Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
REKLAMA Nowe domy!
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
20 stycznia 2021r. godz. 16:18, odsłon: 1841, Bolec.Info/Bolecnauci

Tajemnica szmaragdu - odcinek 40

Część w której Waldemar Wilczyński zapoznaje się ze śledztwem, a młody agent ABW próbuje poderwać blond piękność.
Pocztówka z książki
Pocztówka z książki "Bolesławiec na dawnych pocztówkach." (fot. Muzeum Ceramiki w Bolesławcu)

Już jest czterdziesta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Trzydziesta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Trzydziesta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Trzydziesta dziewiąta część tajemnica szmaragdu - TUTAJ

Niezastąpiony Bolecnauta o pseudonimie M. przedstawia nam dalsze losy krnąbrnych bohaterów. Dzisiaj poznamy agenta kontrwywiadu, a prywatnie brata Bolka. Zapraszamy do lektury!


Agentowi kontrwywiadu można było przyglądać się nie tylko dwa, ale i dwa tysiące razy, a i tak nie dałoby się stwierdzić, czy z ofiarą napadu o tym samym nazwisku są spokrewnieni, czy nie. Oczywiście przed zaplanowaną tego dnia wizytą w szpitalu, prokurator nie miał jeszcze okazji przyjrzeć się Bolesławowi Wilczyńskiemu osobiście. Na podstawie otrzymanych od podinspektora Kamińskiego zdjęć, wyciągniętych z baz danych dokumentów i tak można było jednak stwierdzić, że nie posiadają z przybyłym z Warszawy kapitanem SKW żadnych zbieżnych zewnętrznych cech wspólnych. Ale nie powinno się tego od razu przesądzać, ponieważ genetyka sprawia, że brak fizycznego podobieństwa zdarza się u rodzeństwa nader często. Jedno dziedziczy cechy po matce, drugie po ojcu.

Dlatego prokurator Pietrzak, przy okazji drugiego spotkania z Waldemarem Wilczyńskim, na parkingu pod cukiernią Malinka, po krótkim przywitaniu postanowił być bezpośredni.

- Pozwoli pan kapitan, że o coś zapytam? Czy jest pan z Bolesławem Wilczyńskim jakoś spokrewniony, czy może to nazwisko to tylko przypadek?

- Pan prokurator to ma nosa! Oby i w naszej sprawie tak było. Zapali pan? – odpowiedział wcale nie zaskoczony pytaniem kapitan Wilczyński, podsuwając prokuratorowi otwartą paczkę papierosów, ale prokurator ruchem ręki odmówił. Drugi z „agentów w czerni”, który stał obok zajęty  czytaniem pewnie tysięcy maili na smartfonie, musiał być niepalący, bo poczęstunek nie został mu zaproponowany.

Ubrany w ciemny, elegancki garnitur, starannie ogolony i o krótko przystrzyżonych włosach koloru pieprz i sól agent Wilczyński zapalił cienkiego papierosa, wciągnął dym do płuc i chwilę delektował się wypełniającym je śmiertelnie trującym dymem. „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”, śmiał się zawsze w duchu, ignorując nadrukowane wielkimi literami napisy „Palenie zabija” na kolejnych wypalanych paczkach. W związku z tym liczył, że każda wypalona paczka przedłuża mu życie. Wiedział oczywiście, że nałóg ten do najzdrowszych nie należy i nawet dwa razy próbował się go pozbyć, ale nie miał nikogo na tyle bliskiego, dla kogo mógłby dłużej, albo nawet na zawsze wytrwać w tym postanowieniu.

Opierając się, a właściwie niemal siedząc, na przednim błotniku luksusowego służbowego bmw, skręcił głowę, podwinął dolną wargę do góry i z ustami zwiniętymi w trąbkę dość powoli wydmuchiwał dym. Zamyślił się, czytając baner z tytułem nowej ekspozycji, wywieszony na niewielkim balkonie budynku muzeum i minęła dłuższa chwila, zanim ponownie się odezwał. Zupełnie jakby ważył, czy i w jakim zakresie powinien wyjawić szczegóły z życia osobistego swojego i Bolka. Kiedy doszedł do wniosku, że i tak do prokuratora będą musiały wcześniej czy później dotrzeć te informacje, spojrzał w końcu na niego i powiedział:

- Jestem jego starszym bratem – zaciągnął się ponownie papierosem i strzepnął popiół na ziemię. – Ale nie widzieliśmy się tyle czasu, że zdążyłem już nabrać przekonania, że faktycznie jestem jedynakiem. A teraz, po trzydziestu latach, jest pan już czwartą osobą na tym świecie, która zna tę tajemnicę…

- Czwartą? A kto jest tą trzecią? Któreś waszych z żyjących rodziców? – zainteresował się prokurator.

- Nie, nasi rodzice zginęli jeszcze w latach osiemdziesiątych w wypadku drogowym pod Bolesławcem. Bo właśnie z tych okolic pochodzimy – Waldemar zawahał się przez chwilę, jakby nagle złapał się na tym, że podaje już zbyt wiele szczegółów o sobie i swojej przeszłości.

- Przykro mi z tego powodu, panie kapitanie…

- Nie trzeba, to bardzo dawne czasy – Waldek powoli wydmuchiwał kolejną toksyczną białą chmurę, lecz nie przed siebie, ale na bok, aby nie uwędzić prokuratora. – Wie pan, co? Niewygodne będzie dla nas to ciągłe „panowanie”. Możemy mówić sobie po imieniu? Waldek jestem – brat Bolka przełożył papierosa do lewej ręki i wyciągnął prawą dłoń w kierunku prokuratora Pietrzaka.

- Nie ma sprawy. Mam na imię Zbyszek – prokurator odwzajemnił uścisk. – Może i faktycznie tak będzie łatwiej. Zatem, jeśli pozwolisz, chciałbym wprowadzić cię po kolei w szczegóły tej sprawy. Zacznijmy od audi bandyty, pozostawionego tutaj, na parkingu, na którym stoimy…

- Postaramy się nadążać, a w razie czego zadawać pytania – Waldek zerknął na zajętego kolegę i dość mocno klepnął go w bark. – Antek! Halo, jesteś z nami? Ty też słuchaj, bo potem napiszesz jakieś bzdety w swoim raporcie i znowu będziesz za mną łaził, żebym ci poprawiał.

