jabłek pełne mam zanadrze.
Trudno z jabłkami tymi dobiec...
Zdejmował strach, gdy się je jadło,
Lecz myśmy się kochali w sobie
I piękne było to, jak jabłoń.
Schronienie dała nam wspólniczka-
-dacza. Świat był burzliwy na co dzień.
Szeptała w ucho dacza-mniszka:
„Nie bój się kochać... Tyś nie złodziej...”
Poświata księżycowa z okien
szepcze nam, czary dziwne czyni:
„Ci, którzy kradną to, co mogli
skraść im złodzieje – nie są winni.”
Gospodarz daczy był piłkarzem
(cóż jeszcze rzec o gospodarzu?),
Ze zdjęć patrzyły zblakłe twarze,
„Nie bójcie się...” – szeptały – Naprzód!...”
Więc przedzieraliśmy się w miłość,
ku bramce, aż na pole karne,
z woleja, aż się w oczach ćmiło,
strzał trafiał aż w niebiosa parne!
A na tapetach starej budy,
małe, pocieszne, nieprawdziwe
znad naszych głów piłkarskie buty
na ścianie chwiały się, jak żywe.
„Strzelaj!” – szeptały – „To wstyd – ulec!”
i nie umieliśmy zaprzeczyć.
I znów kopały ziemską kulę,
tę futbolówkę w gruncie rzeczy.
I myśmy grali i strzelali.
O, piłko, kiedy wpadniesz?
Bo myśmy w sobie się kochali
I było to naprawdę ładne.
A morze hukiem, lutym rykiem
tak chciało nas zaniepokoić.
Ale, jak owa złota rybka,
pluskał się lok na czole twoim.
I nie lękałem się – kochany –
że w świecie tym, przez sztorm rozmytym
za chciwość moją ukarany
z rozbitym będę stał korytem.
Oszczerca – mówisz – mnie zaszczuje?
Miłość to nie jest hobby słabych.
Jej zapach jest to zapach – czuję –
kradzionych, a nie kupnych jabłek.
Cóż mi krzyk stróża otępiały,
gdym tulił głowę w bryzgach słonych
do tych dwóch jabłek niedojrzałych,
jabłek,
przeze mnie ukradzionych!
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku.
Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.