Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
Tylko na Bolcu
28 kwietnia 2021r. godz. 16:41, odsłon: 2607, Bolecnauci/Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 67

Część, w której tym razem mdleje... pan Rybka, a Hieronim kontynuuje akcję ratowania Żakliny.
Naleweczki domowej roboty
Naleweczki domowej roboty (fot. pixabay)

Już jest sześćdziesiąta siódma część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Sześćdziesiąta czwarta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Sześćdziesiąta piąta część tajemnicy szmaragdu -TUTAJ

Sześćdziesiąta szósta część tajemnicy szmaragdu -TUTAJ

Jak to się stało, że szmaragd nie jest u pana Stefana? Zapraszamy do lektury:


Wypita prosto z kubka z logo miejscowej redakcji portalu internetowego zimna kranówka pozwoliła Julii na szybkie odzyskanie sił i powrót do pełnej przytomności. Waldek z panem Stefanem posadzili ją dokładnie na tym miejscu w kuchni, gdzie siedziała parę dni wcześniej, kiedy przyniosła profesorowi do obejrzenia cenny zielony szmaragd o niespotykanej wadze, wyjątkowym sześciennym kształcie, tajemniczym pochodzeniu i nieznanym przeznaczeniu.

Pan Rybka oprócz wody zaproponował coś na wzmocnienie, ale Julia odmówiła. Waldek, gdyby nie prowadził, z przyjemnością poczęstowałby się za to kieliszeczkiem jakiejś naleweczki, których starszy pan miał poukładanych w rządku równo dziesięć za szybką starej kuchennej witryny. Wszystkie butelki pochodziły z recyklingu po innych alkoholach, a na każdej z nich obok starej etykiety znajdowała się mała karteczka przyklejona taśmą klejącą, informująca o roku produkcji i rodzaju użytych do przygotowania trunku owoców. Człowiek nie wielbłąd, pić musi, przypomniał sobie stare porzekadło Waldek, ale tym razem musiał obejść się smakiem. Dziesięcioma smakami.

Brat Bolka, którego profesor Rybka nie miał okazji uczyć, bo ten nigdy nie był uczniem liceum, nie chciał usiąść przy kuchennym stole. Stał w oknie i patrzył na chylące się ku zachodowi słońce. Przyglądał się jak wygląda podwórko, na którym rozegrały się dramatyczne wydarzenia w garażu należącym do Bolka. Przypomniał sobie także, że jako dzieci niemal co niedzielę przyjeżdżali z rodzicami do dziadków na obiad i biegali razem po murkach albo wisieli na trzepakach, nieraz zdzierając kolana i łokcie do krwi. Bolek częściej nosił plastry, bo był dużo młodszy i jako kilkulatek dużo bardziej gapowaty.

Julia nerwowo potarła kark i upiła ostatni łyk wody z kubka. Wody, o której PWiK od wielu lat zapewnia, że można ja pić bez obaw prosto z wodociągu. Ale to nie z powodu obaw o zakażenie bakteriami Julia czuła się teraz taka roztrzęsiona.

- Jak to nie dała panu tego szmaragdu? Umawialiśmy się przecież, panie profesorze, że trzeba go u pana przetrzymać do jutra, a potem mieliśmy go schować do skrytki w banku! – podniesionym głosem wyrażała swoje pretensje do pana Stefana, który siedział naprzeciwko niej i poruszał kciukami wyciągniętych przed siebie, splecionych i opartych o stół dłoni. Wyglądał na wyraźnie zakłopotanego.

- Julia, nieładnie tak krzyczeć na starszych – zrugał ją delikatnie Waldek. – Tak, jak nieładnie przywłaszczać sobie i ukrywać cudzą własność. Są na to paragrafy, moi drodzy…

- Waldek, ale my chcieliśmy przecież… – przerwała mu, próbując się usprawiedliwiać, Julia. Nie dokończyła zdania, opuściła głowę i uparła się, żeby akurat teraz zabrać się za odrywanie odstającego naskórka przy jednym z paznokci. Nie było to łatwym zadaniem z jej dość krótko przyciętymi paznokciami i widać było, że najchętniej użyłaby do tego celu zębów.

- Ależ oczywiście, że mieliśmy to potem oddać. Naprawdę! – Pan Stefan także zdawał sobie sprawę, że nie tak powinno się postępować w kwestiach znalezisk archeologicznych czy historycznych. Sam wielokrotnie pouczał innych, że to co w ziemi, należy do państwa.

- Dobrymi chęciami piekło wybrukowali – mentorski ton Waldka był do niego niepodobny i brzmiał trochę sztucznie. – Ale teraz to nieważne. Póki co, nic nie widziałem i nic nie słyszałem. Najpierw trzeba myśleć o bezpieczeństwie Oli, a potem będziemy myśleć o konsekwencjach, zgoda?

- Zgoda… – przytaknęli w tym samym momencie winni przestępstwa wspólnicy.

- No to gdzie jest teraz ten kamień, panie Stefanie? – Waldek odwrócił się od okna, podszedł do stołu i szeroko oparł rękami o blat, jakby chciał go za chwilę oderwać. W tej pozie szybko wszedł w rolę detektywa.

- Ano, twoja córka Ola nie wyjęła go z bagażnika i nie dała mi go – pan Stefan patrzył Julii prosto w oczy. – To, co miałem zrobić, siłą jej go zabrać? Tak po prostu?

- Myślisz, Julia, że tak po prostu, ten kamień nadal może być w bagażniku samochodu Oli? Czy to możliwe, że kilkadziesiąt milionów być może leży teraz na jakimś parkingu pod szpitalem? – Waldek sam nie mógł uwierzyć w niefrasobliwość swojej bratanicy. W nerwach pozwolił sobie na dyskryminującą uwagę. – Wyobraźnię chyba musiała odziedziczyć po tobie. W końcu to też kobieta.

- Wypraszam sobie, Walduś! A wy z Bolkiem to co, kurde felek? – Julia starała się nie pozostać dłużna. – Jeden lepszy od drugiego. Same tajemnice, obrażanie się, wypominanie i czort wie, co jeszcze tam z tej waszej mrocznej przeszłości pozostało wam w głowach. Fajna mi rodzinka. Rambo i Agent 007… Z wami to nigdy nie wiem, czy mówicie prawdę, czy znowu serwujecie mi jakieś ściśle tajne przez poufne. Znaleźli się, szpieg i komandos, cholera!

- Ło, matko! Ale mi się teraz oberwało. Ajajaj, aż mi uszy zapłonęły! – Waldek otwartymi szeroko oczami spojrzał na profesora Rybkę, próbując dotrzeć do jego pokładów męskiej solidarności. – Tym babom to jednak w stresie ewidentnie coś się robi nie tak. Skup się, dziewczyno. Córkę ci porwali, nie dociera to do ciebie?! Wyżalisz się na Bolka albo na mnie kiedy indziej…

- Jak to porwali?! Z powodu tego kamienia? – poważnie przestraszył się pan Stefan. – Julia, o co chodzi? Co myśmy znowu najlepszego narobili?!