Agent ABW Antoni Moczydło jakby ocknął się z letargu, schował telefon do kieszeni i podjął heroiczny wysiłek skupienia całej swojej uwagi na prokuratorze. Niemal natychmiast jednak jego wzrok powędrował gdzieś dalej, ponad ramieniem prokuratora, gdyż stał się świadkiem wręcz mistyczno-religijnego objawienia. Po schodach cukierni schodził anioł, stukając obcasami i taszcząc ogromny, tekturowy karton z logo cukierni. Sponad wielkiego pudła z tortem wystawała emanująca falującymi blond lokami koafiura, a pod pudłem maszerowały długie, długie, długie i do tego zgrabne nogi, w zasadzie w całości odkryte, nie licząc ledwo okrywającej pośladki błękitnej mini spódniczki.

Agent Moczydło musiał doznać nagłego wyrzutu hormonów i jednocześnie przypływu wyrzutów sumienia, nie pozwalających mu patrzeć na księżniczkę z bajki dźwigającą samotnie tak wielki ciężar, gdyż torując sobie łokciami drogę pomiędzy prokuratorem i Waldkiem minął ich i dosłownie rzucił się w kierunku tego nadnaturalnego zjawiska, które najwyraźniej zgubiło azymut na pozostawioną gdzieś na parkingu karocę z dyni. Wydawało się, że za chwilę, w geście uwielbienia i oddania czci, Antek padnie na bruk przed tym, jego zdaniem, chodzącym ideałem.

- Może pomóc? – Antek bezskutecznie próbował raz z lewej, raz z prawej dojrzeć twarz anioła. Wyglądał trochę jak piesek, który szuka przysmaku, nie wiedząc, w której zamkniętej dłoni schował go treser. Waldek na ten widok przewrócił oczami i wymownie spojrzeli po sobie z prokuratorem.

- Dziękuję, może pan otworzyć mi samochód? Kluczyki mam w lewej ręce – właścicielka pudła i obu zajętych rąk próbowała potrząsnąć kluczykami, wiszącymi na którymś z wyposażonych w tipsy palców, ale siłą rzeczy i własnych ramion potrząsnęła całym pudłem. Ciężko było stwierdzić, czy tort wewnątrz to wytrzymał, czy może przekształcił się w słodką breję.

- Już się robi – Antoni sięgnął po dyndające kluczyki, lecz zamiast po prostu nadusić guzik na pilocie i zobaczyć, które auto na parkingu zrobi „pik-pik” i zamruga kierunkowskazami, wykazał się nieco zbyt niskim poziomem bystrości, jak na agenta służb specjalnych. - A który to?

Waldek lewą ręką zasłonił oczy, jakby chciał oszczędzić sobie tego widoku i załamany, lekko pokręcił opuszczoną głową. Od samego początku, kiedy przedstawiono mu Antka na odprawie i poinformowano, do jakiej sprawy zostają przydzieleni, miał przeczucie, że nie będzie im się dobrze razem pracowało. Antoni rzadko kiedy potrafił skupić się na swojej pracy, bo wiecznie coś go rozpraszało. Przeważnie social media w jego smartfonie, ale też i wszelkiej maści komunikatory, które miał w nim zainstalowane. Tym razem jednak rozproszenie Antka spowodowane było przez wyjątkowo niewirtualną, seksowną blondynkę.

- Miętowy garbus, proszę pana. Niech pan otworzy mi drzwi, żeby mogła włożyć tego torta...

Agent Antek dopiero teraz nacisnął przycisk pilota. Kiedy bladozielony, nowiutki i na wskroś nowoczesny volkswagen, o przywołującej wspomnienia obłej bryle karoserii zamrugał pomarańczowymi żaróweczkami i zapikał, podszedł do drzwi samochodu i otworzył je na całą szerokość. Blondynka okręciła się bokiem, a kiedy zobaczyła otwarte drzwi od strony kierowcy, zdenerwowała się, nie sądząc, że jakikolwiek facet może być mniej bystry od bohaterek dowcipów o blondynkach.

- O, Jezu! Co z panem? Drzwi pasażera! Przecież nie będę siedzieć pupą na torcie. Skąd ty się w ogóle urwałeś, człowieku!

- W ogóle to z Warszawy, ale pochodzę z Woli Przypkowskiej, proszę panią – Antek, zupełnie jakby był członkiem grupy Monty Pythona, wszedł do środka auta, przedostał się ponad dźwignią zmiany biegów i otworzywszy prawe drzwi od wewnątrz, wysiadł z drugiej strony. Dobrze, że właścicielka auta tego nie zobaczyła, bo cały widok przesłoniło jej niesione pudło.

- To widać i słychać. Jak mi się przez pana tort stopi na tym upale, to mój Seba panu tego nie daruje – ostrzegła blondynka agenta Antka, który mimo, że nie wiało, przytrzymywał jej drzwi od strony pasażera. – On w swoje urodziny zawsze tak czeka na torta i dmuchanie świeczek.

Nie trzeba było się długo zastanawiać, dlaczego uczynny agent ograniczył się jedynie do utorowania kobiecie drogi do auta, a nie przyszło mu dotąd do głowy uwolnić jej od kłopotliwego bagażu, pomagając w jego niesieniu i załadunku. Antoni nie krył się bowiem z tym, że zajęty był przyglądaniem się okrągłym kształtom właścicielki pokaźnego kartonu ze słodką zawartością, które to obłości jeszcze bardziej się uwydatniły, kiedy pochyliła się i wkładała urodzinowy prezent dla kochającego męża na przednie siedzenie samochodu. Antek kręcąc głową zasapał i zmarszczył czoło, jakby zastanawiał się, z czego mogła być uszyta ta spódniczka, że jeszcze nie pękła.

- Może niech pani przypnie pasami? – zaproponował grzecznie wynurzającej się z wnętrza auta blondynce, która odwróciła się w jego stronę, co sprawiło, że pomyślał to samo o wytrzymałości biustonosza i opinającej go bluzki.

Blondynka zinterpretowała tę propozycję zdaje się nieco błędnie, zapewne jako coś w rodzaju aluzji do swoich damskich atutów, choć Antek na dziewięćdziesiąt dziewięć procent miał na myśli ostrzeżenie przed sytuacją, w której ta dama, jako kierowca, miałaby problem z łagodnym hamowaniem, prowadząc w szpilkach wysokich jak Burj Khalifa.

