Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
REKLAMAEfekt-Okna zaprasza
REKLAMA Wall Printers zaprasza
REKLAMA SINMAG zaprasza
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
2 czerwca 2021r. godz. 16:30, odsłon: 1553, Bolecnauta Pan M./Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 76, czyli sześcian ze szkła i pułapka z drewna

Część w której rozpoczyna się akcja ratunkowa.
Celowanie z pistoletu
Celowanie z pistoletu (fot. pixabay)
REKLAMA
Villaro zaprasza

Indeks bohaterów - kto jest kim?

Siedemdziesiąta czwarta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Siedemdziesiąta piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Czy Adamowi uda się uratować Olę? Zapraszamy do lektury:


- Dziękujemy z całego serca, panie Staszku! – Julia z wdzięcznością klepnęła w ramię osobnika koło czterdziestki, który przekazał jej odkopany w pryzmie stłuczki zielony, szklany sześcian. Zauważyła, że miał niewiarygodną ilość blizn od rozcięć i poparzeń na dłoniach, ale żadnych świeżych ran mimo kilkuminutowego grzebania w kontenerze z potłuczonymi odpadami poprodukcyjnymi. Może po tylu latach pracy ze szkłem i przy wysokich temperaturach jego skóra wyewoluowała i wykształciła grubość podobną do skóry słonia?

Pan Staszek był całkiem łysy, a odcień jego skóry balansował gdzieś pomiędzy ochrą a sieną paloną. Miał ogorzałą twarz i był niewiarygodnie niskiego wzrostu. Metr sześćdziesiąt w kapeluszu, ale i to tylko wtedy, gdyby był to kapelusz magika od chowania i wyciągania królików. Musiałby do tego porządnie podskoczyć. Nosił już nieco wyświechtaną koszulkę z napisem „Nie jestem niski, jestem hobbitem”. Brak wzrostu i możliwości kariery w NBA usiłował nadrabiać ruchliwością i uśmiechem, który nie znikał z jego ust.

Szansa na uwolnienie Oli i tej drugiej biduli dzięki panu Staszkowi wzrosła obecnie w okolice stu procent. Julia nie znała człowieka zbyt dobrze, ale miała ochotę go ucałować w czubek głowy za jego bezinteresowną pomoc. Zarówno za wykonanie pierwszego, a właściwie drugiego… Znaczy drugiego, który stał się pierwszym. No i za ten pierwszy, co nie wyszedł, a teraz się odnalazł jako drugi… Po prostu za oba egzemplarze szklanych odlewów.

- Nie ma sprawy – głos pana Staszka nie brzmiał jednak jak głos Bilbo Bagginsa, lecz podłego ogra. Spokojnie mógłby dubbingować okrutną bestię pożerającą ludzi w grach komputerowych PEGI 16. – Jak Mika o coś prosi, to się nie odmawia. Inaczej tak ci dogada, że aż w pięty pójdzie i wyleci, eksplodując czaszkę. Ale kiedy już cię polubi, doprowadzi cię do płaczu…. ze śmiechu. Fajna babka, ale dla mnie trochę za wysoka… Chociaż w sumie, jakby wziąć jakiś taboret…? No, ale z drugiej strony, przecież w poziomie to i tak centymetry nie mają znaczenia… To znaczy mają, tyle że inne…

Pan Staszek zaczął manewrować dłońmi i je składać jedna do drugiej, jak gdyby planował za chwilę na tej podstawie wykonać jakieś ilustracje do nowego wydania „Kamasutry dla opornych. I niewysokich”.

Waldek, zapominając o poprawności, wyrozumiałości i empatii, pomyślał, że niewiele na tym świecie kobiet spełniłoby jego wymagania co do odpowiedniego wzrostu. Chyba że wśród Pigmejów. Zamiast komentować jego miłosne gusta i upodobania, również i on dołączył do szczerych podziękowań.

- Nie wiem, co byśmy bez pana zrobili. Być może właśnie uratował pan czyjeś życie…

- Całe szczęście, że zdążyliście. Jutro z rana wszystko to poleci do huty w Pieńsku i będzie przetopione na jakieś kolorowe abażury. I co, może być? – pan Staszek z tym pytaniem zwrócił się do Julii oglądającej przezroczysty zielony odlew pod światło.

- Właśnie, Julia. Może być? – powtórzył pytanie Waldek otwierając drzwi kierowcy od żółtego volkswagena polo.

Po krótkiej dyskusji, używając maksymalnie trzech argumentów Julia przekonała go, że bandyta nabierze wątpliwości, gdyby pokazała mu się na dawnym lotnisku w nowiutkim bmw. A wtedy do wymiany może nie dojść. Spod domu Julii odjechali więc wentylowanym pojazdem, który w razie pościgu nie na wiele mógł się zdać. Chyba że Waldek wysiądzie i będzie samochód pchał, jak to celnie ujęła Julia. Mimo wątpliwości i wahania oboje uznali, że nie będą się rozdzielać i jechać w dalszą podróż dwoma samochodami. Dlatego czarne bmw, ku zazdrości sąsiadów, pozostało na razie na podjeździe obok domu.

- Jak dla mnie, niczym się nie różni od tamtego pierwszego, to znaczy drugiego, który dostałam jako pierwszy… – Julia skończyła obracać sześcian w dłoniach. Tak naprawdę dopiero teraz zwróciła uwagę, że szkło jest odrobinę lżejsze od oryginału. Odlew miał faktycznie kilka mini bąbelków wewnątrz, a jeden z narożników był leciutko wyszczerbiony. Kolor? Hmmm… troszkę ciemniejszy niż prawdziwy szmaragd. Ale i tak uznała tę kopię za równie dobrą, jak pierwsza. Znaczy, druga…

- No to lecę, powodzenia! W czymkolwiek tylko będziecie potrzebować – pan Staszek pożegnał się, odwrócił i odszedł.

Gdyby nie jego dość szerokie barki oraz łysina, i gdyby mu założyć tornister, miałoby się ochotę krzyknąć do jego pleców „Powodzenia w szkole!”. Zamiast tego Julia i Waldek pożegnali się tradycyjnie i w lokalnym bolesławieckim dialekcie słowami „Do widzenia”. Co w języku polskim przekłada się na „Na razie”.