- Pan nic złego nie zrobił. A Julia i owszem – zaczął wyjaśniać zagmatwaną sytuację Waldek. Postanowił pokrótce opisać całą historię panu Stefanowi, chociaż nie mógł wiedzieć, że pewna część tych faktów jest już panu profesorowi znana z ust Bolka i samej Julii. – Z ramienia mojej instytucji prowadzę obecnie ciekawe i dość nietypowe śledztwo. Niech pan sobie wyobrazi, że jacyś ludzie ze starych wojskowych akt dowiedzieli się, że Bolek i Julia jeszcze w liceum buchnęli z wojskowego transportu pewną skrzynkę, którą ukryli gdzieś w lesie za dawnym Waldschloss. Po latach rozłąki, jakimś przypadkiem nasza zakochana para spotkała się znowu i umyślili sobie, że tą zakopaną skrzynkę odszukają i odkopią, żeby dorwać się do jej cennej zawartości…

- Nie umyśliliśmy. To ja Bolka do tego namówiłam – swym wtrąceniem przyznała się do winy Julia. Zżymała się w sobie, ale postanowiła nie przerywać Waldkowi po każdym zdaniu. Albo i częściej. – Ale nie wiedzieliśmy, co jest w środku, zanim tego nie zabraliśmy do jego samochodu.

- No i ci tajemniczy i zdecydowani na wszystko ludzie… – kontynuował Waldemar ignorując wyjaśnienie Julii. – … jakimś sposobem zorientowali się, że Julia z Bolkiem bawią się w poszukiwaczy skarbów. Po leśnej wyprawie musieli ich zapewne śledzić i stąd właśnie niezapowiedziana wizyta i bijatyka w garażu Bolka, w trakcie której chłopak niemal otarł się o śmierć. A co robi nasza Julia? Zamiast oddać, co do niej nie należało, to jak zwykle musiała zrobić po swojemu. „Ale będę bogata!” pomyślała sobie ruda chytruska i próbowała wcisnąć bandycie nieudolną szklaną podróbkę.

- Dzięki ci bardzo! – zaprotestowała Julia. – Nie próbowałam, tylko sam ją znalazł w walizce, którą ukradł z mojego domu. Prawdziwy kamień odjechał razem z Olą i profesorem…

- No i przy okazji omal nie wyprawiłaś na tamten świat swojego wujka. To zaraz po Bolku ofiara numer dwa – Waldek pokazał dwa palce, kciuk i palec wskazujący. Spojrzał na Julię, która w myślach musiała na szybko coś policzyć i chyba przestraszyła się, że w dalszej części opowieści Waldkowi szybko zabraknie palców. Marną pociechą była myśl, że miał przecież jeszcze drugą rękę.

- Jedziemy dalej. Trzecią ofiarą… – Waldek nie chciał odginać samego środkowego palca, aby nie wyszło, że jest wulgarny, więc zamiast tego szybko wytłumaczył. – … mogłaś być ty, lecz zostałaś potraktowana jakoś podejrzanie delikatnie. No, ale niech tam. Być może pomyśleli, że gdybyś odwaliła kitę, to już w ogóle nie dowiedzieliby się, gdzieżeście skitrali ten klejnot. Więc postanowili, że podasz im tą informację dobrowolnie, zachęcona groźbą pozbawienia życia twojej córki. Tak było? Czy może się mylę?

- No, z grubsza…

- No więc, z grubsza ten uzbrojony facet nagle wpada do szpitala. Na monitoringu widać, jak wynosi z budynku porwaną, nieprzytomną Olę na własnych plecach. Tak naprawdę nie wiemy w jakim ona jest stanie. Ale ponieważ bandyta będzie chciał iść na wymianę, doświadczenie podpowiada, że na razie Ola jest mu potrzebna żywa. To mamy już czwartą osobę, która ucierpiała… – Waldek przytrzymał mały palec prawej ręki, pokazując tym samym wszystkie pozostałe cztery odgięte i wyprostowane. – Teraz robi się coraz ciekawiej. Niech pan sobie wyobrazi, że zanim ten kiler zapakował Olę do bagażnika swojego auta, kilkoma ciosami powalił dwóch krótkoszyich byczków, którzy być może w ludzkim odruchu ruszyli dziewczynom na pomoc…

- Chyba dziewczynie – pan profesor jako uważny słuchacz, szybko wychwycił tę drobną nieścisłość.

- Dziewczynom. W bagażniku widać na nagraniu drugą ofiarę porwania. Podkomisarz Kamiński coś mi wspomniał o jakiejś uprowadzonej redaktorce i to by się chyba zgadzało. To musiała być ona. Na razie nie wiadomo jeszcze, jak do tego doszło, lecz w tym momencie nie jest to takie istotne. Dobra, no to mamy ofiary numer pięć, sześć i siedem – Waldek musiał w tym momencie uruchomić drugą rękę. Ocenił, że zostały mu tylko trzy palce do liczenia poszkodowanych w całej tej aferze. – Kurczę, Julia, ile masz wolnych palców?

- Razem z panem Stefanem będziemy mieć jeszcze dwadzieścia… – Julia próbowała zażartować, choć nieśmieszny był akurat ten żart. Ugryzła się w język. Chyba Waldek nie dojdzie powyżej dziesięciu? A może jednak…?

- Ale, ale – Waldek uniósł do góry obie dłonie z siedmioma rozpostartymi palcami. – Zapomniałem, że zanim porywacz młodych dam wyniósł Olę jak worek ziemniaków, na klatce schodowej spotkał się twarzą w twarz z prokuratorem nadzorującym śledztwo w sprawie napadu na Bolka. Było krótkie pif, paf i oto mamy ósmą ofiarę, w tym drugą postrzeloną. Na szczęście podziurawiony prokurator szybko trafił na stół operacyjny, więc ma duże szanse, że wyjdzie z tego bez większego uszczerbku.

- A o mnie wie ten łobuz? – wtrącił się zaniepokojony pan Rybka. – Czy ja też miałem albo mam szansę dołączyć do grona pokrzywdzonych?

- Sądzę, że nie wie. Inaczej już leżałby pan w szpitalu. Ale w jakim stanie, to zależałoby od tego, czy miałby pan ten kamień u siebie, czy tylko potrafił wskazać miejsce jego przechowywania – Waldek odpowiedział na pytanie profesora najlepiej jak umiał.

- Waldek! To było niedelikatne! – Julia patrząc na niedoszłego szwagra zmarszczyła czoło.

- Ale to prawda! – wzruszył ramionami Waldek. – Gdyby ten Jacenko dostał kamień od razu, mógłby pana kropnąć, żeby nie zostawiać świadka. No ale gdyby pan tylko wiedział, gdzie go należy szukać, to szanse na nieco dłuższe pozostawanie wśród żywych faktycznie miałby pan większe...

Pan Rybka zajrzał do pustego kubka Julii. Wstał od stołu i trzęsącymi się rękami wyciągnął z witryny pierwszą z brzegu nalewkę, odkręcił ją i pociągnął łyk prosto z butelki.

