Indeks bohaterów - kto jest kim?
Siedemdziesiąta czwarta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Siedemdziesiąta piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ
Czy Adamowi uda się uratować Olę? Zapraszamy do lektury:
- Dziękujemy z całego serca, panie Staszku! – Julia z wdzięcznością klepnęła w ramię osobnika koło czterdziestki, który przekazał jej odkopany w pryzmie stłuczki zielony, szklany sześcian. Zauważyła, że miał niewiarygodną ilość blizn od rozcięć i poparzeń na dłoniach, ale żadnych świeżych ran mimo kilkuminutowego grzebania w kontenerze z potłuczonymi odpadami poprodukcyjnymi. Może po tylu latach pracy ze szkłem i przy wysokich temperaturach jego skóra wyewoluowała i wykształciła grubość podobną do skóry słonia?
Pan Staszek był całkiem łysy, a odcień jego skóry balansował gdzieś pomiędzy ochrą a sieną paloną. Miał ogorzałą twarz i był niewiarygodnie niskiego wzrostu. Metr sześćdziesiąt w kapeluszu, ale i to tylko wtedy, gdyby był to kapelusz magika od chowania i wyciągania królików. Musiałby do tego porządnie podskoczyć. Nosił już nieco wyświechtaną koszulkę z napisem „Nie jestem niski, jestem hobbitem”. Brak wzrostu i możliwości kariery w NBA usiłował nadrabiać ruchliwością i uśmiechem, który nie znikał z jego ust.
Szansa na uwolnienie Oli i tej drugiej biduli dzięki panu Staszkowi wzrosła obecnie w okolice stu procent. Julia nie znała człowieka zbyt dobrze, ale miała ochotę go ucałować w czubek głowy za jego bezinteresowną pomoc. Zarówno za wykonanie pierwszego, a właściwie drugiego… Znaczy drugiego, który stał się pierwszym. No i za ten pierwszy, co nie wyszedł, a teraz się odnalazł jako drugi… Po prostu za oba egzemplarze szklanych odlewów.
- Nie ma sprawy – głos pana Staszka nie brzmiał jednak jak głos Bilbo Bagginsa, lecz podłego ogra. Spokojnie mógłby dubbingować okrutną bestię pożerającą ludzi w grach komputerowych PEGI 16. – Jak Mika o coś prosi, to się nie odmawia. Inaczej tak ci dogada, że aż w pięty pójdzie i wyleci, eksplodując czaszkę. Ale kiedy już cię polubi, doprowadzi cię do płaczu…. ze śmiechu. Fajna babka, ale dla mnie trochę za wysoka… Chociaż w sumie, jakby wziąć jakiś taboret…? No, ale z drugiej strony, przecież w poziomie to i tak centymetry nie mają znaczenia… To znaczy mają, tyle że inne…
Pan Staszek zaczął manewrować dłońmi i je składać jedna do drugiej, jak gdyby planował za chwilę na tej podstawie wykonać jakieś ilustracje do nowego wydania „Kamasutry dla opornych. I niewysokich”.
Waldek, zapominając o poprawności, wyrozumiałości i empatii, pomyślał, że niewiele na tym świecie kobiet spełniłoby jego wymagania co do odpowiedniego wzrostu. Chyba że wśród Pigmejów. Zamiast komentować jego miłosne gusta i upodobania, również i on dołączył do szczerych podziękowań.
- Nie wiem, co byśmy bez pana zrobili. Być może właśnie uratował pan czyjeś życie…
- Całe szczęście, że zdążyliście. Jutro z rana wszystko to poleci do huty w Pieńsku i będzie przetopione na jakieś kolorowe abażury. I co, może być? – pan Staszek z tym pytaniem zwrócił się do Julii oglądającej przezroczysty zielony odlew pod światło.
- Właśnie, Julia. Może być? – powtórzył pytanie Waldek otwierając drzwi kierowcy od żółtego volkswagena polo.