Julia poczuła się jak Guliwer opuszczający krainę Liliputów. Waldek poczuł zaś ssanie wywołane głodem nikotyny. W dwie, no może trzy sekundy, zapalony papieros pojawił się w jego ustach. Zostawił otwarte drzwi kierowcy i przeszedł na tył auta. Otworzył bagażnik, do którego wcześniej ze służbowego bmw przerzucił dwie spore czarne i ciężkie torby. Z papierosem pomiędzy wargami, wyglądając jak brzuchomówca, otwierający tylko jedną stronę ust, zwrócił się do Julii:

- Ty poprowadzisz, Julka. Ja muszę się przygotować. Zbliżamy się do pozytywnego finału, mam nadzieję – tu nastąpił wydmuch białej chmury toksycznego dymu i kolejne zaciągnięcie.

Julia obserwowała, jak Waldek zdejmuje marynarkę, a potem otwiera zamki obu znajdujących się w bagażniku toreb. Ściągnął szelki z kaburą po czym włożył inną parę skórzanych szelek. Z dwoma kaburami. Po chwili z drugiej torby wyjął dwa pistolety wykonane z jasnej stali z czarną rękojeścią. Promienie zachodzącego słońca odbiły się w błyszczących elementach śmiercionośnej broni, zanim zajęły swoje miejsce po obu stronach umięśnionej klatki piersiowej człowieka, od którego będzie od teraz zależeć los jej córki.

- Beretta, piękna włoska robota – Waldek mówił wciąż bez wyjmowania papierosa, tak jak kiedyś ludzie mówili pykając fajkę trzymaną w ustach. – Dość ciężkie, ale piekielnie skuteczne. Piętnaście naboi w magazynku.

Julia cały czas przyglądała się Waldkowi zapinającemu zatrzaski w kaburach, a w jej głowie biegły paciorki myśli. Przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie przy ruinach Waldschloss. Wtedy Waldek także był uzbrojony, a ona także bała się o czyjeś życie. Wówczas to ona ucierpiała. Teraz ucierpiał Bolek.

Nie licząc innych ofiar tego bandyty, wkrótce mogły do nich dołączyć kolejne. Czuła gdzieś w środku, że na to się zanosi. Jakieś babskie przeczucie mówiło jej, że to nie będzie takie proste: ty mi szmaragd, ja tobie dziewczyny. Sposób, w jaki ten gość się wyrażał, nie zapowiadał, że będzie to uczciwa transakcja handlowa. Tym bardziej, że kamień nie jest prawdziwy. Ciekawe, jak on doszedł do tego, że tamto to była kopia? A co będzie, jeśli się teraz znów i szybko zorientuje? Wtedy na miejscu powinien pojawić się Waldek i jego berety. Czy jak tam te włoskie spluwy się nazywają.

Julia bała się jak cholera. Wiedziała, że dużo ryzykuje jadąc na miejsce z kolejną podróbką. Jednak nie mieli z Waldkiem innego wyjścia. To jedyne rozwiązanie, aby uwolnić dziewczyny. Muszą póki co tańczyć, jak im zagra.

Ale jeżeli bandyta zacznie coś podejrzewać, trudno przewidzieć jak się zachowa. Wtedy dopiero powinien wkroczyć Waldek. Modliła się w duchu, aby choć Ola wyszła z tego bez szwanku. Żeby wszystko im się udało. Żeby prawa Murphy’ego wreszcie straciły swoją moc. Albo żeby nie powstało kolejne: Murphy’ego prawo zachowania mocy – „Z chwilą kiedy prawa Murphy’ego tracą swą moc, pojawiają się kolejne. Te, które działają dwa razy mocniej”.

Gdyby już miało się stać coś złego, to przynajmniej niech inni ocaleją. Niech Waldek przeżyje i niech Ola wreszcie odzyska ojca. Nawet jeśli miałaby stracić matkę. Cichym, choć zdecydowanym głosem odezwała się do prawie-szwagra:

- Mam nadzieję, że jeśli coś pójdzie nie tak… To znaczy, jeśli nie dam rady… Bez wahania poślesz tego drania do piekła, tam, gdzie jego miejsce…

Waldemar Wilczyński, brat Bolka, wujek Oli włożył ponownie marynarkę i poruszył ramionami, aby się dobrze ułożyła. Wyjął wreszcie do połowy wypalonego już papierosa i nie gasząc go pstryknął nim na wyłożoną tłuczniem nawierzchnię parkingu przed hutą szkła.

- Trzydzieści naboi. Nie więcej niż dziesięć sekund. Tyle musi wystarczyć, żeby go powstrzymać w razie wykrycia przez niego falsyfikatu i podjęcia decyzji o likwidacji zakładników. Inaczej mogę nie mieć czasu na zmianę magazynków. Dlatego postaramy się w razie czego wykorzystać element zaskoczenia. Tyle, że jeszcze nie wiem, jaki… – Waldek zatrzasnął bagażnik, który huknął jak wieko zamykanej trumny.

Kiedy ruszyli, Waldek siedząc na miejscu pasażera w szczegółach objaśnił Julii swój plan A. Planu B nie miał, bo zwyczajnie mieć go nie mógł. Nie znał terenu, nie znał uzbrojenia przeciwnika, nie znał jego zamiarów. A bez tego i plan A wydawał się być pisany patykiem na wodzie. Mógł zawieść, zanim się jeszcze zacznie.

***

- Powiedziałem, że żal tych starych czasów! – lekko podniesionym głosem krzyknął do interkomu mężczyzna siedzący w śmigłowcu na miejscu drugiego pilota, patrząc w dół przez szyby przeszklonej kabiny. Hałas potężnych silników uniemożliwiał cichą, spokojną rozmowę.

Dwa śmigłowce Ansat produkcji rosyjskiej, które trzy minuty wcześniej wystartowały z prywatnej posiadłości w okolicy Legnicy, przelatywały właśnie na niewielkiej wysokości nad jedną z dzielnic tego byłego wojewódzkiego miasta, zwaną dawniej „Kwadratem”.

Śmigłowce, oficjalnie sprowadzone do Polski przez jedną z legalnych zarejestrowanych firm „Szefa”, a według dokumentów przeznaczone dla ratownictwa medycznego, obecnie były przerobione na wersję pasażersko-towarową. To znaczy desantową – dla ludzi i na sprzęt. Z zewnątrz wyglądały jak zwykłe maszyny cywilne należące do jakiejś korporacji. Od czasu do czasu wykorzystywano je do szybkiego transportu personelu i wyposażenia w miejsca, gdzie interwencja prywatnej najemnej armii właściciela helikopterów była niezbędna i konieczna.