- Waldek, no przestań już… Zobacz, jak pan profesor się przez ciebie zdenerwował…

- To za dużo jak dla mnie… – szeptał do siebie pan Stefan, cały czas stojąc przy witrynie plecami do swoich gości. Również drugi łyk smacznego, słodkiego alkoholu z pewnością nie miał mu służyć do delektowania się jego smakiem i aromatem. Po trzecim łyku i kolejnych rozważaniach dokonywanych w swojej głowie, musiał uznać, że przydałaby się jakaś boska interwencja. – Matko boska, co myśmy narobili. Po co nam to było. Żeby na starość iść do więzienia, kto to widział…

- No właśnie – Waldek jakby nie zdawał sobie sprawy, że nie każdemu należy walić prawdę prosto z mostu. W styczności z wszelkiej maści zdrajcami, szpiegami i oprychami nie musiał się dotąd zbyt często wykazywać delikatnością czy dyplomacją. – A najgorsze, że spodziewam się, że wkrótce będę mógł odginać kolejne palce. Być może nawet ktoś zginie. Obym nie wykrakał…

- Waldek!

Butelka spadła na podłogę i potoczyła się pod witrynę, z chlupotaniem ulewając przez szyjkę przy każdym obrocie ciemny, różowawy płyn. Julia nagle wstała, odsuwając krzesło, które wywróciło się z hukiem. Rzuciła się do pana Stefana, ponieważ jego głowa nieprzyjemnie mocno uderzyła przy upadku o jedną z czterech wystających nóg podpierających witrynę. Uklękła przy nieprzytomnym i delikatnie włożyła dłoń pod jego głowę, próbując ocenić, czy nie nastąpiła aby utrata oddechu. Pod siwymi włosami poczuła wilgotną plamę. Wysunęła rękę spod głowy staruszka. Jej palce były oblepione gęstą czerwonawą cieczą. Roztarła kleistą substancję palcami i powąchała, po czym odetchnęła z ulga. To była nalewka.

- Co z wami, ludzie! – Waldek wydawał się być zbulwersowany ale i skonsternowany jednocześnie. – To teraz tak na przemian będziecie mdleć?

- Zadowolony? – Julia była prawdziwie wściekła na zdziwionego całą sytuacją Waldka. Chyba jeszcze bardziej, niż przy pierwszym wybuchu złości na braci Wilczyńskich. – Dzwoń po pogotowie! Masz swój dziewiąty palec…

***

Ani Julia, ani Waldemar Wilczyński jeszcze nie wiedzieli, że pan Stefan stał się w ten sposób nie dziewiątą, ale już dziesiątą ofiarą aktywności będącego na usługach obcych służb Dymitra Jacenki. Dziesiątą, ponieważ w zasadzie plecy i kilka innych części ciała aspiranta Hieronima Świgonia wymagały dość pilnej interwencji medycznej, najlepiej w jakimś gabinecie zabiegowym, a jeszcze lepiej w szpitalnej izbie przyjęć. Ale sam poszkodowany z uporem maniaka twierdził, że nic mu nie jest i żadna kość na pewno nie jest u niego złamana. Hieronim był i owszem załamany, ale wyłącznie przez nieudany pościg. Mimo namawiania przez kilka osób, aspirant odmawiał przewiezienia do szpitala, pozwalając jedynie przybyłym na bolesławiecki rynek ratownikom na opatrzenie jego obrażeń na miejscu.

Wezwane przez podkomisarza Kamińskiego, na prośbę jeszcze wtedy zmotoryzowanego Hieronima, ambulanse, szybko pojawiły się na zdemolowanym, improwizowanym na czas Święta Ceramiki, targowisku, a obecnie smutnym pobojowisku. Medycy natychmiast zajęli się kilkanaściorgiem mniej lub bardziej poszkodowanych przypadkowych przechodniów oraz kilkoma osobami, będącymi przedstawicielami zarówno obsługi, jak i wystawców, które uciekając w popłochu ucierpiały w wyniku akcji godnej najlepszych filmów sensacyjnych. Na szczęście ich obrażenia, skaleczenia, czy stłuczenia od fruwających elementów motocykla i latających desek nie wymagały przewożenia do szpitala, a jedynie plastrów i podania zwykłych leków przeciwzapalnych i przeciwbólowych.

Strażacy dogaszali płonące resztki rozbitego motocykla blokujące wlot w ulicę Prusa, zbierali jego szczątki i zabezpieczali rozbite szkła okolicznych witryn sklepowych. Próbowali tez pozbierać na stertę porozrzucane elementy budek kupieckich. Zniszczenia drewnianych stoisk były na tyle duże i poważne, że jeżeli impreza miałaby się odbyć bez zakłóceń, w zasadzie konieczne byłoby odbudowanie ich w całości. Pomiędzy zalegającymi wszędzie szczątkami oraz krzątającymi się strażakami i ratownikami krążyli fotoreporterzy, dziennikarze i kamerzyści wszystkich trzech stacji telewizyjnych. Transmisje podobno szły na żywo i wiele dzieciaków, które pojawiały się znikąd, wbiegało w obraz kamer machając do anonimowych dla nich widzów, przygotowując się w ten sposób do przyszłych ról gwiazd ekranu bądź celebrytów. Informacje o Bolesławcu momentalnie pojawiły się na paskach i w okienkach „Pilne!” najważniejszych ogólnopolskich programów telewizyjnych, sugerując, że być może nawet doszło do zamachu terrorystycznego.

Na pewno nie była to wymarzona promocja dla Bolesławca, jakiej mógłby sobie zażyczyć udzielający akurat wywiadu prezydent miasta. Jak zwykle nienagannie uczesany i ubrany w garnitur stał blisko kręconych schodów prowadzących na piętro Ratusza, otoczony przez grupkę dziennikarzy i gapiów. Raz po raz między wypowiedziami odbierał jakieś telefony. Docierały do niego zbiorcze informacje od podległych mu osób, które w trybie pilnym zbierały dane na temat możliwości bezpiecznego kontynuowania przygotowań do Święta Ceramiki. Odwołanie tej ważnej, popularnej imprezy byłoby poważnym ciosem finansowym i wizerunkowym dla miasta, a żaden włodarz nie chciałby dopuścić do takiej porażki lokalnych władz.

Ktoś puknął w ramię siedzącego na ocalałej ławce i opatrywanego aspiranta Świgonia. Zarówno jego ubranie jak i plecy przedstawiały tragiczny obraz, ale Hieronim naprawdę zdawał się nie czuć pieczenia środków dezynfekujących aplikowanych na poważne otarcia jego skóry. Skupiony na myśleniu o losie porwanej dziewczyny, która zawróciła mu w głowie, a z powodu grożącego jej niebezpieczeństwa wciąż zaprzątała jego myśli, odwrócił się. Obok stał Kamil, kolega Żakliny, z którym nie tak dawno widział się w redakcji.