- Swojego se niech pan przypnie pasem. Importynent! – zbulwersowana blondynka zdjęła z ramienia maleńką damską chanelkę i zamaszyście trzepnęła nią Antka jak popadnie, a popadło akurat na jego głowę.

Zaraz potem odepchnęła go na bok i trzasnęła głośno drzwiami. Gdyby tak samo głośno trzaskała drzwiami auta z Bawarii, należącego do swojego wyrozumiałego i kochającego męża, w najlepszym razie nazajutrz mogłaby być już rozwódką. Gibotliwym krokiem, jakby szła na szczudłach, białogłowa ruszyła dokoła samochodu, stukając obcasami nienadających się absolutnie do prowadzenia samochodu dziesięciocentymetrowych szpilek, psiocząc na cały rodzaj męski.

- Myśli taki jeden z drugim, kurde, że jak kobieta o coś prosi, to od razu musi być jakaś ćwierćtępa dzida do wyrwania! Masz szczęście, że Seba był zajęty i nie mógł ze mną przyjechać…

Blond piękność przeszła na stronę kierowcy, wsiadła do środka i z hukiem o podobnym natężeniu jak wcześniej, trzepnęła drugimi drzwiami. Cud, że żadna szyba w aucie nie eksplodowała. Uruchomiła silnik, lecz zamiast wycofać i wyjechać z parkingu zgodnie ze znakami, ruszyła z piskiem do przodu, podskakując wjechała na wysoki krawężnik, przejechała przez chodnik i po chwili lekkim zygzakiem oddalała się ulicą 1 Maja, spiesząc zapewne do męża jubilata w nadziei, że krem w torcie nie zdąży opaść.

Waldemar z prokuratorem zgodnie śmiali się z tej sceny już od momentu, kiedy usłyszeli przymiotnik „miętowy”. Żałowali trochę, że wspomniany Seba nie mógł towarzyszyć swojej małżonce, gdyż wtedy cała akcja mogła przybrać zupełnie inny, jeszcze mniej zadowalający dla Antka obrót, na przykład obrót z kopnięciem, czy kopnięcie z obrotu. Antoni, zawiedziony bezskuteczną próbą zaabsorbowania uwagi blondynki swoją średnio rozgarniętą osobą, wrócił do kolegów, popatrzył na nich zdziwiony i widząc, że próbują odwracać wzrok i tłumić śmiech, zwrócił się do nich z wyraźną pretensją:

- No, co? To wcale nie było śmieszne. Chciałem tylko babeczce pomóc, a ona taka niewdzięczna…

- Antek, po prostu daruj sobie na przyszłość takie kabarety. W pracy jesteś – Waldek łamiąc prawo rzucił niedopałek i przydepnął go wypastowanym półbutem.

- Dobra panowie, czas nas goni – postanowił przejść do rzeczy prokurator Pietrzak. – Idziemy teraz do garażu, a potem pojedziemy wszyscy razem do szpitala, do naszego kluczowego świadka – idąc przez parking, prokurator wskazał ręką jedno z miejsc parkingowych. – Tutaj stał samochód bandyty. Ciemne audi A6 z mocnym silnikiem. Jak wynika z nagrań kilku okolicznych monitoringów musiał tu się pojawić pomiędzy 21:30 a 21:45, po czym poszedł do garażu pieszo. W aucie zabezpieczyliśmy dużo śladów i odcisków palców, których niestety brak w naszej bazie danych. Tuż koło auta znaleźliśmy też niedopałek. Ale analiza DNA próbki pozostawionej na nim śliny nie jest jeszcze gotowa.

- A jakieś kamery zarejestrowały twarz? A może byli tu jacyś świadkowie, którzy mogliby pomóc w sporządzeniu portretu pamięciowego? – zapytał Waldek, kiedy przechodzili na drugą stronę ulicy Kutuzowa.

- Tylko jego przejeżdżające auto. Żadnego nagrania z przestępcą poruszającym się na pieszo. Także żadnego naocznego świadka, niestety, oprócz twojego brata – odpowiedział prokurator. – Nie wiemy więc, ani którędy, ani dokąd uciekł. Mamy tylko ślady buta na samochodzie, który pan Wilczyński zaparkował przed garażem, zanim wszedł do środka i niemal zginął.

- Może napastnik odtańczył taniec zwycięstwa po zastrzeleniu ofiary? – wysnuł ciekawą i prawdopodobną, jego zdaniem, teorię agent Antek, nie odnotowawszy dotąd faktu, że ich główny świadek przeżył i już przytomny będzie mógł z nimi wkrótce porozmawiać.

- Na pewno, a potem rozłożył skrzydła, zakrakał i odleciał – Waldek już nie miał obiekcji co do obnażania niewyśrubowanego polotu swojego kolegi z Warszawy.

Prokurator uśmiechnął się pod nosem. To sobie dzisiaj raczej tylko z braćmi Wilczyńskimi pogadam, pomyślał. Ciekawe, dlaczego przez tyle lat nie mieli ze sobą kontaktu? Oby ich stosunki nie były utrudnieniem w śledztwie. Może okazać się bowiem, że Bolesław Wilczyński odmówi współpracy, kiedy dowie się, kto jeszcze będzie zaangażowany w śledztwo.

Kiedy trzej mężczyźni w garniturach doszli na zaplecze kamienic przy 1 Maja, spotkali tam czekającego już na nich podinspektora Kamińskiego. Po wymianie nazwisk i wzajemnych uprzejmości, prokurator pozwolił śledczemu na szczegółowe przedstawienie prawdopodobnego przebiegu wydarzeń, odtworzonych na podstawie informacji otrzymanych z Pogotowia i ze Straży Pożarnej, zeznań świadków oraz zebranych na miejscu śladów i dowodów.

Waldemar słuchał podinspektora ze zdwojoną z oczywistych względów uwagą i jedynie przytakiwał, pełen podziwu zarówno dla jego elokwencji, jak i dla jego zaangażowania w prowadzone dochodzenie. Widać było od razu, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Mimo, że raczej nie mógł straszyć bandytów swym niepozornym wyglądem, to na pewno był dla nich dużo bardziej groźny ze względu na swoje niewątpliwe umiejętności detektywistyczne i wieloletnie doświadczenie.