Człowiek ten, zwany przez wszystkich „Szefem”, leciał w drugim śmigłowcu, a co ciekawe uparł się, żeby go też osobiście pilotować. Szef lubił latać, a ponieważ jeszcze bardziej lubił sobie postrzelać do ruchomych celów, często osobiście uczestniczył nie tylko w polowaniach, ale i w każdej akcji, gdzie spodziewał się wymiany ognia. A to oznacza, że jeszcze tego wieczora gdzieś w okolicy zrobi się gorąco. I nie chodziło o ognisko z kiełbaskami i zakrapianą kolację po legalnym odstrzale, mającym na celu regulację populacji dzików.

Przez równo przystrzyżoną, siwiejącą brodę i włosy, a także przecięte głębokimi bruzdami czoło, mężczyzna przypominał trochę z wyglądu Seana Connery’ego. Jego postura także mogła budzić podziw i respekt, gdyż mimo wieku bliskiego sześćdziesiątki, łatwo można było zauważyć szerokie barki, umięśnione przedramiona i dobrze zarysowane bicepsy, które napinały rękawy krótkiej koszulki. Na czarny T-shirt człowiek ten miał założoną czarną kamizelkę taktyczną bez żadnych napisów. Czarne, bojowe spodnie dopełniały obrazu byłego komandosa, a on sam przez to nazywał siebie i swoich, niemal tak samo ubranych i równie sowicie jak on opłacanych pracowników, „czarnymi ludzikami”. Oczywiście, nie miało to nic wspólnego z rasizmem, ale odnosiło się jedynie do koloru noszonych przez nich wszystkich elementów ubioru. Czarna armia. Ładnie brzmi. Jakby byli posłańcami przybywającymi z królestwa szatana. Demony piekieł. Elita Lucyferów, na co dzień ukrytych za maskami aniołów.

Może i nie przybywali z podziemnej krainy umarłych, ale wielu z nich mogło o sobie powiedzieć, że kiedyś poznali, co to piekło. I to niejednokrotnie. Byli żołnierze sił specjalnych z reguły miewali za sobą burzliwą przeszłość, bo ich praca rzadko kiedy polegała na przekładaniu papierów czy wypełnianiu raportów. Każdy z nich za swoje dotychczasowe zasługi mógł otrzymać albo order typu srebrna gwiazda, albo zamiennie dożywocie. Zależnie od zleceniodawcy, przedmiotu zlecenia, a także od łaskawości wymiaru sprawiedliwości.

Zdarzało się im podczas wykonywania zadania czasem odesłać kogoś w zaświaty, kiedy negocjacje nie przynosiły spodziewanych efektów. Ale dzisiaj eliminacja niechętnie współpracujących bądź opornych na lojalność osobników to już coraz rzadsze zjawisko. Dzisiaj lepiej się robi interesy, kiedy po twardych negocjacjach lufy nie dymią, a w okolicy nie unosi się zapach prochu ani krwi. Przyjemnie się pracuje, kiedy obie strony uwzględniają swoje argumenty i idą na pewne ustępstwa. Choćby i poparte szantażem czy argumentami mniejszego kalibru, na przykład 7,62 mm, jakim cechowały się karabinki AK, w które wyposażeni byli wszyscy pasażerowie obu śmigłowców, z wyłączeniem pilotów. Ci posiadali jedynie pistolety.

W obu śmigłowcach leciało ich razem trzynastu, łącznie z „Szefem” i drugim z pilotów, siedzącym obok. Mężczyzna z brodą nie był jednak przesądny. Nigdy nie wierzył w żadne kabały, czarne koty, pechowe liczby i inne, a w przypadku pecha zawsze ratowała go umiejętność szybkiej ucieczki i celnego strzelania. Było ich trzynastu, bo po prostu tylko tylu ludzi udało mu się zorganizować na „cito”, a Szefowi zależało na czasie. Informacje, jakie dostał, wskazywały, że i miejsce i czas mogą być odpowiednie do wykonania podobno niełatwego zadania. A cele przeznaczone do likwidacji miały być wkrótce same na wielkim pustym terenie, co sprawiało, że okazja należała do gatunku takich, których nie można przegapić, minimalizując straty własne. Tak przynajmniej twierdził Albert, który osobiście utrzymywał kontakt ze źródłem tych cennych informacji.

Kilkunastu najemników, z których każdy był wyszkolony i uzbrojony na tyle, że aktualnie w pojedynkę mógłby zmierzyć się z pięcioma Johnami Rambo, stanowiło trzon dużo liczniejszej, mobilnej grupy. Ten oddział sobowtór aktora, grającego w kilku odcinkach filmów o przygodach agenta 007, określał mianem małej armii. Płatnej armii, żeby nie pozostawiać żadnych wątpliwości, że ktokolwiek mógłby ich poprosić o jakieś gratisowe sprzątanie po imprezie charytatywnej. Albo rozdawanie prezentów w przebraniu Świętego Mikołaja.

- Ano, żal, pułkowniku – potwierdził pilot, choć kompletnie nie wiedział, co ma na myśli i o czym mówi jego przełożony. Ale faktycznie, kiedyś było tu zupełnie inaczej. Teraz to tylko nowe drogi, domy, fabryki. Coraz bliżej Polsce do Zachodu.

Lecieli przez dłuższą chwilę wzdłuż autostrady, nie tracąc z oczu obu zatłoczonych jezdni tej ważnej, międzynarodowej trasy łączącej Wschód Europy z Zachodem. Sznurki jadących w obie strony ciężarówek zdawały się nie mieć końca. Nie tylko jednak drogi kołowe łączyły gospodarki rozwijających się państw dawnego bloku wschodniego. Obecnie również nici biznesu wszelakiego spajały te dwie plamy materiału na wciąż tkanej mapie nowej Europy. Poza jasnymi, również i ciemne strony zmieniały zasady swojego funkcjonowania. Aby istnieć i się rozwijać, obecnie najlepiej posiadać dwa oblicza. To, co na wierzchu powinno zakrywać to, co pod spodem. Ale tu i tu, i tak przeważnie zarządzają te same osoby.

Po kilku minutach lotu, kiedy mijali okolice Chojnowa, w słuchawkach zabrzmiał głos Szefa. Fachowcy od elektroniki zainstalowali specjalne urządzenia, zapewniające łączność między helikopterami na wybranych, nieużywanych przez nikogo częstotliwościach.

- Pamiętaj, Anton. Macie ich dopaść żywych i przyprowadzić do mnie. Sam się nimi zajmę. Jesteś za to odpowiedzialny. Jak ktoś mi kogokolwiek sprzątnie, najpierw tobie wydłubię oczy i urwę łeb przy samej dupie. A potem…

- Jasne, szefie… Szszszsz… jakieś… szszsz… zakłó… szszsz… cenia….