- Ale jaja. Wracam sobie po robocie spokojnie do domu. Mam ochotę na zimnego loda, więc wpadam na rynek popatrzeć przy okazji jak idą przygotowania na Święto Ceramiki, bo wiem, że trzeba byłoby coś na ten temat skrobnąć i wrzucić w njusa. Kupuję dużą porcję, siadam przy stoliku, zajadam łyżeczką i patrzę, a tu jakiś wariat na wyjącym ścigaczu śmiga za wariatem w samochodzie. Nagle ten motor najeżdża na jakąś dechę i startuje do lotu. Już myślałem, że poleci w niebo jak ten rower z kosmitą w filmie „E.T.”, ale nie. Grawitacja okazała się jednak silniejsza. Motor spada i pierdu na bruk – przy tym zdaniu Kamil pokazał opadającą dłonią lot koszący aeroplanu. - Aż się lodem zakrztusiłem, bo myślałem, że z bajkera będzie miazga. A tu proszę, cud! Pan aspirant cały i prawie nietknięty! Szkoda, że nie zrobiłem zdjęć. Ale na pewno napiszę jakąś wzmiankę o pana akrobacjach. A ze zdjęciem coś wymyślimy albo spreparujemy na bazie jakiegoś gotowca…

- Kamil, wiesz co? – Hieronim obdarzył Kamila błagalnym wzrokiem. - Nie terkotaj tyle, chłopie, bo mnie głowa rozboli. Lot był przedni, nie powiem. Tylko lądowanie muszę jeszcze trochę potrenować. Na szczęście kask mnie uratował. Jak tam moje plecy?

- Lepiej… - Kamil spojrzał na podartą garderobę aspiranta. Uniósł brwi i pokręcił głową.

- To dobrze, że lepiej… – odzyskał na moment pozytywne myślenie Hieronim.

- Lepiej… nie pytać – sprostował młody redaktor. Mimo wszystko uśmiechnął się. – Ale do wesela się zagoi, tylko nikt pana nie pochwali i przez jakiś czas po plecach nie poklepie za ten rozwalony motocykl.

- Ślubu to ja zbyt szybko akurat się nie spodziewam. Najpierw trzeba znaleźć sobie odpowiednią kandydatkę na żonę…

- A ja myślałem, że już pan znalazł – mrugnął okiem Kamil. – Widziałem, jak Żaklina na pana patrzy. Wiem, że jest akurat chwilowo stanu wolnego. Ale nie będę robił panu konkurencji.

- No, obecnie to raczej niezbyt wolnego. Nachyl ucha, Kamil – poprosił aspirant konfidencjonalnym tonem. Kamil zbliżył głowę do aspiranta, tak aby ubrany w czerwoną koszulkę ratownik nie dosłyszał tego, co policjant miał mu do powiedzenia.

- Powiem ci coś, ale to tajemnica śledztwa – mówił szeptem Hieronim. – Pamiętaj, jak komuś piśniesz słówko, będę musiał cię przymknąć i będziesz w pierdlu wydawał gazetkę.

- Morda w ciup aż po grób – zarzekał się Kamil udając, że zapina wargi zamkiem błyskawicznym, wydając przy tym całkiem realistyczny dźwięk „bzzzyyt”. Aspirant rozejrzał się zanim przekazał Kamilowi następną informację.

- Żaklinę porwano, a ten, co uciekał, miał ją w bagażniku – zdradził mu Hieronim, a następnie nieco podniósł głos. - Będę potrzebował twojej pilnej pomocy.

- Mojej? A na co ja mógłbym się przydać? – Kamil otworzył szeroko oczy, być może przerażony losem redakcyjnej koleżanki, a być może dopatrując się w tym swojej szansy na zaimponowanie szefostwu i wypłynięcie na szersze dziennikarskie wody.

- Wrócisz teraz migiem do redakcji i wygrzebiesz jakieś wyraźne, aktualne zdjęcie Żakliny. Tylko pamiętaj: zdjęcie samej twarzy, gamoniu. Żebyś mi się nie wygłupiał w jakimś fotoszopie – Hieronim ostrzegł młodego dziennikarza. – Dasz artykuł „Poszukiwana” albo „Zaginęła” z tym właśnie zdjęciem. Wielkie zdjęcie, wielkie litery i do tego krótki opis. Wiesz zresztą jak to się robi…

- No, wiem o co chodzi. I myśli pan, że jej tym pomożemy? – spytał Kamil.

- Na pewno nie zaszkodzimy. A być może ktoś gdzieś ją zauważy przez te jej włosy? – zadał retoryczne pytanie Hieronim.

- Co racja to racja. Ona akurat rzuca się w oczy… To będę leciał. W tym wypadku im szybciej, tym lepiej, co nie? – Kamil odwrócił się i zaczął odchodzić.

- Poczekaj, Kamil. To nie wszystko – Hieronim podniósł rękę, jakby usiłował użyć mocy rycerza Jedi, aby zatrzymać Kamila w miejscu.

- Słucham? – Kamil zrobił dwa kroki do tyłu i ponownie spojrzał na obolałego policjanta.

- Widziałeś to auto, które ścigałem? – spytał Hieronim.

- Każdy widział, ale pewnie nie każdy zapamiętał. Pana podniebne ewolucje skutecznie odciągnęły uwagę widzów spektaklu od tego detalu – uśmiechnął się Kamil, rozkoszując się zapewne złożoną konstrukcją wypowiedzianego zdania i bogactwem użytych figur stylistycznych. – Czarne audi A4 w wersji kombi na takich specyficznych, pełnych alufelgach, przyciemniane szyby, dużo chromowanych dodatków.

- No, no spostrzegawczy jesteś, młody człowieku – z podziwem zauważył Hieronim. – Poszukasz jakiegoś zdjęcia podobnego audi do tego, które widziałeś. I zamieścisz drugi wpis. Też z napisem „Pilne” albo „Uwaga!”, że Policja poszukuje niebezpiecznego przestępcy, który porusza się takim audi o numerach…. yyyy… Kurde, nie pamiętam. Poczekaj.

Aspirant pogrzebał w wewnętrznej kieszeni marynarki. Potem w drugiej. No przecież miał gdzieś schowany ten swój notes. A w notesie miał zapisane numery tablicy audi kupionego w Środzie Śląskiej. Ale notesu już nie miał. A razem z nim nie miał tych numerów. Gdzie jest notes? Może wypadł podczas upadku? Obmacał wszystkie kieszenie ponownie, ale tym razem dokładniej i głębiej. Cholera jasna! Nieźle musiało mu poszarpać marynarką podczas upadku, bo obie sprawdzone kieszenie były dziurawe!

Trzeba w takim razie zadzwonić do Kamińskiego. On też ma te numery rejestracyjne. Ale gdzie telefon? Też wypadł z marynarki? Nie! Hieronim przypomniał sobie, że był przymocowany do kierownicy Hayabusy. No jasne, pewnie poszedł w drzazgi razem z motocyklem! No i co tu teraz zrobić? Ani notesu, ani telefonu. Dobrze, że chociaż dzięki kaskowi uratowały się naprawione przez Żaklinę okulary…

Nieco zrezygnowany swoimi chwilowymi niepowodzeniami, zwrócił się wreszcie do czekającego na dalsze dyspozycje młodego redaktora w dredach.

- Ostatnia prośba, Kamil. Skocz i poproś tu któregoś z policjantów z radiotelefonem na ramieniu.


Czy Hieronim odbije Żaklinę z rąk Dymitra, a Adam uratuje Olę? Czy szmaragd wciąż leży bezpiecznie w bagażniku samochodu na parkingu? Czy Julia jeszcze odzyska honor i da radę kogoś uratować? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!

Bolecnauta Pan M. pisze, przybliżając nam historie nietuzinkowych bohaterów. Piszcie w komentarzach, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom!

Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 67

~Żółtawordzawa Kufea niezalogowany
30 kwietnia 2021r. o 19:20
A mi się łezka w oku kręci pan z kxf
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~Żółtawordzawa Kufea niezalogowany
30 kwietnia 2021r. o 19:25
Super ze Julia jest silna babka ale nie jest babka która potrafi dotrzymać słowa przyznać się do swoich błędów zrozumieć ze popełniła błąd zanim coś przeczytała żeby się przygotować do związku. Nie jest silna babka jeśli Nie potrafi z zrozumieniem żyć z takim facetem
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Ultramarynowy Rumianek niezalogowany
1 maja 2021r. o 0:00
c.d.
------------------------------------------------
Całe prawe ramię nagiego od pasa w górę Gerarda Skrętkowskiego było obolałe, opuchnięte, a w kolorze sino-fioletowe, przechodzące w sino-koperkowe i przy każdym, nawet najmniejszym ruchu wywoływało przeszywający ból. Samo oddychanie także było problemem, mimo nafaszerowania go przez jedną z sióstr czymś zdaje się dużo mocniejszym niż ketonal.

Po bolesnym zastrzyku zaaplikowanym kilka chwil wcześniej redaktorowi w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, druga z sióstr zapytała koleżanki, dlaczego nie podała mu leku w tabletce. Wzrok wrednej pigulary, która z niekłamaną radością i dziką satysfakcją odkładała fiolkę z płynnym lekiem i utylizowała użytą strzykawkę z nieco zbyt grubą, jak na potrzeby przebicia skóry pośladków, igłą, był nie do opisania. Ale nie mógł oznaczać niczego innego, niż całkowity braku sympatii dla znanego dziennikarza z lokalnego portalu internetowego, wykonującego trudny i niebezpieczny, jak się okazało, zawód. Dlaczego, kiedy on niejednokrotnie w służbie czytelnikom naraża swoje zdrowie i życie, niektórzy ludzie bywają tak niewdzięczni?

Lekarz, który kazał na siebie czekać prawie godzinę, przybył na konsultację z oddziału chirurgii urazowej, obejrzał pobieżnie zdjęcie rentgena i oprócz solidnej dawki środków przeciwbólowych, zalecił także założenie gipsu unieruchamiającego bark. Po złamaniu kości obojczyka, do którego doszło według obrazu oglądanego na ekranie komputera, a nie jak dawniej utrwalonego na błonie fotograficznej, trudno zablokować sąsiednie stawy, jak w przypadku pęknięcia kości w kończynie. Redaktor nie chciał zostać unieruchomiony i wyglądać jak chodzący sztywno robot C-3PO z „Gwiezdnych Wojen”, ale czuł ten nieznośny ból, z którym trudno byłoby mu stać, chodzić, siedzieć, prowadzić auto, pisać na klawiaturze, o wiszeniu na drzewie z aparatem fotograficznym nawet nie wspominając. Łamał się, czy poddać się temu czasochłonnemu, choć koniecznemu zabiegowi, ale nie czuł w sobie na tyle siły woli i nie był aż tak twardy, aby znosić tego rodzaju cierpienie, jakiego właśnie doświadczał. Wolał więc jednak znosić przez jakiś czas dyskomfort opatrunku usztywniającego.

Opisując bardziej obrazowo swoje samopoczucie, redaktor mógłby je porównać do tego, jakby kilka godzin wcześniej miał zderzenie z pędzącym 300 km/h Pendolino. Albo jakby po połowie jego ciała przejechał mknący pięćdziesiąt razy wolniej walec drogowy. Albo jakby jakiś ożywiony dwudziestotonowy spinozaur z parku jurajskiego próbował go zeżreć, chwytając w szczęki i miażdżąc mu połowę kości przed ostatecznym połknięciem. Co mu przyszło do głowy z tym taranowaniem drzwi? Co on sobie w ogóle myślał? Że te drzwi to z papieru są, tak jak w japońskich domach, czy co?

Półnagi redaktor Skrętkowski miał chwilę czasu na myślenie, zanim przygotowania do założenia gipsu miały się zakończyć. To, co usłyszał na OIMOie, w sali, w której dochodziła do siebie ofiara bandyckiego napadu, nie dawało mu spokoju. Jak się okazało, w całej tej sprawie było jeszcze drugie dno. Gdzie tam drugie. Tych den było prawdopodobnie znacznie więcej. Doszedł do wniosku, że gdyby nie ból i świadomość kolejnych potencjalnych obrażeń spowodowanych przemieszczającymi się fragmentami kości, odwaliłby jednak ten numer z drzwiami jeszcze raz, żeby tylko wydostać się ze szpitala i kontynuować swoje dziennikarskie dochodzenie.

Napad na zapleczu ulicy 1 Maja nie był walką o dostęp do wciąż brakujących miejsc parkingowych, ale konsekwencją czegoś, co wydarzyło się dużo wcześniej, gdzieś w Bolesławcu i okolicach. Trzeba koniecznie dowiedzieć się, co to takiego. Redaktor miał już pewne pomysły, gdzie i u kogo zasięgnąć więcej informacji na temat działalności dawnych żołnierzy, pozostałych na miejscu po wyjściu z Polski wojsk radzieckich, którzy w pierwszych latach raczkującego w Polsce kapitalizmu, w nowo zakładanych przeróżnych biznesach upatrywali swoją szansę na majętną i świetlaną przyszłość. A przy okazji stawali się potencjalnymi pracownikami wywiadu. Postanowił, że musi jak najszybciej skontaktować się z Sergiuszem.

Ten oficjalnie prowadzący w Bolesławcu jeden z autokomisów przedsiębiorca miał wobec niego pewne zobowiązania. Nie finansowe, ale nazwijmy to biznesowe. I wcale nie chodziło o żadną kampanię reklamową sprzedawanych przez niego używanych samochodów. Po prostu redaktor Skrętkowski wszedł kiedyś w posiadanie informacji, które mogłyby Sergiuszowi poważnie, a być może nawet śmiertelnie zaszkodzić, jeżeli zrzeszająca podobnych jemu i pobierająca regularne składki członkowskie organizacja, w skrócie zwana mafią, której się opłacał, dowiedziałaby się o jego szwindlach z ukrywaniem dodatkowych dochodów z mniej oficjalnej, ale tak naprawdę większej części swojego biznesu.

No cóż, zawód dziennikarz nie oznacza, że będziesz tylko łazić po galach, robić nudne wywiady z politykami, czy kręcić się przy demonstracjach w celu badania nastrojów mieszkańców. Istnieje tak zwana ciemna strona tego zawodu, tak jak istnieje oświetlona i nieoświetlona strona pięknego, romantycznego Księżyca. To, że ta druga część naturalnego satelity jest niewidoczna dla człowieka, nie oznacza, że w ogóle nie istnieje. Otóż istnieje i ma się całkiem dobrze. Tak jak ciemna, a raczej szara strona biznesu. Ale żeby zobaczyć tę ciemną stronę, nie musisz udawać się w podróż kosmiczną. Wystarczy się tylko trochę pokręcić tu i ówdzie po lokalnej gastronomii, umieć odnaleźć się w lokalnym środowisku i mieć odpowiedni zasób wysokooktanowego paliwa w postaci gotówki. No i wreszcie musisz znać pewnych doświadczonych w misjach kosmicznych astronautów, którzy aby móc stawić czoła obcym i potworom pochodzącym z innych galaktyk, przeważnie wyposażeni są w odpowiednią broń laserową czy plazmową, jeśli już posługiwać się przenośniami i nomenklaturą pochodzącą wprost z dzieł Lema, czy antologii filmowej o przygodach rycerzy Jedi walczących ze złem Imperium.