Obejrzeli razem wszystkie ślady w garażu oraz otoczenie niewielkiego, przylegającego do dawnych murów miejskich budynku. W swojej głowie Waldek, jak zawsze, wyobrażał sobie przebieg całej sytuacji z czwartkowego wieczora. Zwykle pomagało mu to w dalszej analizie, a pytania o brakujące elementy układanki pojawiały się niemal automatycznie. Fakt, że ślady krwi na posadzce powstały po postrzeleniu jego jedynego obecnie żyjącego krewnego, nie wpływał na niego w żadnym stopniu. Był za to ciekawy, jak Bolek zareaguje w chwili, gdy go zobaczy. A moment spotkania, którego zresztą dość mocno się obawiał, zbliżał się nieubłaganie.

- Panie kapitanie, to by było z grubsza tyle – oznajmił podinspektor po zakończeniu wizji lokalnej i swojej relacji. – A bardziej szczegółowo opisane jest to wszystko w raportach i dokumentach, które przesłałem panu, zanim wyjechałem z biura. Czy ma pan w tej chwili jakieś pytania?

- Ja nie mam żadnych, wszystko dla mnie jest jasne – odezwał się wreszcie milczący jak dotąd agent Moczydło.

Waldek odwrócił głowę na bok, wziął oddech i powoli, z cichym sykiem wypuścił powietrze. Nie dziwię się, pomyślał. Przecież w ogóle nie słuchałeś policjanta. W garażu z uwagą studiowałeś jedynie konstrukcję wiszącego na wieszakach ściennych roweru, a na podwórku wgapiałeś się we wszystkie otwarte okna po kolei, a potem obserwowałeś stado gołębi, wydziobujących sypnięte im przez któregoś z mieszkańców resztki czerstwego pieczywa.

- Ja także jeszcze nie, póki co – dorzucił od siebie, zamiast kolejny raz publicznie obsztorcować kolegę z Warszawy. – Myślę, że po tym co usłyszałem i po przeczytaniu raportów, raczej nie będę miał ich zbyt wiele. Z tego, co mi wiadomo, wciąż jeszcze jednak czekacie na niektóre informacje?

- Zgadza się, nie mamy jeszcze ważnych danych od operatora sieci komórkowej – włączył się do rozmowy prokurator Pietrzak. – A to dla nas dość pilne. Nie wiemy jak dotąd, kto i gdzie zarejestrował karty SIM do lokalizatorów. Bez tego nie odnajdziemy drugiego z nich, a to mogłoby nas bardzo szybko naprowadzić na trop sprawcy. Zakładam bowiem, że bandyta, który na allegro używał konta użytkownika o nazwie sonya1993, obecnie nadal śledzi inne auto, w którym zamontował drugie z zakupionych urządzeń.

Waldek drgnął, kiedy usłyszał ten nick, ale na razie nie wyjaśnił dlaczego wzbudził on jego zaniepokojenie. Pozostałym chyba ta nazwa z niczym się nie skojarzyła, ale być może tylko on w tym gronie doskonale znał język rosyjski? Czyżby niedoszły morderca Bolka aż tak pozwolił sobie zakpić z polskich służb?

- Zadzwonię jeszcze dzisiaj do kilku osób w Warszawie. Oni będą mogli przyspieszyć wyciągnięcie tych informacji – zapewnił prokuratora i podinspektora.

- Dziękuję, Waldek. Bardzo by nam to pomogło – ucieszył się prokurator.

- Moim zadaniem, w zasadzie najważniejszym jest pomóc wam w jak najszybszym odnalezieniu i zatrzymaniu sprawcy – dodał Waldek, sięgając papierosa z wyjętej, napoczętej paczki. – A na razie mogę tylko ujawnić w tajemnicy, że nasza agencja podejrzewa, iż człowiek, którego szukamy, może być bardzo niebezpieczny z punktu widzenia szeroko rozumianych interesów naszego państwa. Jego ujęcie może wydatnie przyczynić się do rozpracowania trudnej do wykrycia siatki szpiegowskiej, którą próbujemy od kilku lat rozpracować.

- Wierzę, że razem dorwiemy drania – zapewnił prokurator Pietrzak, po czym zwrócił się w zasadzie już tylko do zaciągającego się dymem Waldka. – Możemy teraz przejechać się do szpitala. Jesteś gotowy na spotkanie z bratem?

- A czy można być przygotowanym na kataklizm? – odpowiedział enigmatycznie zapytany i ruszyli we trzech z powrotem do swoich zaparkowanych pod cukiernią samochodów służbowych, pozostawiając na miejscu podinspektora i zabezpieczający wciąż miejsce przestępstwa oznakowany policyjny samochód. Z radiowozu wysiadł umundurowany funkcjonariusz i zaczął otrzymywać od śledczego instrukcję ponownego zabezpieczenia wejścia do garażu za pomocą policyjnych taśm i plomb.

Prokurator i agenci z Warszawy nie uszli jeszcze nawet dwudziestu metrów, kiedy za ich plecami rozbrzmiał dzwonek telefonu. Waldek z prokuratorem przystanęli i obejrzeli się. Antek, oczywiście już ze smartfonem w ręce, pomaszerował dalej w nieświadomości, że bez znajomości topografii miasta będzie musiał uważać nie tylko na stojący przed nim kamienny mur, ale i na ruch uliczny oraz ewentualne otwarte studzienki kanalizacyjne. Podinspektor Kamiński chwilę rozmawiał z kimś, po czym nacisnął palcem ekran i schował z powrotem telefon do wewnętrznej kieszeni marynarki. Podniósł rękę, pomachał do nich i niemal biegnąc, krzyczał:

- A poczekajcie, koledzy! Chyba nie będziecie musieli męczyć pana Wilczyńskiego w szpitalu! Dzwonił aspirant Świgoń z redakcji jednego z naszych portali – informował ich z wyraźnym podekscytowaniem w głosie. – Mieliśmy rację! Mieliśmy i rację, i szczęście, panie prokuratorze!

- No, niech pan już mówi, o co chodzi! Wygrał pan w totolotka, czy co? – niecierpliwił się prokurator.

- A będziemy mieć portret jak się patrzy! – nie mógł powstrzymać radości w głosie podinspektor Kamiński. – Jedno ze zdjęć zrobionych podczas otwarcia ławek szóstego sierpnia na rynku zawiera podobno doskonałe ujęcie twarzy naszego poszukiwanego. A za trzy minuty aspirant przywiezie nam wydruki laserowe!