Mężczyzna nie dał dokończyć Szefowi opisu tortur, którym zostałby poddany on, a zaraz potem ktoś, kto niewłaściwie wykona powierzone jego oddziałowi zadanie. Przełączył jeden z przycisków na kokpicie z pozycji ON w pozycję OFF, odcinając łączność między lecącymi maszynami. Obrócił się do pilota, sięgnął ręką i odchylił słuchawkę znajdującą się na głowie kolegi, po czym krzyknął mu prosto do ucha.

- Co ten „Taśma” jest taki zawzięty na tych gości? Jak ktoś będzie do mnie strzelał, to z wdzięczności nie poślę mu przecież gołąbka pokoju, co nie…?

***

Adam Mleczko nie przypuszczałby, że agenci Służby Kontrwywiadu Wojskowego zamiast szybkimi, wypasionymi furami, mogą poruszać się używanymi kilkunastoletnimi samochodami małolitrażowymi. Dlatego żółte auto, które zauważył w oddali nie wzbudziło jego zainteresowania. Nie dopuszczał do siebie, że może nim nadjeżdżać para, której pojawienia lada co się spodziewał. Zniecierpliwiony postanowił jak najszybciej wziąć sprawy w swoje ręce, bo co jeśli coś Oli zagraża?

Nie przewidując wszystkich możliwych skutków swojego pomysłu, postanowił zagrać vabank. Liczył, że ci przebrani za włóczęgów bandyci, którzy z pewnością byli w zmowie z porywaczem, albo sami byli porywaczami, spanikują i się poddadzą, a on dzięki temu uratuje Olę. Wiedział, że nie może zmarnować nadarzającej się okazji. Tu na pewno liczyły się sekundy.

Poczuł motyle w brzuchu, bo przecież potem cudowna Ola będzie mu wdzięczna i pozwoli się zaprosić na kolację ze śniadaniem. Waldek przestanie mu zazdrościć powodzenia u kobiet, przestanie się go czepiać i zaakceptuje jego zainteresowanie Olą. Bolek zaś i tak ma niewiele do gadania póki co, to znaczy, póki leży w szpitalu. A tę Julię, matkę Oli, oczaruje swoją aparycją amanta i elokwencją godną krytyka literackiego i filmowego. No, super! To tak z grubsza wszyscy byliby obłaskawieni, czy może jeszcze kogoś pominąłem? – w ułamku sekundy podsumował w głowie Adam.

Tak właśnie z grubsza przedstawiał się jego prosty, ale jakże chytry plan oswobodzenia i zdobycia względów Oli. Zamiast poświęcić odrobinę więcej czasu na myślenie, po prostu głośno się wydarł, przypominając sobie jak to robią na filmach zawodowcy, a zapominając, że część tych słów zasłyszał kiedyś w jakiejś komedii:

- Stój, policja! Poddajcie się! Mam pistolet i nie zawaham się go użyć!

Ruszył w kierunku wspólników porywacza i udał, że sięga pod marynarkę po broń, której oczywiście tam nie miał. Podobnie jak nie miał pojęcia, że niecałe pięć tygodni wcześniej miała miejsce tutaj lipcowa burza z ulewą i z piorunami. Silne, huraganowe podmuchy wiatru połamały wówczas kilka dużych konarów strzelistych topól stojących przy drodze. Konary, które spadły na ziemię, połamały się na wiele mniejszych i większych kawałków. Część z tych grubych gałęzi obrosła ekspansywna roślinność, co utworzyło w wysokiej trawie pułapkę, która tylko czekała na roztargnionych, zatopionych w swoich myślach gamoni. Pułapkę, w którą nieszczęśliwie udało się wpaść szykującemu się do ujęcia obdartych przestępców i bohaterskiego uwolnienia Oli, Adamowi.

Adam postanowił ruszyć do pościgu, bo zauważył, że jego słowa nie odniosły pożądanego skutku, a przez to Ola nie wylądowała jeszcze w jego ramionach. Cóż, można by rzec, że jego durny tekst odniósł skutek gorszy od spodziewanego, żeby nie rzec całkiem przeciwny. Podobnie jak kierunek, w którym po jego słowach bez zbędnej zwłoki zaczęli oddalać się porywacze z objuczonym wózkiem ręcznym. Phi, kilkadziesiąt metrów biegu, co to dla mnie, pomyślał Adam. Tym bardziej, że kolesie będą biegli wolniej z powodu swojego nadbagażu.

Upadając po mniej więcej siódmym kroku pomiędzy grube konary i pomiędzy wysoką trawę, zarówno poczuł jak i usłyszał trzask. Bardziej nawet poczuł niż usłyszał. Nie był to jednak trzask łamanych suchych gałęzi, ale niestety trzask łamanej kości podudzia. Na nieszczęście zdaje się, że tej grubszej. Ta grubsza to piszczelowa, czy strzałkowa? – zdążył jeszcze zapytać swojej własnej pamięci o ten anatomiczny szczegół, zanim wysoka jak tsunami fala bólu pociągnęła go w głębiny, na inny poziom świadomości. W miejsce, gdzie coś tam się słyszy, coś tam się widzi, ale przez pewien czas nie można się ani ruszyć, ani odezwać, choć tak bardzo pragnęłoby się wyć z bólu. Albo krzyczeć za znikającą razem z rzezimieszkami w niewielkim zagajniku, porwaną Olą.


Czy to koniec kariery Adama jako detektywa? Ktoś przyjdzie mu z pomocą? Jak zakończy się ostrzał i czy redaktor jako świadek zdarzenia opisze je dokładnie w lokalnym portalu?  Jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów?

Bolecnauta Pan M. pisze, dzieląc się z nami swoją niesamowitą wyobraźnią i ogromnym talentem literackim oraz warsztatem pisarskim! Każdy pozytywny komentarz działa na autora motywująco jak wysokooktanowe paliwo. Czekamy na Wasze komentarze i pomysły! Piszcie, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom! A może ktoś wybitnie Was irytuje?

Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!