Sergiusz brzydził się bronią i bezpośrednio ze strony jego osoby redaktorowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Zamiast kałacha, mógł oczywiście do urwania głowy redaktorowi jak zwykle użyć jednego ze swoich oprychów, obdarzonych przez naturę w pięści wielkie, jak bochenki kilogramowego chleba. Ale ten cwany wyga, Kazach z pochodzenia, wiedział doskonale, że pewna koperta z pewnymi cennymi informacjami leży zdeponowana w pewnym biurze notarialnym i ma zostać ujawniona w przypadku, gdyby dziennikarzowi zdarzył się jakiś dziwny wypadek w jakichś tajemniczych, niewyjaśnionych okolicznościach. Dlatego, dopóki koperta leżała zamknięta, każdy ich kolejny kontakt rozpoczynał się od prawdziwie uprzejmej wymiany uszczypliwości, albo uszczypliwej wymiany uprzejmości, co wychodziło w gruncie rzeczy na to samo. Obaj nigdy nie zapominali, co ich łączyło.

Redaktor obserwował delikatne ruchy ręką drugiej z pielęgniarek, tej o łagodniejszym usposobieniu, która przygotowywała w specjalnym pojemniku płynny gips w dalszej części sporego pomieszczenia gabinetu zabiegowego, tak zwanej gipsowni. Nieprzyjemna i brutalna siostrzyczka miłosierdzia musiała jakoś niezauważenie opuścić gabinet zabiegowy, bo nie widział jej aktualnie w pomieszczeniu. I dobrze, pomyślał redaktor Skrętkowski, bo jeszcze by mnie żywcem w tym gipsie zamurowała i to bez szczeliny na oddychanie.

Działającą jako tako lewą ręką wybrał w telefonie numer zapisany w kontaktach pod imieniem „Koryfeusz”. Nie wiedział dlaczego użył takiej nazwy, ale jakoś mu się to kiedyś skojarzyło z Sergiuszem i już tak zostało.

- Gerard, mój ty gepardzie! Za jaką biedną antylopką się aktualnie uganiasz, drapieżniku? – głos Sergiusza był jak zwykle piskliwy, skrzekliwy i brzmiał, jakby ktoś permanentnie ściskał go za rodowe klejnoty. To prawdopodobnie po operacji raka gardła, podczas której coś mu podobno wycięto w obrębie krtani. Mimo choroby Sergiusz nadal palił jak lokomotywa. – Kogo zamierzasz tym razem obsmarować na szaro?

- Z chęcią zobaczyłbym twoje nazwisko na naszej szpalcie, Serż – odparował ściszonym głosem dziennikarz, specjalnie z francuska odmieniając imię handlarza, bo wiedział że tej wersji imienia Sergiusz akurat chronicznie nie cierpiał. Redaktor szeptał półgłosem, bo nie chciał, aby siostra słyszała treść rozmowy. – Tylko nie wiem, czy nasz naczelny puściłby ten tekst w rubryce „Ludzie z pasją”, czy raczej „Kronika kryminalna”.

- Tak czy siak, schlebia mi, że moja historia nadaje się do przybliżenia waszym szanownym czytelnikom. Przydałaby mi się darmowa reklama – wyraźnie ucieszył się Sergiusz. – Co cię do mnie sprowadza, bo nie sądzę, żeby interesowała cię nowa furka na jakiś rodzinny wypad do Chorwacji? A gdyby jednak, mam kilka naprawdę dobrze utrzymanych, nazwijmy je, perełek. Igła, bracie, nie śmigane. Niemiec płakał jak…

- Nie tym razem, Sergiusz... – przerwał mu redaktor, nie zainteresowany aktualnie zmianą środka transportu. Słowo igła wywołało natychmiast niemiłe skojarzenie.

- Nie tym razem, nie tym razem – po drugiej stronie udający obrażonego Sergiusz na pewno pokręcił z niezadowoleniem nosem. – Ty nigdy nie chciałeś skorzystać z mojej oferty, więc i tak nie uwierzyłbym, że coś się w tej kwestii miałoby zmienić. Jesteś jak ten chłopczyk, co liże lizaki w cukierni, ale tylko przez szybę, a u mnie na placu każdy znajdzie coś dla siebie albo dla swojej lubej. Dałbyś czasem zarobić koledze…

- Koledze to może bym i dał, ale twoich prawdziwych zamiarów wobec mnie trudno nazwać przyjacielskimi – podzielił się swoimi przemyśleniami na temat łączącej ich przeszłości redaktor Skrętkowski. Chociaż faktycznie był przekonany, że Sergiusz więcej nie odważy się zrobić mu jakiejkolwiek krzywdy, to jednak cały czas czuł nad sobą wiszącą niepewność co do intencji swojego rozmówcy. A to niestety przeszkadzało w swobodniejszej rozmowie, która w innych przypadkach bardzo ułatwiała osiąganie celów.

- Ojej, ojej, co było, minęło. Raz się tylko na ciebie zdenerwowałem – Sergiusz próbował się wyraźnie z czegoś tłumaczyć. – Nadal nie możesz zapomnieć tej naszej wizyty, co? Przecież tylko chcieliśmy cię wtedy trochę nastraszyć. Wiesz, jak w labiryncie strachu. Taki pozytywny dreszczyk emocji…

- Dreszczyk? Nazywasz powieszenie kogoś za nogi i okładanie go wężem gumowym niewielką dawką emocji?!– niechcący podniósł głos redaktor. Wspomnienie uwięzienia i maltretowania nadal były żywe w jego pamięci.

- A tam, przestań. Przecież tylko pogadać chcieliśmy w wiadomej sprawie – Sergiusz kłamał bez zająknięcia. Jak prawdziwy dyplomata albo polityk. – Zwykle od ludzi w ten sposób wyciągamy informacje. Ale akurat u ciebie chcieliśmy te informacje schować jak najgłębiej. Tak głęboko, żeby już nigdy więcej stamtąd nie wylazły, nawet tyci, tyci nie wyściubiły swojego noska…

- I nie wylezą, jeżeli tylko dacie mi żyć w spokoju – zapewnił redaktor, chociaż nie musiał tego robić. Sergiusz do idiotów nie należał.

- Damy, damy – to zapewnienie Sergiusza było równie prawdziwe, jak fakt zdeponowania koperty w jednej z kancelarii notarialnych. – Wtedy odpuściliśmy i daliśmy ci żyć, to i teraz nie masz co mieć cykora.

- Daliście, a i owszem. Ale dopiero wtedy, kiedy powiedziałem ci o tej kopercie – redaktor Skrętkowski przypomniał Sergiuszowi prawdziwy powód zaprzestania brutalnych tortur.