- A to świetnie. No to teraz, kiedy je już opublikujemy, dopiero zacznie się draniowi palić grunt pod nogami – prokurator zwinął dłoń w pięść i w geście sukcesu przybili sobie z podinspektorem żółwika, jak nastolatkowie.

- Żeby tylko nie spanikował, bo może wtedy stać się bardzo niebezpieczny. Ciekawe jakie miał zadanie i kogo śledzi tym razem po uziemieniu Bolka? – dobitnymi słowami próbował ostudzić ich huraoptymizm wojskowy specjalista od demaskowania szpiegów. – Chyba zdajecie sobie sprawę, panowie, że jeżeli nie dokończył swojej roboty, to w waszym mieście zrobi się jeszcze gorąco?


Jak bardzo gorąco będzie zaraz w mieście? Czy Oli grozi niebezpieczeństwo? Jak Bolesław zareaguje na spotkanie z Waldemarem? Czy Julia przeżyje szok, widząc go ponownie?

Czekamy na Wasze pomysły i opinie, pozostając w głębokim zachwycie dla Waszej wyobraźni, Drodzy Czytelnicy! 

Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 40

~Krwawosiny Złotlin niezalogowany
20 stycznia 2021r. o 21:56
Redaktorko! Zadaj sobie choć odrobinę trudu i zmień czasem nagłówek. Choć co trzy odcinki. Pomijam już, że ten akurat jest bez związku z treścią.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Szaroczarny Dzwonek niezalogowany
23 stycznia 2021r. o 8:44
c.d. Akcja przyspiesza
--------------------------------------
- Poznaję, to na pewno był ten mężczyzna – popijając herbatę z prawdziwej szklanki odpowiedział Radosław Samborski, poprzedni właściciel ciemnego audi A6, w którym zabezpieczono ślady i odciski palców prawdopodobnego sprawcy napadu na Bolesława Wilczyńskiego. Siedzieli z aspirantem Świgoniem przy stole, znajdującym się w kuchni jego dużego mieszkania na trzecim piętrze czteropiętrowego bloku przy ulicy Białoskórniczej w Środzie Śląskiej.

- Nawet jeśli to zdjęcie jest nie do końca ostre, to nie dałoby się tej twarzy pomylić z żadną inną. No bo wie pan, te jego blizny, one były dość charakterystyczne. Nie po zwykłej ranie, ale tak jakby po poparzeniu. Na całej dolnej połowie lewego policzka. No, a jeszcze ten płaszcz. Trudno nie zapamiętać kogoś, kto latem się tak ubiera i z taką pokancerowaną twarzą. Tym bardziej, że minął niecały miesiąc, kiedy tu był.

Pan Radosław, siwiutki, postawny mężczyzna, po wpuszczeniu do domu młodego policjanta z Bolesławca przedstawił się jako emerytowany pracownik PKP. Ponad trzydzieści pięć lat przepracował jako konduktor w pociągach jeżdżących na lokalnych dolnośląskich trasach. Twierdził, że praca ta wyrobiła mu pamięć do twarzy, co było szczególnie przydatne w wyłapywaniu gapowiczów.

Aspirant Świgoń w lateksowej rękawiczce trzymał przed sobą i analizował zadrukowaną, białą kartkę wielkości A4. W nagłówku widniał napis „Umowa kupna-sprzedaży samochodu”. Druk był gotowy, najpewniej ściągnięty z Internetu. Puste miejsca przeznaczone na dane sprzedawcy, nabywcy i przedmiotu sprzedaży wypełniono niebieskim długopisem. Jeszcze raz spojrzał na datę sporządzenia umowy – 24 lipca. Przeczytał dane kupującego, które okazały się mu już znane: Dymitr Jacenko, zamieszkały w Legnicy przy ulicy Wojska Polskiego 22F/8.

Aspirant postanowił na wszelki wypadek, że w drodze powrotnej poleci koledze z komendy podjechać pod ten adres, choć był przekonany na sto dziesięć procent, że to także fałszywka, jak i sam dokument tożsamości Jacenki. Ale ponieważ i tak będą wracać do Bolesławca przez Legnicę, więc nie zaszkodzi sprawdzić osobiście.

- Dane spisał pan z dowodu osobistego, prawda? – zapytał gospodarza domu.

- Nie ja. To on spisywał umowę, którą tak w ogóle to miał ze sobą, w kieszeni płaszcza. Widać musiał był nastawiony, że od razu kupi mój samochód. Ja i tak nie mógłbym pisać, bo miałem wtedy bandaż na palcu. Kilka dni wcześniej skaleczyłem się, jak ostrzyłem noże – odpowiedział pan Radosław, podnosząc palec wskazujący prawej ręki, na którym widniała już ciemna, podłużna blizna.

- Rozumiem więc, że jest to pismo mężczyzny, który kupił pańskie audi? – aspirant zaciekawiony uniósł brwi ponad niespadającymi mu już okularami. Czyżby taki fuks i będą mieli oprócz zdjęcia twarzy także i charakter pisma?

- Yhm – Pan Samborski potwierdził mruknięciem i skinieniem głowy.

Silniejszy podmuch wiatru spowodował przeciąg, który wybrzuszył firankę, wiszącą nad otwartym oknem. Aspirant spojrzał na zewnątrz. Wokół strzelistej wieży kościoła latało pokaźne stado gołębi. Dziesiątki z nich okupowały dach starego, ceglanego, gotyckiego budynku z przyporami i strzelistymi oknami. Coś mu nie pasowało z tą wieżą, zupełnie jakby powstała w całkiem innej epoce niż pozostała część murów świątyni.

Kilka gołębi usiadło na parapecie za oknem i zaczęło gruchać tak donośnie, że ciężko było się skupić na zadawaniu kolejnych pytań. Być może nie tylko głośne ptaki tak rozpraszały aspiranta Świgonia, ale też leżące na stole dwa zdjęcia podejrzanego. A może także absorbująca jego myśli redaktor Żaklina, która je wydrukowała i przekazała mu niecałe dwie godziny wcześniej, w bolesławieckiej redakcji. Przy okazji oczywiście próbowała zalotnie droczyć się z nim i dwa razy wyrywała mu kartki z dłoni, kiedy już je prawie miał w ręce. Za trzecim razem pozwoliła mu za kartki chwycić, ale za to przez chwilę mocniej je przytrzymała, przez co musiał jej spojrzeć w oczy. Wówczas przez łączący ich papier zaczęły przepływać wyczuwalne ładunki emocji.