Po krótkiej dyskusji, używając maksymalnie trzech argumentów Julia przekonała go, że bandyta nabierze wątpliwości, gdyby pokazała mu się na dawnym lotnisku w nowiutkim bmw. A wtedy do wymiany może nie dojść. Spod domu Julii odjechali więc wentylowanym pojazdem, który w razie pościgu nie na wiele mógł się zdać. Chyba że Waldek wysiądzie i będzie samochód pchał, jak to celnie ujęła Julia. Mimo wątpliwości i wahania oboje uznali, że nie będą się rozdzielać i jechać w dalszą podróż dwoma samochodami. Dlatego czarne bmw, ku zazdrości sąsiadów, pozostało na razie na podjeździe obok domu.
- Jak dla mnie, niczym się nie różni od tamtego pierwszego, to znaczy drugiego, który dostałam jako pierwszy… – Julia skończyła obracać sześcian w dłoniach. Tak naprawdę dopiero teraz zwróciła uwagę, że szkło jest odrobinę lżejsze od oryginału. Odlew miał faktycznie kilka mini bąbelków wewnątrz, a jeden z narożników był leciutko wyszczerbiony. Kolor? Hmmm… troszkę ciemniejszy niż prawdziwy szmaragd. Ale i tak uznała tę kopię za równie dobrą, jak pierwsza. Znaczy, druga…
- No to lecę, powodzenia! W czymkolwiek tylko będziecie potrzebować – pan Staszek pożegnał się, odwrócił i odszedł.
Gdyby nie jego dość szerokie barki oraz łysina, i gdyby mu założyć tornister, miałoby się ochotę krzyknąć do jego pleców „Powodzenia w szkole!”. Zamiast tego Julia i Waldek pożegnali się tradycyjnie i w lokalnym bolesławieckim dialekcie słowami „Do widzenia”. Co w języku polskim przekłada się na „Na razie”.
Julia poczuła się jak Guliwer opuszczający krainę Liliputów. Waldek poczuł zaś ssanie wywołane głodem nikotyny. W dwie, no może trzy sekundy, zapalony papieros pojawił się w jego ustach. Zostawił otwarte drzwi kierowcy i przeszedł na tył auta. Otworzył bagażnik, do którego wcześniej ze służbowego bmw przerzucił dwie spore czarne i ciężkie torby. Z papierosem pomiędzy wargami, wyglądając jak brzuchomówca, otwierający tylko jedną stronę ust, zwrócił się do Julii:
- Ty poprowadzisz, Julka. Ja muszę się przygotować. Zbliżamy się do pozytywnego finału, mam nadzieję – tu nastąpił wydmuch białej chmury toksycznego dymu i kolejne zaciągnięcie.
Julia obserwowała, jak Waldek zdejmuje marynarkę, a potem otwiera zamki obu znajdujących się w bagażniku toreb. Ściągnął szelki z kaburą po czym włożył inną parę skórzanych szelek. Z dwoma kaburami. Po chwili z drugiej torby wyjął dwa pistolety wykonane z jasnej stali z czarną rękojeścią. Promienie zachodzącego słońca odbiły się w błyszczących elementach śmiercionośnej broni, zanim zajęły swoje miejsce po obu stronach umięśnionej klatki piersiowej człowieka, od którego będzie od teraz zależeć los jej córki.
- Beretta, piękna włoska robota – Waldek mówił wciąż bez wyjmowania papierosa, tak jak kiedyś ludzie mówili pykając fajkę trzymaną w ustach. – Dość ciężkie, ale piekielnie skuteczne. Piętnaście naboi w magazynku.
Julia cały czas przyglądała się Waldkowi zapinającemu zatrzaski w kaburach, a w jej głowie biegły paciorki myśli. Przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie przy ruinach Waldschloss. Wtedy Waldek także był uzbrojony, a ona także bała się o czyjeś życie. Wówczas to ona ucierpiała. Teraz ucierpiał Bolek.
Nie licząc innych ofiar tego bandyty, wkrótce mogły do nich dołączyć kolejne. Czuła gdzieś w środku, że na to się zanosi. Jakieś babskie przeczucie mówiło jej, że to nie będzie takie proste: ty mi szmaragd, ja tobie dziewczyny. Sposób, w jaki ten gość się wyrażał, nie zapowiadał, że będzie to uczciwa transakcja handlowa. Tym bardziej, że kamień nie jest prawdziwy. Ciekawe, jak on doszedł do tego, że tamto to była kopia? A co będzie, jeśli się teraz znów i szybko zorientuje? Wtedy na miejscu powinien pojawić się Waldek i jego berety. Czy jak tam te włoskie spluwy się nazywają.