- No wiesz, do mnie przemawiają różne rodzaje kopert – stwierdził filozoficznie Sergiusz. – Najlepiej te grube, takie z grubą kasą, albo takie z grubsza wyglądające i brzęczące jak wypełnione bilonem. Ale ta twoja, choć jej przecież na oczy nie widziałem, równie silnie do mnie przemawia, mimo że nie jest wypełniona walutą. Powiedziała mi na przykład, że Gerard jest bystry i przewidujący. A wiesz, że to w ludziach najbardziej cenię. Oprócz szczodrości, oczywiście. Chyba więc nie muszę cię zapewniać po raz setny, że nic ci z mojej strony nie grozi, no nie?

- Nie mam wyjścia. Muszę ci wierzyć. Tak, jak antylopa, chcąc żyć, musi uwierzyć we własne nogi - redaktor obrazowo przedstawił poziom swojego zaufania. Sam uśmiechnął się z trafności swojego porównania.

- Świetne! Genialne! Mówiłem, że jesteś bardzo bystry. I dowcipny też jesteś – nie szczędził pochwał Sergiusz. – A to właśnie w ludziach doceniam najbardziej.

- Mówiłeś, że najbardziej doceniasz w ludziach bystrość i zapobiegliwość… – sprostował dziennikarz.

- Tak mówiłem? No, bo to prawda. Jak więc widzisz, zawsze można mi wierzyć – zwrot „prawdomówny Sergiusz” nie od dzisiaj wydawał się redaktorowi Skrętkowskiemu oksymoronem. – Przecież jak ja coś powiem, to już powiem. I tak ma być. No, a wracając do interesów. Co sprawiło, że zapragnąłeś ponownie usłyszeć mój cudowny, podrasowany cygaretkami, dźwięczny głos?

- Potrzebuję pilnie pewnych informacji o dawnych wojskowych z armii radzieckiej... – zaczął redaktor, ale nie dane mu było dokończyć.

- Oj, to się niedobrze składa. Bardzo niedobrze. Bo ja informacjami nie handluję, proszę pana. Nie ten adres – zmartwionym głosem poinformował Sergiusz. – A jak wiesz, sam też nie jestem chodzącą encyklopedią. No i coś amnezja z alzheimerem mi ostatnio też zaczęły doskwierać. Więc tym razem ci nie pomogę, przyjacielu. Odezwij się, kiedy będziesz w potrzebie, że tak powiem, automobilowej. To na razie.

- Zaczekaj! – znów niemal krzyknął redaktor. Sergiusz coś za szybko próbował zakończyć tę rozmowę.

Pielęgniarka spojrzała na niego z oddali, ale nieprzerwanie przygotowywała białą substancję o konsystencji gęstej śmietany, która wkrótce razem z usztywnieniem i bandażami miała stać się zbroją częściowo osłaniającą korpus pacjenta. Widocznie musiała ją cały czas mieszać, aby nie zastygła, zanim zostanie użyta.

- Co znowu? – Sergiusz teraz wydawał się zdenerwowany i zniecierpliwiony jednocześnie. Coś sprawiło, że nagle najeżył się jak urson amerykański.

- Od tej informacji może zależeć czyjeś życie… – próbował podejść od innej strony Skrętkowski, choć sam nie wierzył, że mógłby to być koronny argument otwarcia Sergiusza na współpracę. Zwykle w relacjach z tym dilerem używanych samochodów ludzkie odruchy nie wchodziły w grę. Ale spróbować nie zaszkodzi.

- A od twojej, zamkniętej w zalakowanej w kopercie informacji zależy moje. I co z tego? – Zdenerwował się Sergiusz, przez co jego głos przeszedł niemal w falset. – Czemu ja nie mogę mieć tego w dupie, tak jak ty?

- Gdybyś był w porządku, to pomógłbyś mi, choćby w ramach rekompensaty za to, co mi zrobiliście – redaktor do dzisiaj nie mógł zapomnieć zadawanych mu razów i ciosów. Aż poczuł ciarki i odruchowo poruszył plecami. Zasyczał, bo od tego ruchu zabolało go ponownie miejsce pomiędzy szyją a ramieniem. – Proszę cię, bardzo mi zależy…

- Nie mogę – krótko i definitywnie odmówił Sergiusz. – Oni nie lubią, gdy coś się koło nich zaczyna dziać, albo kiedy ktoś zaczyna koło nich węszyć. Oj, bardzo nie lubią. A jak się zdenerwują, wtedy zawsze giną ludzie.

- Sergiusz, proszę. Zapłacę – dziennikarz czuł przez skórę, a raczej przez słuchawkę, że wpadł na dobry trop. I była tylko jedna droga, aby tym tropem podążyć. Musiał faceta przekonać za wszelką cenę. Bez tego nie ruszy dalej w swoim dziennikarskim śledztwie, a kolejna podróż na ciemną stronę skończy się tutaj i teraz.

W telefonie nastąpiła chwila ciszy. Minuta dla uczczenia poległych zasad lojalności Sergiusza, poświęcona tym zasadom przez niego samego.

- Dobra, ale musimy się spotkać osobiście – zgodził się wreszcie Sergiusz. Czyżby ostatni bastion obrony przełamała zwykła chciwość?

- Gdzie i kiedy? – redaktor Skrętkowski zaczął się zastanawiać, jak miałby prowadzić w tym stanie. Nie ma wyjścia, będzie musiał wziąć taksówkę.

- Tam, gdzie dobiliśmy naszego targu – zaśmiał się Sergiusz po drugiej stronie słuchawki. Gerardowi nie było do śmiechu, ale pół biedy, że to niemiło wspominane miejsce kaźni nie znajdowało aż tak daleko od szpitala. Ale taksówkę i tak trzeba będzie wezwać. – Za pół godziny, gepardzie. Tylko bądź sam.

- Jasne. Będę na pewno. Cześć! – dziennikarz po cichu naciągnął z powrotem zieloną, roboczą bluzę zsuniętą wcześniej aż do bioder i opuścił nogi na podłogę. W jego uniformie pracownika technicznego, mimo grymasów bólu na twarzy, nie powinien zwrócić niczyjej uwagi wychodząc ze szpitala.



Siostra podniosła naczynie z jeszcze płynnym, ale już odpowiednio gęstym gipsem. Podniosła wzrok i ruszyła w kierunku… No właśnie. W kierunku kogo? Gdzie się podział pacjent? Domykające się automatycznie drzwi zaskrzypiały, zanim skrzydło zetknęło się ponownie z ościeżnicą.

- Czemu nikt nie naoliwi tych drzwi – zapytała wchodząc ponownie do pomieszczania pielęgniarka o sadystycznych skłonnościach. – A gdzie ten dziennikarzyna, co nam szpital zdemolował?

- Nie wiem. Musiałaś się z nim minąć, Irenko. Uciekł, czy jak? Może się ciebie przestraszył z powodu tej igły – odpowiedziała kompletnie zaskoczona koleżanka Irenki i spojrzała na niesione naczynie. – I co my teraz z tym zrobimy? Tyle gipsu się zmarnuje!