 

Tajemnica szmaragdu - odcinek 76, czyli sześcian ze szkła i pułapka z drewna

~~M niezalogowany
5 czerwca 2021r. o 13:22
c.d. dziewczyny zostają połowicznie uwolnione
-----------------------------------------------
Szuranie butów wreszcie ustało. Żaklina odczekała w niemal całkowitej ciszy jeszcze około dwóch minut, zanim zdecydowała się głośniej odetchnąć i ruszyć choćby jedną częścią swego ciała, które aktualnie zajmowało część ciemnej wnęki. Kto wie, czy jeszcze tu aby nie wrócą? – myślała z obawą. Podejrzane typy, które ująwszy Olę za ręce, wyniosły ją jak worek kartofli, nie sprawiały wrażenia morderców, tylko raczej przypadkowych odkrywców tej podejrzanej budowli i znajdującego się w niej pomieszczenia, w którym obie zostały nie tak dawno uwięzione. No, ale z takimi to nigdy nic nie wiadomo.

Pozycja w jakiej stała, przylgnięta do ściany znajdującej się za plecami, była okropnie niewygodna. Zdrętwiało jej dosłownie wszystko, łącznie z szyją i nogawkami spodni. Musiała jak najprędzej spróbować uwolnić ręce i nogi oraz zacząć się poruszać, aby umożliwić dostęp krwi do wszystkich swoich kończyn i organów. Inaczej nigdzie się stąd nie ruszy, a o uratowaniu Olki nie będzie mowy. Na razie bała się skakać w kierunku drzwi, którymi niesiona na rękach Ola bez własnej woli opuściła ich celę. Bo co, jeśli te podejrzane typy cały czas gdzieś tam się czają?

Żaklina obmacała związanymi na plecach rękami ścianę. Zwinęła dłonie w pięści i zaczęła pukać w nią knykciami. Dziwny ten dźwięk, stwierdziła. Jakby nie beton, czy inna cegła, ale ewidentnie metal. Z czego oni budowali te hangary? – zastanawiała się. Nie miała zbytniego pojęcia ani o samej konstrukcji tych dawnych wojskowych budowli, ani o materiałach z których były budowane. Doszła do wniosku, że dla zaspokojenia swojej ciekawości pozostało jej na razie pukanie.

Przesuwała skrępowane dłonie to w prawo, to w lewo, cały czas stukając. Niestety nikt nie zapytał „Kto tam?”. Metaliczny dźwięk, który dochodził do jej uszu, wskazywał, że to coś, o co opierała się od chwili, kiedy udało się jej wstać na nogi, jest sporych rozmiarów i nie jest ani betonową, ani murowaną ścianą, lecz jakąś grubą blachą. Przyszło jej coś do głowy. A może to są drzwi?

A skoro drzwi, to musiały się jakoś otwierać, co nie? Jakaś klamka, zasuwa, cokolwiek, za co ktoś wychodzący stąd musiał chwytać… Żaklina przeskoczyła o kilkanaście centymetrów w lewo. Pukanie, macanie, znów ta sama blacha. Znów podskok. Blacha. Po szóstym przeskoku dotknęła lewym ramieniem jakby ściany. Znaczy wnęka się tu kończy, wywnioskowała. A za plecami? Pomacała, próbowała postukać kostkami palców, ale trafiła na coś dziwnego. Coś co wyraźnie odstawało od blachy.

W swojej lekko wygięto-skulonej pozycji Żaklina musiała się trochę unieść na palcach stóp, aby spróbować chwycić za to coś i stwierdziła, że odrobinę się rusza. Wyraźnie wyczuła palcami skobel i kłódkę, która w dotyku wydawała się gładka, co wskazywało, że być może nie była aż taka stara. Pociągnęła, ale kłódka ani rusz. Bez klucza nie ma szans. Przesunęła palce wzdłuż metalowej sztaby i szybko dotarła do jej końca, tego przymocowanego do betonowej ściany.

Przy ścianie sztaba kończyła się zawiasem. Na wszelki wypadek Żaklina pociągnęła także i za ten element. O dziwo, zawias wydawał się luźny. Czyżby bandyta zadbał o nową kłódkę, ale nie sprawdził umocowania sztaby w ścianie? Żaklina zaczęła poruszać zawiasem to w jedną, to w drugą stronę. Czuła, że zakres ruchu jest coraz większy, co mogło oznaczać tylko jedno. Jeszcze chwila wysiłku i mocowanie w ścianie przestało spełniać swoją rolę. Być może to korozja metalowych trzpieni, a być może kruszenie betonu ze starości. Tak, czy siak udało się jej wyrwać ze ściany tą część zawiasu, która powinna tkwić tam solidnie, uniemożliwiając otwarcie metalowych drzwi.

Sztaba z zawiasem zawisły na skoblu, połączone z nim kłódką, wydając charakterystyczny odgłos ocierania metalu o metal. Żaklina podskoczyła do przodu, obróciła się i w bardzo skąpym świetle dochodzącym od strony drzwi otwartych wcześniej przez tajemniczych gości oceniła, gdzie powinna włożyć palce, aby spróbować wykorzystać odkrytą przez siebie potencjalną drogę ucieczki.

Wiedziała, że musi podjąć tę próbę i po prostu sprawdzić, czy się da, czy nie. Zdawała sobie doskonale sprawę, że nie może tracić czasu, bo wcześniej czy później bandyta musi przecież tutaj wrócić. Ludzi nie porywa się i nie zamyka, aby gdzieś w zapomnieniu umierali śmiercią głodową. Najwyraźniej facet miał wobec niej i Oli jakieś plany, skoro zdecydował się na przetrzymywanie ich w odosobnieniu. Żaklinie przyszło do głowy, że przecież to wszystko musiało być wcześniej zaplanowane. Ani czas, ani miejsce nie wydawały się przypadkowe. Widać, że porywacz był do tego dobrze przygotowany. Tylko pytanie: która z nich była właściwym celem porywacza, a która tylko przypadkiem mu się nawinęła?

Żaklina postanowiła nie tracić czasu na dalsze myślenie. Ponownie przysunęła się tyłem do odkrytych drzwi, wymacała ich krawędź i włożyła palce w szczelinę. Zdaje się, że gdzieś tam fortuna zdecydowała jej sprzyjać, bo niemal natychmiast skrzydło drgnęło i cicho skrzypiąc zaczęło się uchylać. Tyle że do wnętrza, co zmusiło ją do podskakiwania i otwierania metalowych wrót na raty, kawałek po kawałku. Kiedy uznała, że zmieści się w powstałej szparze, odwróciła się i zajrzała przez nią. W drugim pomieszczeniu panowała ciemność, ale nie całkowita. Skądś dostawało się do wewnątrz trochę światła. Żaklina w kilku niewielkich skokach przecisnęła się przez powstały otwór i znalazła w środku.