Kiedy już przekazali sobie w ten sposób bez słów wzajemne zainteresowanie i jednocześnie żal, że tak szybko muszą przerwać ich pierwsze spotkanie, Żaklina wreszcie puściła plik wydrukowanych zdjęć. Jednocześnie puściła też do niego oko, a przy tej okazji obiecała mu również puścić strzałkę ze swojego prywatnego telefonu i tak też zrobiła. Po krótkiej chwili od opuszczenia redakcji on, Hieronim Świgoń, miał więc już zapisane oba numery telefonu atrakcyjnej pani redaktor i zmierzał na spotkanie z podinspektorem, aby przekazać mu kopie wydrukowanych zdjęć jeszcze przed swoim wyjazdem do Środy Śląskiej.

Aspirant po chwili wrócił myślami z Bolesławca i skupił się wreszcie na zdjęciach na stole. Jedno ze zdjęć przestawiało całą siedzącą na ceramicznej ławce postać jakiegoś mężczyzny w ciemnym płaszczu, a to obok zbliżenie jego twarzy. Na tym drugim, powiększonym zdjęciu samej głowy poszukiwanego mężczyzny, mimo wysokiej jakości fotografii, można już było zauważyć pojedyncze piksele, więc aby skupić się na rysach podejrzanego należało oglądać wydruk z nieco większej odległości. Dlatego właśnie poprosił wcześniej pana Samborskiego, żeby nie brał ich do rąk, tylko oglądał z dystansu.

- Czy tylko pan dotykał tej umowy? – zadał wreszcie kolejne pytanie śledczy, kiedy obraz Żakliny w jego głowie na moment gdzieś zniknął.

- Nie tylko. Byłem też w wydziale komunikacji i u ubezpieczyciela – odparł były kontroler biletów.

- Dobrze, pokwituję panu teraz „wypożyczenie” tego dokumentu. Odeślemy, kiedy tylko sprawdzimy, czy da się z papieru zdjąć jakieś odciski palców – aspirant Świgoń wsunął kartkę z umową do przezroczystej koszulki i schował w przyniesionej teczce razem ze zdjętą rękawiczką, a z jej środka wyjął z kolei odpowiedni formularz, wypełnił go i oddał swojemu rozmówcy. – Jeszcze jedno. A jak panu ten Jacenko zapłacił za auto?

- Gotówką, oczywiście. Co do złotówki miał odliczone, tyle ile mój syn dał w ogłoszeniu do Internetu – odparł pan Samborski. – Zdziwiło mnie nawet, że się nie targował, jak przeważnie robią to ludzie przy kupowaniu samochodu. Byłem zadowolony, bo poszło za naprawdę dobrą cenę.

- A te pieniądze? Ma je pan jeszcze? – pytał dalej śledczy, mając nadzieję na znalezienie kolejnych odcisków palców i być może także odkrycie źródła pochodzenia banknotów.

- Niestety, panie aspirancie. Zaniosłem zaraz do banku – rozczarował aspiranta pan Radosław. – Wpłaciłem potem przelewem zaliczkę na nowe auto w salonie. Teraz mam już małą, oszczędną škodę. Coraz mniej jeżdżę, a fabia jest niewielka i mało pali, nie to co ten smok audi. Cieszę się teraz, że syn namówił mnie na zmianę samochodu, bo przy mojej emeryturze trzeba liczyć każdy grosz.

- Rozumiem doskonale. Wszystko jest coraz droższe, a pensje i emerytury nie nadążają – pozwolił sobie na społeczno-ekonomiczną uwagę aspirant, jeszcze bardziej zjednując sobie przychylność starszego pana. – Czy coś jeszcze zwróciło pana uwagę? Zapamiętał pan może coś nietypowego?

- No, nie wiem… Może to, że w ogóle nie marudził na stan techniczny, a nawet nie chciał wypróbować, jak mu się jeździ? – po chwili namysłu odpowiedział emerytowany konduktor. – Wcześniej, zanim podpisaliśmy umowę i zapłacił, oglądaliśmy samochód na parkingu. On wsiadł, uruchomił silnik, zajrzał pod maskę i obejrzał opony. Ale dziwne dla mnie było, że niczego nie skrytykował, ani nie chciał się nawet przejechać. Potem przyszliśmy do mieszkania, on napisał tę umowę, zapłacił i wyszedł – pan Samborski kolejną chwilę zastanawiał się nad czymś, drapiąc się w zamyśleniu po czole. Następnie wyciągnął palec wskazujący w kierunku policjanta i dodał: – No i może jeszcze to, że mówił z takim wschodnim nalotem. Ale samo imię i nazwisko wskazuje, że nie pochodzi z Polski, prawda? Za to mówił absolutnie bezbłędnie po polsku. Widać mieszka w Polsce już bardzo długo.

- Panie Radosławie, byłby pan świetnym detektywem! Ewidentnie pomylił pan zawody – zaśmiał się aspirant Świgoń, pełen podziwu dla spostrzegawczości byłego konduktora. Wstał odsunął krzesło od stołu i sięgnął po swoją teczkę, powoli zbierając się do wyjścia. – Ze swojej strony nie mam już więcej pytań. Musimy jechać, więc będę się żegnał. Dziękuję za rozmowę i mocną herbatkę. Dawno takiej dobrej nie piłem.

- Nie ma za co. Niech pan wraca do domu ostrożnie. Macie kawał drogi do tego waszego pięknego Bolesławca, a drogi są teraz takie ruchliwe i niebezpieczne. Wszystkim ciągle się gdzieś spieszy – odparł uprzejmie pan Samborski. – Nie wiedziałem, że policjanci tak do późna pracują. Pewnie w domu czeka na pana stęskniona żona, co? A może i dzieci?

- Nie jestem, żonaty, proszę pana. Ale wie pan, dzisiaj poznałem jedną taką kandydatkę, zdaje się. Może i coś z tego wyjdzie… – zamyślił się aspirant wstając i zasuwając cicho krzesło, które widocznie musiało być podklejone filcem.