Julia bała się jak cholera. Wiedziała, że dużo ryzykuje jadąc na miejsce z kolejną podróbką. Jednak nie mieli z Waldkiem innego wyjścia. To jedyne rozwiązanie, aby uwolnić dziewczyny. Muszą póki co tańczyć, jak im zagra.
Ale jeżeli bandyta zacznie coś podejrzewać, trudno przewidzieć jak się zachowa. Wtedy dopiero powinien wkroczyć Waldek. Modliła się w duchu, aby choć Ola wyszła z tego bez szwanku. Żeby wszystko im się udało. Żeby prawa Murphy’ego wreszcie straciły swoją moc. Albo żeby nie powstało kolejne: Murphy’ego prawo zachowania mocy – „Z chwilą kiedy prawa Murphy’ego tracą swą moc, pojawiają się kolejne. Te, które działają dwa razy mocniej”.
Gdyby już miało się stać coś złego, to przynajmniej niech inni ocaleją. Niech Waldek przeżyje i niech Ola wreszcie odzyska ojca. Nawet jeśli miałaby stracić matkę. Cichym, choć zdecydowanym głosem odezwała się do prawie-szwagra:
- Mam nadzieję, że jeśli coś pójdzie nie tak… To znaczy, jeśli nie dam rady… Bez wahania poślesz tego drania do piekła, tam, gdzie jego miejsce…
Waldemar Wilczyński, brat Bolka, wujek Oli włożył ponownie marynarkę i poruszył ramionami, aby się dobrze ułożyła. Wyjął wreszcie do połowy wypalonego już papierosa i nie gasząc go pstryknął nim na wyłożoną tłuczniem nawierzchnię parkingu przed hutą szkła.
- Trzydzieści naboi. Nie więcej niż dziesięć sekund. Tyle musi wystarczyć, żeby go powstrzymać w razie wykrycia przez niego falsyfikatu i podjęcia decyzji o likwidacji zakładników. Inaczej mogę nie mieć czasu na zmianę magazynków. Dlatego postaramy się w razie czego wykorzystać element zaskoczenia. Tyle, że jeszcze nie wiem, jaki… – Waldek zatrzasnął bagażnik, który huknął jak wieko zamykanej trumny.
Kiedy ruszyli, Waldek siedząc na miejscu pasażera w szczegółach objaśnił Julii swój plan A. Planu B nie miał, bo zwyczajnie mieć go nie mógł. Nie znał terenu, nie znał uzbrojenia przeciwnika, nie znał jego zamiarów. A bez tego i plan A wydawał się być pisany patykiem na wodzie. Mógł zawieść, zanim się jeszcze zacznie.
***
- Powiedziałem, że żal tych starych czasów! – lekko podniesionym głosem krzyknął do interkomu mężczyzna siedzący w śmigłowcu na miejscu drugiego pilota, patrząc w dół przez szyby przeszklonej kabiny. Hałas potężnych silników uniemożliwiał cichą, spokojną rozmowę.
Dwa śmigłowce Ansat produkcji rosyjskiej, które trzy minuty wcześniej wystartowały z prywatnej posiadłości w okolicy Legnicy, przelatywały właśnie na niewielkiej wysokości nad jedną z dzielnic tego byłego wojewódzkiego miasta, zwaną dawniej „Kwadratem”.
Śmigłowce, oficjalnie sprowadzone do Polski przez jedną z legalnych zarejestrowanych firm „Szefa”, a według dokumentów przeznaczone dla ratownictwa medycznego, obecnie były przerobione na wersję pasażersko-towarową. To znaczy desantową – dla ludzi i na sprzęt. Z zewnątrz wyglądały jak zwykłe maszyny cywilne należące do jakiejś korporacji. Od czasu do czasu wykorzystywano je do szybkiego transportu personelu i wyposażenia w miejsca, gdzie interwencja prywatnej najemnej armii właściciela helikopterów była niezbędna i konieczna.