Pomieszczenie to było dużo mniejsze, wąskie, na kształt krótkiego korytarza. Śmierdziało tu jeszcze gorzej niż w ich zaimprowizowanej celi. Może myszami, a może tylko mysimi odchodami. A może wcale nie mysimi? Bez względu na wrażenia zapachowe i tak była to, jak na razie, jedyna szansa na uwolnienie.

Na drugim końcu korytarzyka, po lewej stronie znajdowały się kolejne drzwi i to przez małe otwory w ich górnej części wpadała ta niewielka poświata. Żaklina już chciała do nich ruszyć w podskokach, ale postanowiła na wszelki wypadek najpierw domknąć te, którymi tu się dostała. Nie było to łatwe, ponieważ cały czas musiała używać rąk unieruchomionych z tyłu, za plecami, ale jakoś dała radę. Zasapała się przy tym tak, że słony pot zaczął ściekać jej z czoła na twarz. Wyjście stąd wydawało się już tak blisko. Nie za bardzo miała jak wycierać spływające krople, a swędziało jak cholera. Próbowała ocierać policzki o koszulkę na ramionach. Wydawało się jej przy tym, że słyszy własne łkanie. Sama już nie wiedziała, czy tak naprawdę wyciera pot, czy łzy. A może jedno i drugie.

Kiedy dotarła do tych kolejnych drzwi niemal straciła nadzieję na uwolnienie, bo wyobrażała sobie, że i te na pewno będą zamknięte na kłódkę. A ileż to można liczyć na szczęście? Szybko okazało się, że dwa razy na pewno. Skobla nie było, zawiasu również, a więc i tak nie byłoby do czego kłódki zamontować. Wystarczyło popchnąć drzwi ramieniem, a te z głośnym skrzypieniem uchyliły się. Nie na tyle, aby od razu przez nie przejść, ale wystarczyło, aby ocenić, że po drugiej stronie znajdują się gęste krzaki. Skoro roślinność, pewnie więc też i wolność.

Ostrożnie podskakując wydostała się na zewnątrz. Rozejrzała się, ale kompletnie nie rozpoznawała otoczenia. Za sobą miała całkiem spory pagórek maskujący hangar, który właśnie udało się jej opuścić. Krzewy i niewielkie drzewa skutecznie zasłaniały widok dokoła. Gasnące słońce powodowało, że wszystko jednak wydawało się jej pomarańczowe. Kiedy zapadnie ciemność, to już w ogóle niczego nie zobaczę i nie będę mogła liczyć na żaden ratunek. Całą noc przesiedzę w jakimś nieznanym mi miejscu, z włochatymi pająkami i oślizłymi krocionogami, pomyślała. Trzeba się ruszyć. Tylko dokąd?

Oprócz szumu silników dochodzącego od strony jakiejś nieodległej, ruchliwej drogi, nie mogła usłyszeć niczego, co by wskazywało, że tam właśnie należy kontynuować swoją ucieczkę. Jedyny kierunek, który dawał jakąkolwiek nadzieję, to właśnie ta szumiąca droga. Już miała wykonać pierwszy podskok, aby opuścić otaczającą ją kępę krzewów i drzew, kiedy usłyszała całkiem bliski warkot silnika. Dobiegł do niej gdzieś z drugiej strony pagórka. Czyżby wrócił porywacz?

Jeśli nie znajdzie ani jej, ani Oli, nie wiadomo, co mu do przyjdzie głowy, przeraziła się Żaklina. Nie ma co ryzykować. Facet już pokazał, że na wiele go stać. Sama widziała, co zrobił z tamtymi dwoma mięśniakami pod szpitalem. Rachu ciachu i do piachu. Co robić?? Wracać do środka? E, głupi pomysł. A jak gościu zajrzy tutaj, w te krzaki?

Żaklina obróciła głowę i dokładniej przyjrzała się najbliższej okolicy. Może jakiś dół? Cokolwiek? W nieodległej gęstwinie, w odległości co najwyżej pięciu-sześciu metrów zauważyła spory ciemny kształt. Co to może być? Raz i dwa, skok, podskok, trzy i cztery, hajdawery. Pięć i sześć… Przestań pleść… Co ja gadam?

Wyliczanki pomogły jednak Żaklinie szybko pokonać dystans i po chwili wskoczyła w tę gęstwinę. Gałęzie rozchyliły się nieco, odsłaniając zaparkowany samochód. Mimo, że widziała tylko jego tył, to trudno było Żaklinie uwierzyć własnym oczom, bo rozpoznała to auto. Czy to nie jest właśnie to audi, do którego on nas zapakował? Jeżeli tak, to co to za pojazd, który przed chwilą usłyszała po drugiej stronie hangaru? Może to jednak nie ten bandyta? Krzyczeć, czy nie? Bez pewności, że nic mi nie grozi, lepiej chyba na razie się nie ujawniać…

„Cicho!” – sama do siebie szepnęła Żaklina, jak gdyby to własne myśli w jej głowie miały zakłócać panującą ciszę. Słychać jakieś kroki. Ktoś się zbliża! Nagle i niepsodziewanie w niewielkiej odległości usłyszała podniesiony męski głos, mówiący w trybie rozkazującym.

- Sylwia, jak którąś zobaczysz, strzelaj… – a po chwili cichszym głosem, którego adresat rozkazu z pewnością nie mógłby usłyszeć. – Trudno, najwyżej trafisz…

Żaklina obróciła się w panice w prawo i w lewo, szukając wyjścia z sytuacji. Najlepsze, bo jedyne w tym momencie rozwiązanie przyszło jej do głowy, kiedy spojrzała na lekko uniesioną pokrywę bagażnika ciemnego audi. W aktualnej, napiętej sytuacji jakiekolwiek miejsce w stojącym przed nią aucie porywacza wydawało się jej być aż nadto luksusowym i do tego pożądanym miejscem schronienia.

***

- Ciiicho, moje dziecko – zdyszanym głosem mówił do jęczącej na wybojach Oli, biegnący obok wózka Boguś. – Mówiłem, żebyś nam uwierzyła, to nie. Zaraz dobiegniemy do ludzi, to zadzwonimy po pomoc… Widziałaś? On chciał nas pozastrzelać!

Teraz to jego kolega Roman samodzielnie pełnił funkcję pociągową. Kiedy ciągnęli razem z Bogusiem, wówczas bez odpowiedniej koordynacji wózek wpadał w coraz bardziej niebezpieczne wibracje i wykonywał dziwne lewo- albo prawoskręty. Boguś szybko zdecydował, że wozowy może być tylko jeden, więc puścił rączkę, zrzucając całą odpowiedzialność oraz cały wysiłek na towarzysza swojej doli i niedoli.