- Obyście się tak pokochali, jak ten Jacenko ze swoją kobietą… – życzył aspirantowi pan Samborski, który wstał, aby odnieść puste szklanki do zlewozmywaka.

- Kobietą? – zamarł w bezruchu policjant.

- Ano. Kiedy zostałem sam, wyjrzałem przez okno, aby ostatni raz spojrzeć na moje audi – spokojnie wyjaśnił były właściciel czterech kółek. – Na dole, przy samochodzie przywitała tego faceta ekstra babka w okularach przeciwsłonecznych. Stała przy drzwiach pasażera, jakby tam na niego czekała. On podszedł do niej, objął ją i chyba z minutę się całowali. Wie pan, namiętnie, tak jak w filmach. Ona nawet, jak jakaś aktorka, podwinęła nogę w kolanie, o tak – tu pan Radosław zaprezentował ruch stając na lewej nodze i zginając prawą nogę w kolanie.

- A wcześniej gdzie ona była? Nie przyszła z Jacenką do pana mieszkania? – aspirantowi Świgoniowi dzwoniły w głowie dzwony ostrzegawcze, głośne jak w katedrze na Wawelu. Czuł po skórą, że to może być bardzo ważny trop. Poczuł wyraźny przypływ detektywistycznej adrenaliny.

- Nie wiem, gdzie była. Może w tej taksówce, co nią przyjechali? – zastanawiał się na głos pan Samborski.

- W taksówce? – aspirant odsunął bezszelestne krzesło i ponownie się w nim rozsiadł. Absolutnie nie spodziewał takich rewelacji. Jacenko wydawał się być jak dotąd raczej samotnym wilkiem. A tu nagle wyskakuje jak z kapelusza albo raczej z taksówki jakaś kobieta! To się Kamiński i prokurator zdziwią.

- A co? Nie mówiłem, że przyjechał taksówką? – starszy pan także ponownie usiadł przy stole.

- W sumie, to ja o to nie pytałem, a powinienem – samobiczował się śledczy. Ale miał jednocześnie nadzieję, że pamięć byłego konduktora i w tym wypadku będzie niezawodna. – Zapamiętał pan jakieś szczegóły tej taksówki? Była z Legnicy czy z Bolesławca? Może numer boczny?

- W sumie to ja nie widziałem tej taksówki, wie pan? – emeryt nieco zawiódł aspiranta swoją odpowiedzią. – To ten gość powiedział o taksówce, kiedy witałem się z nim na dole. Zapytałem, jak podróż i jak droga z Legnicy. On odpowiedział „Jak to taksówką”. Ale nigdzie naokoło nie widziałem żadnej taryfy. Pomyślałem wtedy, że pewnie zdążyła już odjechać. Ale on być może kazał kierowcy gdzieś stanąć specjalnie tak, żeby nie można jej było zauważyć, skoro ta blondynka potem przyszła do niego i się z nim przywitała. No chyba, że babka jest stąd i spotkali się już tutaj na miejscu.

- Panie Samborski, naprawdę ma pan niezrównane zdolności analityczne. Zapytać w kadrach, czy mamy jeszcze jakieś wakaty w dochodzeniówce? – pozwolił sobie na kolejny żart i pokiwał z uznaniem głową aspirant Świgoń. Przyszło mu do głowy coś jeszcze. – Chwileczkę, a skąd pan wiedział, że kupiec już przyjechał i że należy do niego zejść na parking, skoro spotkaliście się już tam koło auta? Chyba nie siedział pan cały czas w oknie?

- Zszedłem po jego telefonie. Chyba to nic dziwnego, że facet zadzwonił kiedy był już na miejscu? Grzecznie się zachował. Nie byłoby sensu czekać na niego nie wiadomo jak długo na parkingu, prawda? – pan Samborski mocno zdziwił się postawionym mu przez aspiranta pytaniem.

- Telefonie? A ma pan jeszcze jego numer na liście rozmów przychodzących? - śledczy powziął założenie, że dzisiaj każdy dysponuje i jednocześnie używa telefonu komórkowego. Bardzo szybko okazało się, że domniemanie aspiranta niestety było błędne.

- Ale on nie dzwonił na moją komórkę. Dzwonił na stacjonarny – odparł pan Radosław. – Wie pan, syn stwierdził, że to niebezpiecznie podawać w ogłoszeniach numer komórki, skoro mam jeszcze w domu normalny telefon. Mówi, że potem będą dzwonić jacyś różni naciągacze na garnki, pigułki czy inne odkurzacze. Więc wpisał do ogłoszenia numer telefonu stacjonarnego.

- Trochę szkoda. Oczywiście z mojego punktu widzenia, jako policjanta, szkoda – wyjaśnił aspirant. – Każda informacja może nam pomóc w schwytaniu tego człowieka. Musi pan wiedzieć, że jest to bardzo niebezpieczny bandyta, gdyby przypadkiem pan go jeszcze kiedyś spotkał. Czy byłby pan w stanie opisać tę kobietę, z którą obejmował się Jacenko?

- Nie za bardzo. Rozumiem, proszę pana, że może to być dla was ważny świadek, ale tu z góry, z trzeciego piętra nie dojrzy pan szczegółów twarzy żadnego z przechodniów. Czasem trudno nawet rozpoznać, czy to mężczyzna, czy kobieta – pan Samborski wstał, podszedł do okna i odsunął firankę na bok. – Niech pan tu zresztą podejdzie i sam zobaczy…

Aspirant Świgoń już wstawał z krzesła, ale z jego teczki odezwał się bardzo donośny, najbardziej charakterystyczny fragment piosenki „Final countdown”. Pan Samborski przestraszony aż drgnął i w teatralnym geście, udając zawał, chwycił się za serce. Aspirant opadł z powrotem na krzesło i sięgnął szybko do wnętrza zapinanej na zamek błyskawiczny bocznej kieszeni swojej teczki. Tylko jednej nowopoznanej osobie na liście kontaktów przypisał ten dzwonek zaraz po opuszczeniu redakcji…

- … że oprócz rudych włosów nie zobaczyłby pan nawet, czy to młoda, czy starsza osoba jest, więc jak mówiłem… – głos starszego pana zagubił się wśród donośnych taktów znanego przeboju z lat osiemdziesiątych i nie wiadomo, czy którekolwiek z jego słów dotarło do uszu policjanta.