Człowiek ten, zwany przez wszystkich „Szefem”, leciał w drugim śmigłowcu, a co ciekawe uparł się, żeby go też osobiście pilotować. Szef lubił latać, a ponieważ jeszcze bardziej lubił sobie postrzelać do ruchomych celów, często osobiście uczestniczył nie tylko w polowaniach, ale i w każdej akcji, gdzie spodziewał się wymiany ognia. A to oznacza, że jeszcze tego wieczora gdzieś w okolicy zrobi się gorąco. I nie chodziło o ognisko z kiełbaskami i zakrapianą kolację po legalnym odstrzale, mającym na celu regulację populacji dzików.
Przez równo przystrzyżoną, siwiejącą brodę i włosy, a także przecięte głębokimi bruzdami czoło, mężczyzna przypominał trochę z wyglądu Seana Connery’ego. Jego postura także mogła budzić podziw i respekt, gdyż mimo wieku bliskiego sześćdziesiątki, łatwo można było zauważyć szerokie barki, umięśnione przedramiona i dobrze zarysowane bicepsy, które napinały rękawy krótkiej koszulki. Na czarny T-shirt człowiek ten miał założoną czarną kamizelkę taktyczną bez żadnych napisów. Czarne, bojowe spodnie dopełniały obrazu byłego komandosa, a on sam przez to nazywał siebie i swoich, niemal tak samo ubranych i równie sowicie jak on opłacanych pracowników, „czarnymi ludzikami”. Oczywiście, nie miało to nic wspólnego z rasizmem, ale odnosiło się jedynie do koloru noszonych przez nich wszystkich elementów ubioru. Czarna armia. Ładnie brzmi. Jakby byli posłańcami przybywającymi z królestwa szatana. Demony piekieł. Elita Lucyferów, na co dzień ukrytych za maskami aniołów.
Może i nie przybywali z podziemnej krainy umarłych, ale wielu z nich mogło o sobie powiedzieć, że kiedyś poznali, co to piekło. I to niejednokrotnie. Byli żołnierze sił specjalnych z reguły miewali za sobą burzliwą przeszłość, bo ich praca rzadko kiedy polegała na przekładaniu papierów czy wypełnianiu raportów. Każdy z nich za swoje dotychczasowe zasługi mógł otrzymać albo order typu srebrna gwiazda, albo zamiennie dożywocie. Zależnie od zleceniodawcy, przedmiotu zlecenia, a także od łaskawości wymiaru sprawiedliwości.
Zdarzało się im podczas wykonywania zadania czasem odesłać kogoś w zaświaty, kiedy negocjacje nie przynosiły spodziewanych efektów. Ale dzisiaj eliminacja niechętnie współpracujących bądź opornych na lojalność osobników to już coraz rzadsze zjawisko. Dzisiaj lepiej się robi interesy, kiedy po twardych negocjacjach lufy nie dymią, a w okolicy nie unosi się zapach prochu ani krwi. Przyjemnie się pracuje, kiedy obie strony uwzględniają swoje argumenty i idą na pewne ustępstwa. Choćby i poparte szantażem czy argumentami mniejszego kalibru, na przykład 7,62 mm, jakim cechowały się karabinki AK, w które wyposażeni byli wszyscy pasażerowie obu śmigłowców, z wyłączeniem pilotów. Ci posiadali jedynie pistolety.
W obu śmigłowcach leciało ich razem trzynastu, łącznie z „Szefem” i drugim z pilotów, siedzącym obok. Mężczyzna z brodą nie był jednak przesądny. Nigdy nie wierzył w żadne kabały, czarne koty, pechowe liczby i inne, a w przypadku pecha zawsze ratowała go umiejętność szybkiej ucieczki i celnego strzelania. Było ich trzynastu, bo po prostu tylko tylu ludzi udało mu się zorganizować na „cito”, a Szefowi zależało na czasie. Informacje, jakie dostał, wskazywały, że i miejsce i czas mogą być odpowiednie do wykonania podobno niełatwego zadania. A cele przeznaczone do likwidacji miały być wkrótce same na wielkim pustym terenie, co sprawiało, że okazja należała do gatunku takich, których nie można przegapić, minimalizując straty własne. Tak przynajmniej twierdził Albert, który osobiście utrzymywał kontakt ze źródłem tych cennych informacji.