- No, widziałem – odpowiedział zamiast Oli równie ciężko sapiący i oddychający Romcio. – Mówiłem, że nie wygląda na znajomego. Znajomy nie zaszczela nikogo! To jakiś bandyta był!

- Chyba dał sobie spokój… – stwierdził Boguś rzuciwszy spojrzenie za plecy, nie widząc, aby ktoś kontynuował za nimi pościg. Zwolnił więc i zaczął iść, zamiast biec. Po chwili to samo zrobił jego kompan. Teraz szli już ponownie spokojnym krokiem między młodymi drzewami.

Chwilę wcześniej, na słowo policja, obaj, jakby ktoś ich zaciął batem, obrócili się i dali dyla, zapominając o obiecanych skrzyneczkach piwa. Ale nie zapominając o wózku z cenną zawartością na pokładzie oraz o swojej nietypowej pasażerce. W trakcie dramatycznej ucieczki dość szybko udało im się dotrzeć do końca łąki i wbiec w zarośla, które przesłoniły nieco widok na otwartą przestrzeń za nimi. A więc i oni przestali się rzucać w oczy. Kiedy wózek zwolnił, Ola przestała obawiać się, że odgryzie sobie język i wreszcie spróbowała zaprotestować:

- Co wy wygadujecie! – z wolna ogarniała ją furia. – Jaki bandyta??? Normalny człowiek, do cholery!!! Przecież mówiłam, że ja go znam, a wy zachowujecie się jak stuknięci i zwiewacie! Przecież obiecaliście mnie wypuścić za skrzynkę piwa! I to na łebka!

Ola miała wrażenie, że na słowa „skrzynka piwa na łebka” odruch Pawłowa uruchomił u obu panów pracę ślinianek, bo zaczęli niezmiernie głośno przełykać ślinę. Ale mimo to, nie dali się zbić z pantałyku i bronili zasadności swojej nagłej reakcji.

- To po kiego ch… ciał na nas z pistoletem, co? – logika Romka w sytuacjach kryzysowych nie zawodziła. A i retorykę tym razem dostosował do wrażliwości towarzyszącej im kobiety. Widać stres i adrenalina mają jakiś wpływy na wzrost poziomu czegoś, co o tym właśnie zdecydowało. – Do mnie moi znajomi nie szczelajom!!

- Właśnie. Więc czego na nas krzyczysz? – wtórował Boguś także odrobinę wyprowadzony z równowagi i także nie tracący rezonu. – Czy zrobiliśmy ci coś złego?

Ola musiała przyznać, że i Romek, i Boguś mieli trochę racji. Po co Alan groził im pistoletem? Po co krzyczał, że ich „pozaszczela”? No i gdzie on się teraz podział? Gdyby tylko zechciał, pewnie by ich mógł dopędzić jeszcze zanim ci porządnie by się rozpędzili. A do tego przecież ciągnęli jeszcze ten wózek… Może stchórzył? Czyżby z niego bohater tylko na odległość?

Jej nowi przyjaciele, samozwańczy wybawcy i oswobodziciele, z pewnością nie mieliby szans w wyścigu z Alanem po obiecane skrzynki piwa, choćby i browar stał na odległość rzutu kapslem. Alan nie wyglądał na wielbiciela grilla i zupy chmielowej. Przeciwnie. Miał sylwetkę raczej wysportowaną. Jak wcześniej twierdził, z rowerem się nie gniewał. Więc, gdzie on teraz jest? Dlaczego odpuścił sobie pościg? Przecież go tak głośno wołałam?

Ola zauważyła, że drzewa przesłaniające ciemniejące, bezchmurne niebo, przerzedziły się nieco aż wreszcie cała trójka musiała wejść na jakąś otwartą przestrzeń. Podniosła głowę. Boguś z Romkiem, Romek z wózkiem, a wózek z nią - znajdowali się aktualnie na jakimś przystrzyżonym trawniku. W poszukiwaniu żywej duszy nietypowa ekipa dotarła do ładnego budynku zbudowanego z drewna. Przybysze obeszli go od frontu i wreszcie się zatrzymali. Boguś spojrzał na szyld wiszący nad wejściem do restauracji.

- Tu będzie dobrze – oznajmił i przywołująco machnął ręką na Romka. A drugą ręką wskazał na wyrzeźbione z litego drewna, choć aktualnie nie zajęte przez ani jednego gościa stoły i krzesła na tarasie. – Dawaj, Romek. Bierzemy naszą panią na tamte stoliki. W knajpie na pewno mają jakieś ostre noże, co nie?

Wzięta pod pachy i za nogi Ola zdołała przeczytać nazwę przybytku „Swojskie Jadło”, zanim usłyszała huk otwieranych drzwi i gromki krzyk dochodzący od strony drewnianego budynku:

- Co mi tu się pchacie, pijaki zafajdane! Nie ma bata, nie nachlejecie się u mnie za darmochę! Wynocha mi stąd, bo wezwę kucharza z tasakiem! – wybiegająca z restauracji młoda kelnerka zaczęła im grozić z daleka niesioną miotłą.

- Ale my tu, proszę pani… my chcieliśmy prosić… – zaczął Boguś, ale te słowa jeszcze bardziej rozwścieczyły zbliżającą się do nich zawziętą obrończynię kulinarnego przybytku. Jej głos wszedł na wyższe poziomy głośności i zmienił ton na groźniejszy, choć już wcześniej wydawało się to niemożliwe.

- Spadać, ochleje jedne, bo mi klientów wystraszycie! I zabierać mi tego trzeciego nawalonego denata, ale to JUŻ!!! – kelnerka zamachnęła się, a potem zrobiła ruch jakby chciała użyć kija od miotły jako dzidy

Czyżbyśmy trafili na członka prymitywnego plemienia w amazońskiej puszczy? – pytała się w duchu Ola. Ale doszła do wniosku, że raczej napotkali prymitywną przedstawicielkę większej połowy naszego społeczeństwa. Otwartego, tolerancyjnego, empatycznego, wrażliwego na krzywdę, tak chętnie w każdej sytuacji oferującego bezinteresowną pomoc potrzebującym.