***

Julia niemal wyrwała jednej z sióstr torebkę Oli, przyniesioną z szatni, w której codziennie przed rozpoczęciem pracy jej córka przebierała się w strój lekarski. Ledwo wyszli na korytarz, to z kolei Waldek wyrwał jej z ręki ten niezbędny dodatek do damskiej garderoby. Rozpiął zamek błyskawiczny na całej jego długości i bez skrępowania wywalił całą zawartość na siedzisko jednego z krzeseł pod ścianą. Julia przegrzebała wysypane przedmioty, ale właściwie i bez tego wiedziała, że kluczyków do polo nie ma wśród nich. Specyficznego puszystego breloczka nie dałoby się nie zauważyć.

- Kurczę, musi te kluczyki mieć przy sobie – z rozczarowaniem i zdenerwowaniem w głosie stwierdziła Julia.

- A może w fartuchu? Tam na OIOMie, gdzie zostawiła też komórkę? – rozważał możliwości Waldek.

- Raczej małe szanse, ale chodźmy na wszelki wypadek sprawdzić – zaproponowała Julia.

Po drodze zastanawiali się na głos, co zrobią, jeżeli znajdą kluczyki, a co potem, jeżeli znajdą szmaragd. Waldek enigmatycznie stwierdził, że to mniejszy problem, jeśli nie znajdą kluczyków, ale jeżeli nie znajdą klejnotu, to będzie bardzo kiepsko. Julia bała się pomyśleć, jakie jeszcze nietypowe umiejętności posiada Waldek, oprócz braku wyczucia w rozmowie ze starszymi, schorowanymi i wrażliwymi ludźmi, że brak kluczyków miał nie stanowić dla niego przeszkody. No, ale on widocznie z niejednego pieca musiał jeść chleb...

Pan Rybka odzyskał świadomość jeszcze zanim Waldek zdążył dowiedzieć się od dyżurnego pogotowia, że wszystkie ambulanse są akurat zajęte, bo na rynku miał miejsce jakiś poważny wypadek, w którym podobno rannych zostało wiele osób. Kiedy Waldek kończył rozmowę, pan Stefan otworzył oczy i po kilku minutach wydawał się całkiem dojść do siebie. Żałował jedynie nalewki, która niemal cała się zmarnowała.

Żart Waldka, że można zebrać balsamiczny eliksir ręcznikami papierowymi i wycisnąć z powrotem do butelki, Julia skomentowała propozycją, żeby to może Waldek padł na czworaka i wylizał podłogę, skoro bardziej niż zdrowia pana Rybki szkoda mu było trunku domowej produkcji. Pan Rybka zaśmiał się wtedy szczerze i Julia była pewna, że można go zostawić samego, co też niebawem uczynili i udali się w drogę powrotną do szpitala.

Siostra Żaneta przeszukała dyżurkę pielęgniarek i obmacała kitel pozostawiony przez Olę, ale kluczyków nie odnalazła. Julia z Waldkiem postanowili nie zaglądać do Bolka kolejny raz, lecz poprosili tylko siostrę, aby zwracała uwagę, czy pozostawiony w jego sali pasjonat smartfonowych gier cały czas tkwi na swoim stanowisku przy łóżku chorego.

Na wszelki wypadek bardzo krótko wprowadzili też siostrę w sytuację i prosili o zachowanie czujności. Zatroskana siostra Żaneta zauważyła wyraz zmartwienia na twarzy Julii, kiedy ta żegnała się z nią przed chyba trzecim albo czwartym tego dnia opuszczeniem oddziału. Przytuliła Julię i rzekła jej do ucha cicho: „Powodzenia. Przywieźcie Olę całą i zdrową. Uważaj na siebie, skarbie. I na tego drągala też uważaj. On ma wypisane na twarzy szaleństwo i wygląda na nieprzewidywalnego. Nie to, co ten twój cudowny facet, daj mu Boże zdrowie”.

Julia dotąd nie zwróciła uwagi na to, co zauważyła znająca się na ludziach siostra Żaneta. Kiedy tak szli przez korytarz, a potem po schodach aż do usytuowanego na zewnątrz parkingu, zastanawiała się, ile może być prawdy w tym stwierdzeniu. Tak właściwie przecież nie znała Waldka. Afera przy Waldschloss, a teraz to jego pojawienie się w zupełnie innej roli. Czy brat Bolka, który wyglądał na prawdziwie i całkowicie zaangażowanego w to co robił, faktycznie mógł w sytuacji kryzysowej dokonać niewłaściwego wyboru? Czy w razie zagrożenia poświęci życie swoje albo innych osób aby osiągnąć swój cel?

Mały żółty volkswagenik wyróżniał się na parkingu nie tylko kolorem, jak kanarek w klatce pełnej papuzików, kubaników czy amarantek senegalskich. Odstawał też od innych zarówno wielkością, wiekiem, jak i wartością. W tym ostatnim to chyba nawet najbardziej. Możliwe, że obecna wycena volkswagena nie przewyższała nawet kosztu kompletu alufelg w większości ze stojących obok niego samochodów. Ale Julia stojąc w autokomisie i wybierając auto dla córki, nie dysponowała aż tak wielką gotówką, aby decydować się na zakup jakiegoś wymuskanego trzylatka. Wiedziała, że na początku kariery zarobki Oli nie będą powalające, więc postanowiła, że lepiej będzie dla niej, jeżeli będzie jeździć autem sprawnym i tanim w utrzymaniu. Ci młodzi ludzie to wszystko chcieliby od razu. Dom, nowy samochód, bogatego małżonka…

Julia bardzo chciała, aby jej córce niczego w życiu nie brakowało, ale wiedziała i starała się wpoić swojej jedynaczce, że najlepiej smakuje i najbardziej doceniasz to, do czego dojdziesz własną pracą i wysiłkiem. I to wcale nie jest pusty frazes. W przypadku Julii okazało się to całkowitą prawdą. A w przypadku Oli? Trochę za bardzo była rozpieszczana przez dziadków. Ale akurat w polówce od razu się zakochała i dbała o to autko. Jej prawdziwa pierwsza własność. Własność, do której bagażnika razem z Waldkiem będą musieli się za chwilę jakoś dostać.

Ledwie stanęli przy żółtym volkswagenie, spojrzeli po sobie. Waldek przy milczącej zgodzie Julii obszedł auto z lewej strony, rozejrzał się i sięgnął po średniej wielkości otoczaka leżącego w trawie. Julia podniosła pytająco brwi, kiedy zobaczyła kamień w jego dłoni, ale Waldek tylko wzruszył ramionami.

- Kiedyś nosiłem przy sobie komplet wytrychów, ale teraz muszę improwizować – wytłumaczył wybraną metodę mającego za chwilę nastąpić włamania do wnętrza zamkniętego samochodu.

- Oby było warto – stwierdziła Julia i zakryła uszy nie chcąc słyszeć huku pękającej bocznej szyby w drzwiach od strony kierowcy. Zamknęła też oczy nie chcąc widzieć dokonywanego właśnie w jej obecności kolejnego przestępstwa.
-------------------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam i z góry dziękuję za komentarze.
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Jasnopopielaty Bodziszek niezalogowany
7 maja 2021r. o 8:25
Piękne
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).