Kilkunastu najemników, z których każdy był wyszkolony i uzbrojony na tyle, że aktualnie w pojedynkę mógłby zmierzyć się z pięcioma Johnami Rambo, stanowiło trzon dużo liczniejszej, mobilnej grupy. Ten oddział sobowtór aktora, grającego w kilku odcinkach filmów o przygodach agenta 007, określał mianem małej armii. Płatnej armii, żeby nie pozostawiać żadnych wątpliwości, że ktokolwiek mógłby ich poprosić o jakieś gratisowe sprzątanie po imprezie charytatywnej. Albo rozdawanie prezentów w przebraniu Świętego Mikołaja.
- Ano, żal, pułkowniku – potwierdził pilot, choć kompletnie nie wiedział, co ma na myśli i o czym mówi jego przełożony. Ale faktycznie, kiedyś było tu zupełnie inaczej. Teraz to tylko nowe drogi, domy, fabryki. Coraz bliżej Polsce do Zachodu.
Lecieli przez dłuższą chwilę wzdłuż autostrady, nie tracąc z oczu obu zatłoczonych jezdni tej ważnej, międzynarodowej trasy łączącej Wschód Europy z Zachodem. Sznurki jadących w obie strony ciężarówek zdawały się nie mieć końca. Nie tylko jednak drogi kołowe łączyły gospodarki rozwijających się państw dawnego bloku wschodniego. Obecnie również nici biznesu wszelakiego spajały te dwie plamy materiału na wciąż tkanej mapie nowej Europy. Poza jasnymi, również i ciemne strony zmieniały zasady swojego funkcjonowania. Aby istnieć i się rozwijać, obecnie najlepiej posiadać dwa oblicza. To, co na wierzchu powinno zakrywać to, co pod spodem. Ale tu i tu, i tak przeważnie zarządzają te same osoby.
Po kilku minutach lotu, kiedy mijali okolice Chojnowa, w słuchawkach zabrzmiał głos Szefa. Fachowcy od elektroniki zainstalowali specjalne urządzenia, zapewniające łączność między helikopterami na wybranych, nieużywanych przez nikogo częstotliwościach.
- Pamiętaj, Anton. Macie ich dopaść żywych i przyprowadzić do mnie. Sam się nimi zajmę. Jesteś za to odpowiedzialny. Jak ktoś mi kogokolwiek sprzątnie, najpierw tobie wydłubię oczy i urwę łeb przy samej dupie. A potem…
- Jasne, szefie… Szszszsz… jakieś… szszsz… zakłó… szszsz… cenia….
Mężczyzna nie dał dokończyć Szefowi opisu tortur, którym zostałby poddany on, a zaraz potem ktoś, kto niewłaściwie wykona powierzone jego oddziałowi zadanie. Przełączył jeden z przycisków na kokpicie z pozycji ON w pozycję OFF, odcinając łączność między lecącymi maszynami. Obrócił się do pilota, sięgnął ręką i odchylił słuchawkę znajdującą się na głowie kolegi, po czym krzyknął mu prosto do ucha.
- Co ten „Taśma” jest taki zawzięty na tych gości? Jak ktoś będzie do mnie strzelał, to z wdzięczności nie poślę mu przecież gołąbka pokoju, co nie…?
***
Adam Mleczko nie przypuszczałby, że agenci Służby Kontrwywiadu Wojskowego zamiast szybkimi, wypasionymi furami, mogą poruszać się używanymi kilkunastoletnimi samochodami małolitrażowymi. Dlatego żółte auto, które zauważył w oddali nie wzbudziło jego zainteresowania. Nie dopuszczał do siebie, że może nim nadjeżdżać para, której pojawienia lada co się spodziewał. Zniecierpliwiony postanowił jak najszybciej wziąć sprawy w swoje ręce, bo co jeśli coś Oli zagraża?
Nie przewidując wszystkich możliwych skutków swojego pomysłu, postanowił zagrać vabank. Liczył, że ci przebrani za włóczęgów bandyci, którzy z pewnością byli w zmowie z porywaczem, albo sami byli porywaczami, spanikują i się poddadzą, a on dzięki temu uratuje Olę. Wiedział, że nie może zmarnować nadarzającej się okazji. Tu na pewno liczyły się sekundy.