Boguś z Romkiem wystraszyli się nie na żarty,. W trymiga zawrócili i porzucili pomysł z proszeniem o pożyczenie ostrego noża dla uwolnienia ledwo poznanej dziewczyny. Nie porzucili jednak niesionej Oli, ani nie udzielali już nikomu żadnych dodatkowych, pokrętnych wyjaśnień. Po prostu ułożyli z powrotem Olę na wózku, chwycili tym razem obaj za jego rączkę i szybkim krokiem oddalili się w poszukiwaniu kolejnego miejsca, skąd zapewne znów ktoś będzie ich próbował grzecznie przegonić, zanim usłyszy, czego ta ich nieszczęsna trójca potrzebuje.

Ola zrezygnowana opuściła głowę i oparła ją o deski, z których zbudowana była podłoga wózka. Przecież nie mogą tak dać się zewsząd przeganiać! Czas ucieka, a jej przyjaciółka czeka na ratunek w tym hangarze! A ten porywacz w końcu wróci. I na pewno się wścieknie, jeżeli zastanie tam tylko Żaklinę!

Boguś z Romkiem przeszli kolejne kilkadziesiąt metrów, tym razem poboczem asfaltowej drogi. W poszukiwaniu pomocy postanowili przejść na drugą stronę jezdni. Chcieli pewnie udać się w kierunku najbliższej stacji benzynowej, na której z oddali zauważyli kręcących się po niej podróżnych. Ale albo nie obejrzeli się porządnie w lewo, w prawo i znów w lewo, albo musieli wejść na publiczną drogę niespodziewanie bądź niezgodnie z przepisami, bo Ola usłyszała nagły i ostry pisk opon. Szybko uniosła głowę, aby ocenić, czy są to jej ostatnie chwile przed rozjechaniem na miazgę, czy jednak będzie miała szansę dożyć spokojnej starości u czyjegoś boku.

Spostrzegła gwałtownie hamujący, zatrzymujący się przy nich pojazd. Za nim następny i następny. Nie potrafiła ich policzyć, ale z jej pozycji łatwo mogła zauważyć, że wszystkie samochody miały na dachach koguty. I to mrugające na niebiesko! Tylko syreny miały wyłączone. Część z nich miała charakterystyczne srebrno-niebieskie kolory i napisy „Policja”, a część nie wyglądała jak radiowozy, tylko zupełnie jak zwyczajne samochody cywilne.

- Boguś, policja! Zara nas do mamra znowu zamkno! Wiejemy! – i Romek pobiegł z powrotem do lasu, z którego niedawno wychynęli. Kiedy ruszył, nie oglądał się już za swoim kolegą, tym samym doprowadzając do zerwania łączącej ich z Bogusiem więzi. Ten także poddał się panice, niepomny zajmującego jego myśli obrazu skrzynki piwa. Zapomniawszy chyba również o fakcie, że to właśnie oni uwolnili młodą dziewczynę, co nie było czynem karalnym lecz chwalebnym, podjął kroki równie szybkie, co długie, lecz w przeciwnym kierunku, niż Romek. Można zatem powiedzieć, że rozbiegli się we wszystkie strony świata, mimo, że tak naprawdę było ich tylko dwóch. Na środku jezdni pozostawili na pastwę losu wózek ze swoim dobytkiem. I Olę w wózku.

Okno pasażera pierwszego zatrzymanego pojazdu uprzywilejowanej kawalkady otworzyło się. Ze środka wyjrzała twarz młodego człowieka w okularach. Lekko zsuniętych w kierunku czubka nosa. Kiedy człowiek ten przyjrzał się pasażerce porzuconego przez zbieraczy złomu pojazdu, drzwi radiowozu otworzyły się tak nagle, jakby ktoś kopnął je obunóż od środka. Dosłownie eksplodowały.

Po chwili dokoła wózka z Olą stało dwóch znanych jej z widzenia i ze szpitala bolesławieckich policjantów, a kilku umundurowanych funkcjonariuszy doganiało właśnie umęczonych ucieczką zbiegów, którzy jakoś nie zdołali odbiec zbyt daleko. Nie minęło kilka kolejnych sekund, a dwaj mężczyźni w kajdankach byli już prowadzeni z powrotem, stając się pierwszymi tego dnia aresztantami w akcji ujęcia groźnego przestępcy, co skwapliwie notował w notesie i uwieczniał na smartfonie dziennikarz pewnego lokalnego portalu internetowego.

- Panie podkomisarzu, jeśli mnie wzrok myli, to ja znam tę młodą osóbkę? – stojący przy porzuconym wózku aspirant Świgoń zdjął i przetarł okulary wyciągniętą z kieszeni pomiętą chusteczką higieniczną. Na wszelki wypadek, gdyby jednak były zakurzone albo zaparowane i uniemożliwiały prawidłowe oraz wyraźne widzenie. Trudno mu było uwierzyć w to, co, a właściwie kogo ujrzał.

- Też mi się wydaje, że kojarzę tę panią. Czy to nie ta młoda lekarka, córka naszego postrzelonego i jego wspólniczki? Czy to nie aby panna Wilczyńsko-Polańska młodsza? – podparty pod boki podkomisarz Kamiński łączył napotkaną przypadkiem osobę z informacjami, których posiadał coraz więcej. Choć jeszcze nie do końca wszystko miał wydedukowane i rozpracowane.

- Zgadza się, to właśnie ja – potwierdziła Ola wciąż jeszcze zajmując swoją niewygodną poziomą pozycję. Czuła się jakby była na sali sądowej, a nad nią odbywał się sąd kapturowy o uznanie winną bycia nieodrodną córką podejrzanej pary. – Aleksandra Wilczyńska. Córka Antoniny Julii Polańskiej i Bolesława Wilczyńskiego. Bardzo przepraszam za moich rodziców i bardzo przepraszam, że witam panów w takim oto stanie…

- No to, jeżeli ty to ty… – niepewnie, choć z nadzieją w głosie odezwał się Hieronim Świgoń, kiedy ukląkł i rozcinał scyzorykiem trytytki na przegubach i kostkach Oli. Wyglądało na to, że chciał zadać jakieś ważne pytanie, ale w odpowiedzi bał się dowiedzieć strasznej prawdy. – … to powiedz mi, czy była z tobą Żaklina? Gdzie ona teraz jest? Czy coś jej się stało?
-----------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam,
M.

P.S.
Czyżby faktycznie grasował jakiś pożeracz komentarzy?
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~M niezalogowany
5 czerwca 2021r. o 13:43
Maleńka errata
Jest: "Panie podkomisarzu, jeśli mnie wzrok myli"
Winno być: "Panie podkomisarzu, jeśli mnie wzrok nie myli"

Nie myli się tylko ten, kto nic nie pisze... :)
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).

REKLAMA Gerresheimer zaprasza