Aspirant, słysząc bardzo głośny dźwięk dzwonka, wydawał się całkiem rozproszony i nieobecny, jakby czekał na wieści ze szpitala, że został ojcem. W nerwach niedokładnie wycelował palec w miejsce zielonej słuchawki na ekranie, więc dźwięki muzyki trwały łącznie około dziesięciu sekund, zanim połączenie wreszcie zostało odebrane, a odtwarzanie znanego niegdyś przeboju grupy Europe przerwane.

- No, co tam, Żaklina? Już zatęskniłaś za Hirkiem? – wesoło odezwał się do słuchawki aspirant Świgoń. W telefonie głos po przeciwnej stronie musiał być chyba bardzo cichy, bo śledczy powtórzył pytanie. – Żaklina? Halo, to ty?... Mów głośniej, bo cię nie słyszę… Głośniej!... Jak to nie możesz? A gdzie ty jesteś… Gdzie? W jakim bagażniku? – w głosie aspiranta rozbrzmiało wręcz przerażenie pomieszane z paniką – W czyim samochodzie? Tego faceta ze zdjęcia?... Nie rozłączaj się! Żaklina!... Nie rozłączaj się!... Żaklina!

- Jezus Maria! O Boże! Matko jedyna! – krzyczał aspirant Świgoń zbiegając po chwili z trzeciego piętra po schodach, z teczką w jednej ręce i telefonem w drugiej. Za sobą, w drzwiach wyjściowych mieszkania, zostawił zdziwionego jego nagłym wybiegnięciem pana Radosława. Aspirant skakał co trzeci schodek próbując wybrać numer podinspektora Kamińskiego. Mimo trudności udało mu się to za pierwszym razem, jeszcze zanim wybiegł z klatki.

- Panie podinspektorze! Niech pan powiadamia wszystkich… Wszystkich, mówię… Antyterrorystów, helikopter, może wojsko! On ją porwał!... Jak to kto? Ten Jacenko!... Redaktor Żaklinę Sadzę porwał!... Tak, właśnie tę, która mu zrobiła to zdjęcie!

Aspirant wypadł z klatki schodowej, a po kilku sekundach, chyba z rekordem świata w sprincie, dopadł do radiowozu, czekającego na niego nieopodal, na małym parkingu przy kościele. Ręką z teczką otworzył przednie drzwi pasażera, rzucił niesioną teczkę na tylne siedzenie, wsiadł do środka i trzaskając drzwiami wrzasnął do kierowcy: „Na bombach do Bolesławca!”. Przez cały czas próbował trzymać telefon przy uchu i nadal wyjaśniać zagrożenie swojemu partnerowi z dochodzeniówki:

- Nie wiem… Niech pan dzwoni do Skrętkowskiego albo do redakcji i zapyta, dokąd Żaklina mogła iść albo jechać!... Niech próbują namierzyć jej komórkę. Podobno leży teraz zamknięta w bagażniku auta tego Jacenki i on dokądś ją wiezie… Nie wiem, dlaczego akurat ją. Pewnie dowiedział się o zdjęciu…. Niech pan coś zrobi! To wszystko przeze mnie!... Jak mam się nie denerwować!... Jezu! Róbcie coś po prostu!... On jej przecież nie zabrał na wycieczkę do Karpacza! On ją na pewno chce zamordować!

- Pojedziemy autostradą, panie aspirancie. Prędzej będzie. Niech się pan czegoś dobrze trzyma, bo na zakrętach będziemy trochę driftem latać… – uprzedził kierowca radiowozu.

Po kilku sekundach gnali przez miasto na sygnale przecinając na czerwonym świetle drogę numer 94, aby jak najszybciej dotrzeć do wjazdu na autostradę. Funkcjonariusz prowadził bardzo szybko, ale i bardzo pewnie. Skupiony, choć blady na twarzy czuł, że wkrótce może wydarzyć się coś strasznego. Nie oszczędzał samochodu. Próbował wykorzystywać wszystkie jego możliwości i wszystkie swoje, nabyte podczas kursów szybkiego prowadzenia, umiejętności. Silnik wył, jakby chciał wyskoczyć spod karoserii, a opony na każdym bardziej lub mniej łagodnym zakręcie głośno piszczały. Kierowcy aut cywilnych przepisowo zjeżdżali na pobocza, robiąc im wolny przejazd. Już po chwili mijali Ciechów i dojeżdżali do Cesarzowic.

Aspirant Świgoń odłożył telefon na półeczkę w konsoli. Trzymając się uchwytu nad drzwiami, przymknął na chwilę oczy. Nie tylko z powodu niebezpiecznej prędkości, ale również dlatego, że próbował wyobrazić sobie, w jakim niebezpieczeństwie może znajdować się dopiero co poznana, młoda dziewczyna. Odgonił wszystkie najgorsze myśli, które pakowały się do jego głowy setkami, ponownie otwierając oczy.

- Nie zdążymy! Szybciej! Szybciej! – domagał się od kierowcy, chociaż ten niewiele więcej mógł już z pędzącego pojazdu wycisnąć.

- Pojedziemy na Ujazd, zyskamy parę minut – stwierdził funkcjonariusz tuż przed skrzyżowaniem w jakiejś wiosce. Aspirant nawet nie odnotowywał nazw mijanych miejscowości.

Minęło kilkanaście sekund. Tuż przed wielkim jak patelnia zakrętem na wylocie z wioski, prowadzący radiowóz policjant wyraźnie zwolnił, ale i tak wcisnęło ich w pasy i przechyliło w siedzeniach na prawą stronę. W pewnym momencie usłyszeli głośny huk. Zarzuciło ich, obróciło na asfalcie dwa razy jak w piruecie i z lekkim uderzeniem w miękką, porośniętą trawą ziemię, wylądowali tyłem w rowie. Silnik zgasł.

- Jasna cholera! Chyba złapaliśmy gumę! – krzyknął kierujący radiowozem policjant, odpiął pas, szarpnął klamkę i wybiegł z samochodu, aby sprawdzić, czy jest może jakaś choćby nikła szansa, aby mogli kontynuować tę szaleńczą jazdę.

Załamany aspirant, otworzył drzwi, wystawił nogi na zewnątrz, ukrył twarz w dłoniach i przeplatając krótkie zdania „On ją zabije” i „To moja wina”, zapłakał jak dziecko.
-------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).