Poczuł motyle w brzuchu, bo przecież potem cudowna Ola będzie mu wdzięczna i pozwoli się zaprosić na kolację ze śniadaniem. Waldek przestanie mu zazdrościć powodzenia u kobiet, przestanie się go czepiać i zaakceptuje jego zainteresowanie Olą. Bolek zaś i tak ma niewiele do gadania póki co, to znaczy, póki leży w szpitalu. A tę Julię, matkę Oli, oczaruje swoją aparycją amanta i elokwencją godną krytyka literackiego i filmowego. No, super! To tak z grubsza wszyscy byliby obłaskawieni, czy może jeszcze kogoś pominąłem? – w ułamku sekundy podsumował w głowie Adam.
Tak właśnie z grubsza przedstawiał się jego prosty, ale jakże chytry plan oswobodzenia i zdobycia względów Oli. Zamiast poświęcić odrobinę więcej czasu na myślenie, po prostu głośno się wydarł, przypominając sobie jak to robią na filmach zawodowcy, a zapominając, że część tych słów zasłyszał kiedyś w jakiejś komedii:
- Stój, policja! Poddajcie się! Mam pistolet i nie zawaham się go użyć!
Ruszył w kierunku wspólników porywacza i udał, że sięga pod marynarkę po broń, której oczywiście tam nie miał. Podobnie jak nie miał pojęcia, że niecałe pięć tygodni wcześniej miała miejsce tutaj lipcowa burza z ulewą i z piorunami. Silne, huraganowe podmuchy wiatru połamały wówczas kilka dużych konarów strzelistych topól stojących przy drodze. Konary, które spadły na ziemię, połamały się na wiele mniejszych i większych kawałków. Część z tych grubych gałęzi obrosła ekspansywna roślinność, co utworzyło w wysokiej trawie pułapkę, która tylko czekała na roztargnionych, zatopionych w swoich myślach gamoni. Pułapkę, w którą nieszczęśliwie udało się wpaść szykującemu się do ujęcia obdartych przestępców i bohaterskiego uwolnienia Oli, Adamowi.
Adam postanowił ruszyć do pościgu, bo zauważył, że jego słowa nie odniosły pożądanego skutku, a przez to Ola nie wylądowała jeszcze w jego ramionach. Cóż, można by rzec, że jego durny tekst odniósł skutek gorszy od spodziewanego, żeby nie rzec całkiem przeciwny. Podobnie jak kierunek, w którym po jego słowach bez zbędnej zwłoki zaczęli oddalać się porywacze z objuczonym wózkiem ręcznym. Phi, kilkadziesiąt metrów biegu, co to dla mnie, pomyślał Adam. Tym bardziej, że kolesie będą biegli wolniej z powodu swojego nadbagażu.
Upadając po mniej więcej siódmym kroku pomiędzy grube konary i pomiędzy wysoką trawę, zarówno poczuł jak i usłyszał trzask. Bardziej nawet poczuł niż usłyszał. Nie był to jednak trzask łamanych suchych gałęzi, ale niestety trzask łamanej kości podudzia. Na nieszczęście zdaje się, że tej grubszej. Ta grubsza to piszczelowa, czy strzałkowa? – zdążył jeszcze zapytać swojej własnej pamięci o ten anatomiczny szczegół, zanim wysoka jak tsunami fala bólu pociągnęła go w głębiny, na inny poziom świadomości. W miejsce, gdzie coś tam się słyszy, coś tam się widzi, ale przez pewien czas nie można się ani ruszyć, ani odezwać, choć tak bardzo pragnęłoby się wyć z bólu. Albo krzyczeć za znikającą razem z rzezimieszkami w niewielkim zagajniku, porwaną Olą.
Czy to koniec kariery Adama jako detektywa? Ktoś przyjdzie mu z pomocą? Jak zakończy się ostrzał i czy redaktor jako świadek zdarzenia opisze je dokładnie w lokalnym portalu? Jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów?
Bolecnauta Pan M. pisze, dzieląc się z nami swoją niesamowitą wyobraźnią i ogromnym talentem literackim oraz warsztatem pisarskim! Każdy pozytywny komentarz działa na autora motywująco jak wysokooktanowe paliwo. Czekamy na Wasze komentarze i pomysły! Piszcie, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom! A może ktoś wybitnie Was irytuje?
Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!
Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!
Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).